Wiecznie zielone

Richard Powers, pisarz: Ponadtysiącletni las sekwoi zamieniliśmy w Dolinę Krzemową, czyli coś, co przetrwa tylko ułamek czasu trwania drzewa, przed którym kiedyś stanąłem.

14.06.2021

Czyta się kilka minut

W Wolińskim Parku Narodowym, 2017 r. / ADAM ŁAWNIK / EAST NEWS
W Wolińskim Parku Narodowym, 2017 r. / ADAM ŁAWNIK / EAST NEWS

ADAM ROBIŃSKI: Napisał Pan powieść o drzewach. „Listowieść” ma więcej pierwszoplanowych bohaterów niż większość książek, choć ci bohaterowie to ludzie, a nie rośliny.

RICHARD POWERS: Historie ludzi i drzew są nierozłączne. Jednym z założeń tej książki jest konstatacja, że aby zrozumieć, kim jesteśmy, musimy również poznać świat pozaludzki. Zacząć go brać na serio.

Nie bierzemy?

Jeszcze nie, albo już nie. Każda opowieść o drzewach musi być jednocześnie historią ludzi, a to z uwagi na rozległy wpływ, jaki mają na świat roślin. Zanim pojawiliśmy się na planecie, rosło na niej prawdopodobnie dwa razy więcej drzew niż dziś. Destrukcja lasów pierwotnych jest bezpośrednim skutkiem ludzkich działań. Mówiąc o drzewach, mówimy o ludziach. O gęstej sieci powiązań i zależności między człowiekiem a światem pozaludzkim. To zadziwiające, że duża część współczesnej literatury nie widzi tej relacji. Być może nie powinien więc pan pytać o to, dlaczego w mojej książce o drzewach jest tak dużo ludzi, tylko dlaczego powstaje dziś tak wiele powieści, w których przyroda nie odgrywa przewodniej roli. Albo żadnej.

A może chodzi o to, że z drzewa trudno zrobić porywającą postać?

Będę się upierał, że uczestniczymy razem – my i one – w jednej ogromnej fabule. Można ją opowiedzieć na wiele różnych sposobów. Błędem jest ignorowanie świata pozaludzkiego i tak samo niewłaściwe jest snucie opowieści o przyrodzie i udawanie, że ludzie nie istnieją. Ale wydaje mi się, że wiem, dokąd prowadzi pana pytanie, i po części się zgodzę. My, ludzie, zostaliśmy nauczeni, że opowieści dotyczące tego, co od nas odmienne, są trudno przyswajalne lub mało atrakcyjne.

Lubimy czytać i słuchać o sobie samych.

Ojciec jednej z moich powieściowych bohaterek, Patricii Westerford, zauważa, że tacy właśnie jesteśmy – zwracamy uwagę na rzeczy, które są do nas podobne. Na stworzenia, które są naszego wzrostu, poruszają się z podobną prędkością, żyją tak samo długo jak my. Dobór naturalny tak ukształtował nasze mózgi, że dziś postrzegamy człowieka jako najbardziej interesujące zjawisko pod słońcem. Kiedy więc piszę książkę i chcę, żeby okazała się wciągająca, w jej centrum powinienem umieścić ludzi. Ale żeby opowieść była prawdziwa, by prawdziwie przedstawiała naszą egzystencję, ci ludzie muszą być częścią gęstej siatki międzygatunkowych powiązań. „Listowieść” to nie jest książka ani o drzewach, ani o ludziach, tylko o tych relacjach.

Trudno było te światy literacko powiązać? Drzewa żyją przecież w swoim tempie, nigdzie się nie spieszą. Ich stosunek do przestrzeni też odbiega od naszego.

Tak samo jak intencje i celowość działań. Faktycznie snucie opowieści, która rozwija się jednocześnie w czasie ludzkim i czasie drzew, jest bardzo wymagające. Dlatego w „Listowieści” mamy tak wiele głosów i kadrów. Niektóre z nich są w sensie powieściowym bardzo tradycyjne, inne odwołują się do szeregu starszych stylów, często pochodzących z tradycyjnych narracji.

W pisaniu o przyrodzie standardem jest teraz przywoływanie języka zarezerwowanego dla religii i świętości.

