Rozmowa z cieniem

Czy ludźmi nie stajemy się dopiero na tle tego, co nami nie jest? Co nam po byciu człowiekiem wśród innych ludzi?

06.07.2020

Czyta się kilka minut

 / UDO BERNHART / ANZENBERGER / FORUM
/ UDO BERNHART / ANZENBERGER / FORUM

Przebycie tej drogi zajęło jej ledwie 20 godzin. Zaczęło się nagle w poniedziałek wieczorem. Podniosła łeb znad miski i już nic nie było takie jak wcześniej. Ciało wygięte jak leszczynowy badyl, przednie łapy stawiane na skos, tylne wykoślawione i wyraźnie nieposłuszne. Była przerażona. Zrobiła kilka długości korytarza, a potem zawlokła się na kanapę i schowała pod kocem. Zapytałem doktora ­Google’a, specjalność weterynarz: „Kot chodzi jak pijany”. Ale odpowiedzi zbiły mnie z pantałyku, a i ona jakby się uspokoiła. Za to rano trzeba ją było wyciągać z szafy. Nie chciała już nawet wskakiwać na wyższe półki. Nie ruszyła śniadania. Leżała zwinięta w kłębek za stosem butów. W oczach miała popłoch.

Weterynarz najpierw nie mówił nic, a potem wyraźnie ważył słowa. Wreszcie wziął cążki i drżącym głosem wydusił: „Utnę jej teraz pazur, chciałbym zobaczyć dużo krwi”. Ale nie poleciała ani kropla, a ona nawet nie jęknęła. Jej oczy mówiły ciągle to samo. Potem wszystko toczyło się jakoś dziwnie szybko. Badanie kardiologa, telefon i diagnoza: zator typu jeździec, potwornie przerośnięte serce, obrzęk płuc. I bardzo jednoznaczna rekomendacja.

Kiedy popołudniu pobiegliśmy ją pożegnać, była naćpana od środków przeciwbólowych. Głaskałem ją i patrzyłem w te kompletnie nieobecne już oczy, kiedy dostawała ostatni zastrzyk. Schowaliśmy ją do pudełka, zawieźliśmy do teściów na wieś i jeszcze przed zachodem słońca pogrzebaliśmy.

Od dwóch dni w domu zamieszkanym przez sześcio- i czterolatka jest jakoś dziwnie spokojnie. Najbardziej brakuje nam chyba tej głowy, którą zawsze wkładała w drzwi, kiedy wracaliśmy ze spaceru. A ja ciągle podświadomie podwijam w nocy kołdrę pod stopy, żeby jej nie kusiły. I wciąż się zastanawiam: czy byłem dla niej dobrym człowiekiem? Przy czym wcale nie chodzi o rozterki skazującego na eutanazję. To raczej wątpliwość: czy mogła mieć inne, lepsze życie niż to w gościnie u nas?

Przekonanie o wyższości

Bo czy nie jest tak, że ten ogromny rzeczownik – „człowiek” – powinien być nam potrzebny przede wszystkim w kontaktach międzygatunkowych? Językoznawcy przekonują, że koncepcja człowieczeństwa mogła zrodzić się gdzieś na Stepie Pontyjskim wśród ludów protoindoeuropejskich. Ich płaski jak stół świat dzielił się na dwie równe części, tę zamieszkaną przez bóstwa, istoty z nieba (lingwiści dopatrują się w językach protoindoeuropejskich korzeni łacińskiego „deus”), i tę naszą, bliską ziemi. Hemohomohommehombreuomoom. A więc człowiek zrodził się w opozycji do bogów.

W polszczyźnie obecny jest od XVI wieku, i – jak podaje w „Słowniku etymologicznym języka polskiego” Wiesław Boryś – jest tak naprawdę złożeniem dwóch innych słów. Rozszyfrowuje je Katarzyna Mazur z internetowej poradni językowej Uniwersytetu Śląskiego. „W jednej z bardziej prawdopodobnych interpretacji przyjmuje się natomiast, że pierwszy człon omawianego rzeczownika (...) łączyć trzeba z psł. čel’adь, używanym w znaczeniu rodzina, ród, domownicy, a także służba. Drugi człon (-věkъ) miałby z kolei być pokrewny z litewskim wyrazem vaĩkas, stosowanym na określenie dziecka, syna lub chłopca, a pierwotnie także każdego, kto należy do rodu”.