To się pewnie bierze z faktu, że w każdej historii, w której splatają się wątki ludzkie i nieludzkie, pojawia się pewna religijna jakość. Niektórzy językoznawcy wywodzą zresztą etymologiczne korzenie rzeczownika „religia” od starego słowa oznaczającego związanie. To łacińskie religare. Więc może aby opisać to splątanie, potrzeba słownika bliskiego religijnemu?

Ale w „Listowieści” jest wszystkiego po trochu: uniesienia, dramatu, humoru i groteski.

A w niektórych fragmentach, przede wszystkim tych, w których z drzew robię brzuchomówców, proza staje się wylewna, metaforyczna, liryczna, czasem poetycka. Trudność polegała przede wszystkim na powiązaniu tej mieszanki stylów z konkretem, którego dotyczy fabuła. Musiały przystawać do siebie. Inaczej książka stałaby się miszmaszem wielu różnych języków: poetyckiego, dramatycznego, psychologicznego, dziennikarskiego, naukowego. Ta praca przychodzi zwykle na etapie poprawiania, kiedy już zdajesz sobie sprawę z rozmiaru opowieści, istoty niektórych postaci albo przedziału czasowego, w którym operujesz. Cofasz się i szukasz formy, sposobu narracji odpowiedniego dla danego fragmentu. Kiedy szukałem stylu, który pan nazywa religijnym, często polegało to na grzebaniu w bardzo starych tekstach. Starożytnych albo z czasów średniowiecznej Europy.

To było szukanie inspiracji?

Raczej badanie, jak patrzono wówczas na naturę. Jak się o niej pisało. I to nie tylko w naszym kręgu kulturowym, również w literaturze odległej, jak hinduska „Bhagawadgita”. Wertowałem podania ze starożytnej Japonii i Chin. W efekcie niektórzy z moich bohaterów, szczególnie we fragmentach odwołujących się do alegorii czy duchowości, są zanurzeni w takim stylu. To literackie mechanizmy znane z bardzo starych pism.

Jest jeszcze kwestia antropomorfizacji. W świecie nauki taki zabieg to niemal zbrodnia i literatura zwykle przestrzega tego ograniczenia. Panuje przekonanie, że przyrody antropomorfizować nie należy, a Pan robi to bez większych skrupułów.

Wydaje mi się, że to nastawienie się zmienia. Coraz częściej uświadamiamy sobie, że owo uprzedzenie wobec antropomorfizacji doprowadziło, jak na ironię, do antropocentryzmu. Unikanie za wszelką cenę przy opisie pozaludzkiego świata języka, którym relacjonujemy zwykle samych siebie, zrodziło radykalne poczucie ludzkiej wyjątkowości.

Człowiek jako korona stworzenia.

Kiedy byłem w college’u, mój profesor psychologii przekonywał, że ten, kto sądzi, iż zwierzęta odczuwają emocje, błądzi i niepotrzebnie karmi antropomorfizm. Dziś, ponad czterdzieści lat później, emocjonalność zwierząt jest szeroko akceptowanym faktem. Dlaczego miałyby ich nie odczuwać? Przecież cała nauka o ewolucji opiera się na ciągłości. To bardzo konserwatywna opowieść o powtarzalności. Z innymi gatunkami dzielimy ogromne ilości genów i fizjologii. Mamy za sobą wiele naukowych przewrotów, które obaliły przekonanie o ludzkiej wyjątkowości. Zmusiły nas do większej pokory. Choćby odnajdując inteligencję, emocje i złożone zachowania u innych stworzeń. Tak, pozwalam sobie swobodnie antropomorfizować drzewa, bo po pierwsze mówimy o pracy literackiej, nie naukowej, a po drugie również nauka zaczyna widzieć, dokąd doprowadziły nas samouwielbienie i izolacja.

„Listowieść” to Pana dwunasta książka, ale żadna z dotychczasowych nie poruszała tych zagadnień. Skąd nagle przyszły do Pana drzewa?

Uczyłem na Uniwersytecie Stanforda w Dolinie Krzemowej, tuż obok siedzib firm, które dziś dominują nad światem. Mogłem iść na spacer do Google’a, Apple’a, Facebooka, Intela czy Netfliksa, korporacji, które kreślą nasze dziś i jutro. Żeby uciec od tego świata zdominowanego przez technologię, jeździłem w góry Santa Cruz. To zachodnia strona doliny. Chodziłem po tamtejszych lasach sekwoi wieczniezielonej. Te lasy wycięto sto lat temu, a potem posadzono na nowo, ale podczas jednej z wycieczek natknąłem się na drzewo, które jakimś cudem wtedy przetrwało. Ta jedna sekwoja miała sto metrów wysokości, trzydzieści metrów obwodu pnia i pewnie tysiąc dwieście albo tysiąc pięćset lat.

I wtedy Pana tknęło?

Stanie naprzeciwko istoty, która operuje w takich skalach, zupełnie zmieniło moje pojmowanie siły czy celowości życia. Wstrząsnęło mną dogłębnie. Potem przyszła refleksja, że jeszcze niedawno te góry były całkowicie pokryte drzewami takich rozmiarów. Dolina Krzemowa wyrosła tylko dlatego, że w jej sąsiedztwie znajdowały się lasy, które można było w tak drastyczny sposób wyeksploatować. Zbudować San Francisco, szereg innych miast, kolej. Sekwoje umożliwiły ludziom rozpoczęcie działalności z tak ogromnym kapitałem początkowym, który pozyskali za darmo. Ponadtysiącletni las zamieniliśmy w coś, co przetrwa tylko ułamek czasu trwania drzewa, przed którym wówczas stanąłem.

Pisanie tej książki różniło się od pracy nad innymi Pana powieściami?

Na pewno był to o wiele dłuższy proces, bo pisałem ją sześć lat. Chyba było też trudniej. W swoich wcześniejszych powieściach poruszałem skomplikowane kwestie technologiczne. Pisałem o sztucznej inteligencji, wirtualnej rzeczywistości, genetyce molekularnej, a więc tematach, które uważany za złożone i wymagające dużej wiedzy. Szokiem było więc dla mnie uświadomienie sobie, że taksonomia życia jest dziedziną o wiele od nich rozleglejszą.

Dendrologia Pana przygniotła?

Na świecie rośnie do stu tysięcy gatunków drzew, które wcale nie są do siebie jakoś szczególnie podobne. Reprezentują niesamowitą różnorodność taksonomiczną. Znalazły najróżniejsze sposoby na pozostanie żywym, na produkowanie jedzenia ze słońca. Stopień ich skomplikowania okazał się o wiele bardziej złożony niż wszystkie inne zagadnienia, którymi się dotychczas zajmowałem.

Zbieranie materiałów do tej książki było ciężką pracą, ale i ogromną przyjemnością. Stałem się nałogowym czytelnikiem książek o drzewach. Przeczytałem ich ponad sto dwadzieścia, do tego artykuły w czasopismach i z internetu. Zresztą nawet po publikacji „Listowieści” ich nie porzuciłem. Teraz czytam choćby dopiero co wydaną książkę Suzanne Simard, botaniczki, na której wzorowałem powieściową Patricię. Mam w domu całą półkę takiej literatury. To jest wszechświat. Im więcej spędzam w nim czasu, tym bardziej interesujący staje się świat dookoła. Zresztą ta książka zmieniła moje życie o wiele bardziej.

Zgaduję, że wstał Pan zza biurka.

To była zmiana po pierwsze geograficzna, po drugie emocjonalna. Jak już mówiłem, mieszkałem w Kalifornii. Zbierając materiały do książki, co rusz czytałem o tym, że 98 proc. naszych lasów utraciło swój pierwotny charakter. To samo dotyczy Europy. Polska jest jednym z niewielu miejsc, gdzie wciąż rosną naprawdę stare lasy.

Na przykład w Puszczy Białowieskiej.

Nasz odpowiednik tej puszczy, liściasty pralas wschodniego wybrzeża, rośnie w Wielkich Górach Zamglonych (Great Smoky Mountains), na granicy Tennessee i Karoliny Północnej. Znajdują się tam ostatki zadrzewień o charakterze pierwotnym. Podczas pisania książki pojechałem tam na wycieczkę. Wychowałem się na wschodzie, więc zdawało mi się, że wiem, czego się spodziewać. Ale kiedy szedłem coraz wyżej, najpierw przez las gospodarczy, a potem w stronę coraz starszego, to było, jakby noc zaczęła zmieniać się w dzień. Inaczej wszystko wyglądało, inaczej pachniało, inaczej brzmiało. Nagle znalazłem się w samym środku najzdrowszego lasu, jaki kiedykolwiek widziałem. Zrozumiałem, że tak powinien wyglądać cały kontynent. Wróciłem do pisania książki, ale nie mogłem przestać myśleć o tym dniu. Rok później wróciłem w te góry, kupiłem dom i mieszkam w nim do tej pory.