Ale potem przyszedł Karol Linneusz i poustawiał nas wszystkich w relacji do reszty świata ożywionego. „Człowiek, Homo sapiens, istota żywa wyróżniająca się wśród innych najwyższym rozwojem psychiki i życia społecznego, jedyna posiadająca kulturę i zdolna do jej tworzenia” – czytam w internetowej encyklopedii PWN. Trochę mi to jednak burzy punkt widzenia, więc zaraz otwieram drugie okno przeglądarki i żeby zagrać anonimowemu autorowi hasła na nosie, wyszukuję artykuł z „Nature Ecology & Evolution”. „Zdolność do tworzenia i kultywowania związków społecznych pozwoliła ludziom na skolonizowanie prawie każdego ekosystemu i środowiska na naszej planecie. Wieloryby i delfiny, które również posiadają wyjątkowo duże i anatomicznie zróżnicowane mózgi, zbudowały podobną kulturę w wodzie” – mówi dr Susanne Shultz, współautorka badania z 2017 r. W myślach wysyłam ­PWN-owi erratę: „Człowiek, Homo sapiens, istota żywa wyróżniająca się wśród innych przekonaniem o swoim najwyższym rozwoju psychiki i życia społecznego...”.

Gwarne targowisko

We wspaniałej książce „Braiding Sweetgrass” (o której już na tych łamach wspominałem, i pewnie jeszcze mi się to kiedyś przydarzy, bo to studnia bez dna) biolożka Robin Wall Kimmerer pisze o praktykowanym wśród rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej „honorowym zbieractwie”.

To nie są żadne spisane reguły czy dekalog. Raczej zbiór intuicyjnych zasad, których należy przestrzegać w lesie. Zasada pierwsza, do wdrożenia natychmiast, na poziomkach, jagodach lub grzybobraniu: nigdy nie zrywaj pierwszej rośliny, którą znajdziesz, bo może być ostatnią w okolicy i skażesz ją na wymarcie. Poza tym jeśli ją oszczędzisz, będzie o tobie dobrze mówiła swoim współziomkom.

Ktoś powie: ryzykowna argumentacja, od śmierci kota do gadających roślin. Jasne, nikt nie ma wątpliwości, że ten pierwszy potrafi pierwszorzędnie komunikować swoje potrzeby, a ze swoim opiekunem (bo przecież nie wypada mówić: właścicielem) często rozumie się lepiej niż niejedno małżeństwo. Człowiek w jednej chwili chwyta, kiedy chodzi o jedzenie, kiedy o wyjście na balkon, a kiedy czworonogowi należy dać święty spokój. Ale – i to już wcale nie jest dla nas tak ­oczywiste – ­również botanicy nie zastanawiają się, czy rośliny przekazują sobie jakiekolwiek biochemiczne sygnały. Zamiast tego nauka stara się zrozumieć, jak to robią.

Na YouTubie można obejrzeć, jak w ramach wykładu z serii TEDx Suzanne Simard szczegółowo tłumaczy, o czym w lesie deszczowym strefy umiarkowanej rozmawiać mogą brzoza z daglezją. Simard to kanadyjska naukowczyni, która jako pierwsza za pomocą szkiełka i oka przyłapała drzewa na porozumiewaniu się. Dzięki jej badaniom wiemy dziś choćby to, że sieć mikoryzowa, łącząca strzępki grzybni z korzeniami roślin, zamienia ów las w gwarne targowisko.

Dlaczego tak nas to dziwi? Być może w trakcie budowania owej – jak kłamią nasze encyklopedie – jedynej kultury straciliśmy pewną powszechną wiedzę o świecie. I teraz, aby przywrócić ją świadomości, musimy ją ogłaszać w sensacyjnym tonie na łamach poważnych publikacji naukowych.