A zmiana emocjonalna?

Mieszkam na skraju rozległego parku narodowego, a moje dni kształtowane są przez pogodę. Dawniej myślałem, że skoro jestem pisarzem, to powinny być uzależnione od konkretnej liczby znaków, które mam napisać. I dopiero kiedy to zrobię, kiedy przekroczę zakładany pułap, mogę zająć się czymś innym.

Teraz jest na odwrót. Gdy się budzę, przede wszystkim sprawdzam, jaka jest pogoda, pora roku, co kwitnie, co dzieje się na poszczególnych piętrach roślinności. Kombinuję, gdzie powinienem pójść, żeby coś zobaczyć, czegoś się nauczyć, przeżyć coś ekscytującego. Chodzenie, oglądanie, uczenie się definiuje moje dni. To wszystko napełnia mnie też inspiracją i kiedy już wracam do domu, to tak czy inaczej piszę to, co powinienem. Dalej jestem pisarzem, ale zmienił się cel każdego mojego dnia. Zamiast produktywności chodzi teraz o pasywną uważność.

Bohaterowie Pana powieści to szarzy ludzie, którzy niespodziewanie dla siebie samych stają się ekologicznymi aktywistami. Sęk w tym, dokąd ich ta droga prowadzi. Dla niektórych kończy się tragicznie. Zupełnie jakby chciał Pan powiedzieć, że aktywizm nie jest dla każdego.

Aktywizm to ciężka walka. Jeśli ktoś się nim zajmuje i oczekuje jasnych, klarownych efektów, będzie zawiedziony. To jest długofalowe poświęcenie. Nie wiem jak w Polsce, ale tu, w Stanach, widzę duży wzrost świadomości przyrodniczej. Co rusz ktoś opowiada mi o lokalnej sprawie, która postawiła społeczność na nogi. Ludzie zostają wciągnięci w jakąś formę aktywizmu. To może być coś małego, jak decyzja władz miasta o wycięciu stu drzew, której nie konsultowano z mieszkańcami. Kiedy rano się budzisz i widzisz, że drzewa zniknęły z twojej ulicy, tak się wściekasz, że zaczynasz podróż, która nie ma końca. Jej główny cel nie jest jednak mierzalny. To zmiana świadomości własnej i ludzi, z którymi masz kontakt.

Świadomości, że...?

Że nie jesteśmy dominującym gatunkiem, który włada światem, ale jednym z wielu współzależnych sąsiadów. I że nasze życie powinno uwzględniać biologiczne ograniczenia tej planety. Można wpaść w rozpacz, kiedy uświadomimy sobie, jak powszechne jest przekonanie o ludzkiej wyjątkowości. Jak w słynnym cytacie z Fredrica Jamesona, który stwierdził, że łatwiej jest wyobrazić sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu.

Łatwiej?

Żeby przeprowadzić rewolucję o skali globalnej, nie potrzeba aż tak wielu ludzi, którzy zmienią swoje przekonania. Potencjalnie beznadziejna sytuacja jest do odwrócenia, o ile przekroczony zostanie pewien punkt krytyczny społecznej świadomości. On może być o wiele niższy, niż nam się wydaje. Dziś w Stanach Zjednoczonych obserwujemy radykalną zmianę sytuacji dotyczącej praw homoseksualistów. Gdyby ktoś zapytał mnie trzydzieści lat temu o to, jakie są szanse przekonania tego konserwatywnego kraju, że związki jednopłciowe powinny być traktowane tak samo jak heteroseksualne, powiedziałbym, że nikłe. Tymczasem nastąpiła kaskada efektów i zdarzeń i dziś wszystko się zmieniło.

Między akapitami powieści stawia Pan parę poważnych pytań. Jak choćby o prawa przyrody do samostanowienia.