Tak twierdzi David Abram – amerykański filozof, performer i magik, który w latach 80. ubiegłego wieku przeniósł się najpierw na Bali, a potem do Nepalu, by w jednym i drugim miejscu terminować u lokalnych szamanów. Chodziło mu o wymianę doświadczeń, coś w stylu: pokażę wam, jak wyciągnąć królika z kapelusza, jeśli wy opowiecie mi o swoich rytuałach. Przyjęto go z otwartymi ramionami, a on – z uformowanym przez uniwersytet umysłem – próbował przełożyć swoje obserwacje na język zachodniej kultury.

Inteligencja magika nie ma swojego źródła we wspólnocie, w której ów żyje, pisał potem w książce „The Spell of the Sensuous”. Jej miejsce znajduje się na marginesie owej społeczności, gdzie mediuje między nią a większą społecznością istot, od których zależy dobrobyt i przetrwanie wsi. Szaman jest więc pośrednikiem między ludźmi a ekosystemem, jego rolą jest dbanie o płynny, dwustronny przepływ dóbr pomiędzy krajobrazem a jego mieszkańcami. Tę wzajemność zapewnia szereg rytuałów, transów i ekstaz. To, jak wiele z przyrody pozyskamy na własny użytek, wymaga uprzedniego uzgodnienia z kimś, kto jak nikt zna teren i jego zasoby.

A więc szaman czy zielarz nie jest żadnym magikiem, tylko skarbnicą wiedzy o okolicy. Jego mądrość sprawdzi się tylko w miejscu, w którym się wcześniej ukorzenił. Przeniesiony „na inną parafię”, będzie się musiał uczyć od zera. W tym sensie magia jest tylko świadomością współistnienia w świecie, na który składa się wiele różnych perspektyw i inteligencji, a każda z nich – od jaskółki po źdźbło trawy – odczuwa świat zmysłami. Dary składane na Bali duchom okazują się pokarmem dla łakomych mrówek, który ma utrzymać je z dala od domostw.

Czym jest rzeka

W pisaniu Abrama mnóstwo jest wątków z klasycznej fenomenologii, ale jeszcze więcej wytyczania nowych szlaków w głębokiej ekologii. Głębokiej, a więc takiej, która za cel stawia sobie przeformułowanie naszego miejsca w szeregu innych bytów, a nie tylko walkę o filtry spalin na kominach elektrowni czy renaturyzację mokradeł.

To Abram jako pierwszy użył sformułowania „more than human world”, świat więcej niż ludzki lub po prostu pozaludzki, które dziś weszło na stałe do retoryki antropocenu. On też stawia prowokacyjną tezę, jakoby od ziemi – dosłownie i w przenośni – oderwał nas alfabet.

Kiedy otaczający nas krajobraz zamieszkiwały rzesze bogów i nadprzyrodzonych istot, wiedza o nich przekazywana była z pokolenia na pokolenie ustnie – w historiach, przestrogach, magicznych formułach. W IV wieku przed naszą erą, gdy w czasach Platona alfabet wszedł do powszechnego użycia w Atenach, nasze myślenie o świecie przestało opierać się na jego widzialnych kształtach, wymiarach, barwach. Zaczęliśmy używać abstrakcyjnych pojęć, które odłączyły nasz język od tu i teraz. Rzeka nie oznaczała już konkretnej wody płynącej od sprecyzowanego źródła do mierzalnego ujścia. Nie była wodą, którą pijemy, w której się kąpiemy i pierzemy nasze ubrania. Rozmowa o niej stała się obracaniem na lewo i prawo abstraktu, nieokreślonego bytu o nieokreślonym źródle i takim samym ujściu. To wszystko ma, zdaniem Abrama, tragiczne konsekwencje dla współczesnego świata.

Debatując nad grodzeniem rzek zaporami czy wpuszczaniem ich w zabetonowany kanał, nie jesteśmy dziś świadomi, że na szali znajduje się nasz własny dobrostan. Zastanawiamy się, jak dobrać się do gałęzi, na której wszyscy siedzimy, bo nie czujemy jej chropowatej kory pod własnymi pośladkami.


Czytaj także: Mateusz Hohol, Kinga Wołoszyn-Hohol: Świat oczami kota


„Charakterystyczna dla animizmu skłonność do przypisywania nieregularnym kształtom głazów wymownego sensu, lub do wchodzenia w dialog z sowami czy chmurami, mogłaby zostać zbyta jako halucynacja czy fantazja, gdyby nie to, że takie uczestnictwo w krajobrazie było wynikiem czystej percepcji, kreatywnej współpracy naszych zmysłów” – pisze Abram. A więc szczególnie mocno ukorzeniało nas w ziemi przede wszystkim to, co działo się na skrzyżowaniu zmysłów, głównie wzroku i słuchu: szmer osiki i przedziwny kształt eratyka albo grzmot i ciemność burzy. Rzeka była szeroka, głośna, zimna i mokra. Nie była natomiast pięcioliterowa.

Abram idzie w swoim wywodzie dalej – twierdzi, że jeśli nie słyszymy już głosu kamieni czy drzew, to dlatego, że w naszych głowach wciąż dudnią inne. Jakie? Zdaniem filozofa, pewną odpowiedź mogą dać relacje antropologów z różnych stron świata, którzy konfrontowali się z plemionami praktykującymi przekaz oralny. Ludzie z tych plemion na widok książki mówili o gadających liściach – „bo czarne znaki umieszczone na płaskiej, liściopodobnej powierzchni zdawały się mówić prosto do głowy tego, kto znał sekret ich działania”.

Wyczaruj czaplę

Szczególna przewrotność ujawnia się w języku angielskim, gdzie spell może być czasownikiem oznaczającym literowanie, ale również najzwyklejszym, najprawdziwszym zaklęciem. Dziś ta wieloznaczność może się nam wydawać bez większego związku, a jednak czymże jest ustawianie liter w odpowiedniej kolejności, jeśli nie powoływaniem się na magiczną moc alfabetu?

A więc litery jako magia – książka jako animistyczny obiekt kultu. Czytając, oddajemy jej cześć. Nie potrafimy patrzeć na litery wyłącznie jak na graficzne znaki, za którymi nie kryją się żadne sensy. Drukowane zawijasy są dla nas nośnikiem mądrości, tak jak dawniej były nimi dęby, kruki czy gwiazdy. Gdyby kolejny akapit tego tekstu był bezsensownym bełkotem, plątaniną sylab z nikomu nieznanego języka, czytelniczki i czytelnicy nie podziwialiby, jak kółko z kreseczką u góry pasuje do szlaczka, który jest żywcem wziętą z nocnego nieba Kasjopeą. Zamiast tego w redakcji „Tygodnika” pewnie rozdzwoniłyby się telefony z grzecznymi sugestiami, że być może autorowi kot usnął na klawiaturze (to, niestety, niemożliwe), redaktorowi wylało się espresso, korektor postanowił wszystkim zrobić psikusa albo jest to sprawka konkurencji, której wciąż ubywa czytelników.

Oto i najważniejszy wniosek kilkusetstronicowego wywodu Abrama: być może tak kiepsko dogadujemy się dziś ze światem pozaludzkim, bo jeden animizm zamieniliśmy na inny, zupełnie od tego świata oderwany. W powszednim naszym otoczeniu widzimy jedynie pozbawiony sensu akapit. Szereg niemych znaków i kształtów. Owszem, czasem doceniamy jego powierzchowność, pochylamy się w zadumie nad zestawieniem poszczególnych składowych czy paletą barw. Ale wcale nie słyszymy już jego głosu. Krajobraz milczy, a nam się wydaje, że to naturalna kolej rzeczy.

Nie wiem, czy byłem dla kotki dobrym człowiekiem. Kiedy piszę te słowa, mam przed oczami wszystkie sytuacje, gdy zamykałem przed nią drzwi lub spychałem ją z kolan, żeby w spokoju – o zgrozo! – poczytać książkę. Wsłuchać się w abstrakcyjne, odległe głosy, podczas gdy ten konkretny, zrodzony z żywej istoty, wibrował tuż przy moim uchu. Praktykować kult literatury. Patrzeć na czarne na białym, dotykać gładkiej powierzchni papieru, a resztą zmysłów przejść w stan uśpienia. Nie wąchać, nie słuchać, nie smakować. Konsumować świat w kilkudziesięciu tylko procentach.