Chodzi panu o słynny artykuł „Should Trees Have Standing” Christophera Stone’a z lat 70. ubiegłego wieku, który czyta jeden z moich bohaterów. Od jego publikacji wiele się zmieniło. Nowa Zelandia czy Ekwador zaczęły uwzględniać podmiotowość natury w swoich systemach prawnych. Nawet w krajach, które nie mają takiego prawa, pojawia się przekonanie, że szkody wyrządzane naturze należy traktować jako czyn karalny. Tymczasem gdy Stone pisał swój artykuł, by w Stanach Zjednoczonych pozwać kogoś za dewastację przyrody, trzeba było znaleźć konkretnego człowieka, który ucierpiał fizycznie lub materialnie. W efekcie wiele działań przeciwko naturze nie było przestępstwami. Dziś nasze rozróżnienie szkód wyrządzanych środowisku i ludziom jest o wiele bardziej subtelne, a systemy prawne zaczynają to odzwierciedlać. Ale artykuł Stone’a dotyczył też kwestii podmiotowości prawnej i tego, jak się ona rozszerzała.

Jeszcze niedawno w świetle prawa ludźmi nie były ani kobiety, ani dzieci. Decyzja Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych w 1857 r. w sprawie Dreda Scotta oznaczała zaprzeczenie podmiotowości prawnej czarnoskórych. W wydanej kilka dekad temu książce o wyzwoleniu zwierząt Peter Singer pisał, że małpy człekokształtne w wielu aspektach wypadają o wiele korzystniej niż np. ludzie z uszkodzonymi mózgami albo w śpiączce. Skoro podmiotowość prawną ma człowiek w śpiączce, a nie mają jej inne człowiekowate, które potrafią się komunikować werbalnie czy podejmują złożone czynności, to coś jest nie tak z naszą definicją podmiotowości.

Pan pisze z kolei, że fakty rzadko kiedy wpływają na opinie, o wiele lepiej robi to opowieść. Czy literatura może być dziś przyczynkiem do głębszej zmiany?

Jest cała masa książek, którym się to udało. Na lepsze i gorsze. Powieść Uptona Sinclaira „Grzęzawisko” z 1906 r. przyniosła rewolucję dotyczącą bezpieczeństwa pracy w fabrykach i produktów, które w nich powstawały. Ale były też książki, które niosły tragedie i katastrofy, jak „Mein Kampf”. „Protokoły mędrców Syjonu” są dowodem na to, jak niszczące i destrukcyjne może być snucie opowieści. Książki, które opierają się na statystykach i wykresach, które odwołują się do rozsądku, mogą być prześcignięte w odbiorze, popularności czy wpływach przez takie, które bazują na emocjach. Niech pan zwróci uwagę, jak narracja QAnon, zadziwiająca opowieść o pizzeriach, w których katuje się dzieci, rozprzestrzeniła się po sieci. Nagle mamy tysiące ludzi, którzy wierzą w coś, co nie ma nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Ludzie, którzy piszą książki, muszą mieć świadomość ogromnej mocy literatury i odpowiedzialności, która wiąże się z umiejętnością zręcznego snucia opowieści.

A co będzie z Panem? Utkwił Pan w pisaniu o przyrodzie na dobre?

Dotychczas gdy pisałem jakąś powieść, podejmując konkretne zagadnienie, czy była to teoria gier, muzyka, biznes, czy sztuczna inteligencja, po jej publikacji od razu chciałem się zająć czymś innym. Tymczasem mam już złożoną do druku książkę, która jest w dużej mierze dzieckiem „Listowieści”. Ukaże się w Stanach Zjednoczonych we wrześniu i kontynuuje pytania o to, jak wytłumaczyć naszym synom i córkom, co zrobiliśmy z tą planetą, i jak nauczyć się od nich, co zrobić, by to wszystko odwrócić. Będzie jak „Listowieść”, ale opowiedziana w zupełnie inny sposób. Uznałem, że chcę zostać z tymi pytaniami. Zostać w lesie. ©

RICHARD POWERS (ur. 1957) jest autorem kilkunastu powieści. Za wydaną właśnie po polsku „Listowieść” (W.A.B.) otrzymał w 2019 r. Nagrodę Pulitzera.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 25/2021