Pięć hydrantów

Jedną z największych sensacji wydawniczych ostatnich lat w Wielkiej Brytanii stała się ogromna, przerastająca typowe regały księga zaklęć dla dzieci autorstwa pisarza Roberta Macfarlane’a i artystki Jackie Morris. Bodźcem do jej powstania było wymazanie z nowych wydań młodzieżowego słownika kilkudziesięciu słów związanych z przyrodą. Zastąpiono je slangiem technologicznym. Czat za skowronka, serwer za paproć, tweet za wydrę.

Zaklęcia miały odwrócić ten haniebny proceder. Czytelnik literuje dandelion, by na kolejnej stronie wyczarować kwietną łąkę pełną mniszka lekarskiego. Kiedy wypowie rzeczownik heron, spomiędzy kart wyleci czapla z dziobem ostrym jak sztylet.

„The Lost Words” stały się bestsellerem, a w internecie ruszyło kilka publicznych zbiórek. Ich pomysłodawcy chcieli kupić po egzemplarzu m.in. dla każdej szkoły i biblioteki w Wielkiej Brytanii, od Szetlandów i Hebrydów po Dover i Plymouth. Chyba im się udało. Przy czym dorośli i seniorzy okazali się zainteresowani książką w takim samym stopniu jak dzieci. I nie była to chyba gonitwa za powidokami dzieciństwa, ale szczera chęć naprawienia pewnego błędu.

Najlepszych argumentów na słuszność tez Abrama dostarczają nam nasze dzieci. Mali, wiecznie brudni analfabeci. Żyją bliżej ziemi nie tylko dlatego, że mają krótsze nogi i często kucają. Przede wszystkim dlatego, że nie brzydzą się brać ją między palce. Ich buty zawsze są pełne piasku, a kieszenie – ptasich piór i kamieni. Bo patrząc, łowią również te detale, które w późniejszym życiu będą pomijać jako oczywistość. Bo słuchają i dotykają. Bo nigdy nie przyjdzie im do głowy, że polizanie liścia może być czymś niestosownym. Bo już stuletnie drzewo jest dla nich gigantem, a mrówka czy biedronka – kompanem do zabawy.

Ta otwartość rzadko kiedy prowadzi je na manowce. Jak w książce „On Looking” („O patrzeniu”) pióra amerykańskiej dziennikarki Alexandry Horowitz, która w czasie urlopu macierzyńskiego zapragnęła odnowić znajomość z Nowym Jorkiem. Sposobem na to miało być jedenaście spacerów po mieście, każdy odbyty w towarzystwie innego eksperta. Geolog opowiedział jej o kamieniach, z których zbudowano tamtejsze budynki i chodniki. Typograf – o tym, co mówią o nowojorczykach umieszczone w przestrzeni publicznej napisy. Oczami entomologa zobaczyła metropolię owadów, urbanista odsłonił przed nią reguły rządzące przepływem mas ludzkich.

Najbardziej owocny był dwunasty spacer, na który zabrała półtorarocznego syna. Dała się prowadzić. Oczywiście nie zaszli daleko. Ale to dzięki synowi dowiedziała się, że na jej ulicy stoi pięć hydrantów, pięć wieżowców, a większość parkujących przy niej aut jest biała. Przy okazji odbyła też dziesięciominutową rozmowę z własnym cieniem.

Jaką puentę powinien mieć ten tekst, żeby nie wybrzmiał jak oda do wtórnego analfabetyzmu? Z góry skazana na porażkę, bo przecież spisana. Apelowanie do rezygnacji z czytania byłoby zbrodnią. Choć czasem może faktycznie lepiej odłożyć książkę i zamiast niej wąchać brzozy po deszczu (pachną jak whisky). Albo chociaż przeformułować własny słownik i niektórym słowom nadać trochę węższe znaczenie. Skojarzyć rzekę z Wisłą, Pasłęką lub Nidą. Felis vulgo catus, Felis silvestris domesticus. Nie znam już takiego zwierzęcia jak kot. Znam za to Larę, szarą, pręgowaną trzylatkę o gęstej sierści, która mruczy jak australijskie didgeridoo, lubi łazić po parapecie za kuchennym oknem, chować się pod dywanem w pokoju dzieci i włazić mi na brzuch, gdy tylko padnę na kanapę. Która zawsze wkłada głowę w otwierane drzwi. Której kłaki wciąż znajduję w zagłębieniach fotela. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2020