Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kiedy premier Mateusz Morawiecki ogłaszał początek narodowej kwarantanny, księżyc był akurat w pełni. Ten marcowy nazywano kiedyś „robaczym” – gdy pojawiał się na niebie, gleba rozmarzała po zimie i zaczynało z niej wypełzać skostniałe jeszcze życie. Dżdżownice, pszczolinki, kowale bezskrzydłe zwane tramwajarzami i reszta chitynowej watahy.
Dawniej każdy księżyc miał swoją nazwę: „wilczy”, „kwiatowy”, „truskawkowy”, „burzowy”, „jesiotrowy”, „żniwny” i może jeszcze „księżyc umierającej trawy”. Nawet jeśli mówienie do księżyca po imieniu wydaje nam się dziś pomysłem z kosmosu, bez trudu przypiszemy te imiona do konkretnych pór roku, zjawisk i czynności.
Jedna z tych kobiet
Wśród rdzennych ludów zamieszkujących region Wielkich Jezior mówi się o ciężarnej kobiecie, która spadła z nieba, by dać początek światu, jaki dziś znamy. Pojawiła się nagle w dziurze w chmurach, od razu zwracając na siebie uwagę pozostałych istot zamieszkujących ciemny ocean.
Jako pierwsze na pomoc rzuciły się gęsi, które siłą własnych skrzydeł wyhamowały jej upadek i usadziły ją na skorupie żółwia. Zwierzęta rozumiały, że kobieta potrzebuje lądu, na którym mogłaby żyć. Kolejno nurkowały na dno oceanu, by zgarnąć z niego trochę mułu, i jedno za drugim tonęły. Na końcu został już tylko piżmak. Gdy wydawało się, że i on nie da rady pomóc przybyłej, na powierzchni wody ukazało się jego truchło z grudką ziemi w pazurach. Kobieta wysmarowała nią skorupę żółwia. Tak powstała Żółwia Wyspa – jak rdzenni Amerykanie nazwali swój świat.
Dzisiaj można spojrzeć na ten odmienny światoogląd z odrobiną życzliwości. Za sprawą pandemii COVID-19 świat, który znaliśmy, został wzięty w nawias, a nasza perspektywa na wiele spraw uległa zmianie.
CZYTAJ WIĘCEJ: ODDECH NA MAJÓWKĘ >>>
„Kosmologie są dla nas źródłem tożsamości i orientacji w świecie. Mówią nam, kim jesteśmy. Głęboko kształtują nasze postępowanie, nieważne jak bardzo bylibyśmy ich nieświadomi” – pisze Robin Wall Kimmerer w książce, której tytuł mógłby się świetnie sprawdzić na polskim rynku, gdyby ktoś zdecydował się ją tu wydać. „Braiding Sweetgrass” to zaplatanie warkoczy z żubrówki. Wall Kimmerer to arcyciekawa postać – pochodząca z plemienia Potawatomi naukowczyni z Uniwersytetu Stanu Nowy Jork, gdzie wykłada biologię. Jednocześnie pisze książki popularnonaukowe, w których łączy dwa pozornie odmienne sposoby patrzenia na świat – ten ściśle naukowy z tradycyjnym, wynikającym z jej korzeni i wierzeń, w jakich wzrastała.
Opowiadając o ciężarnej kobiecie, która spadła z nieba na ziemię, by ramię w ramię z istniejącą już fauną przygotować świat na nasze przyjście, nikogo nie indoktrynuje. Może tylko trochę, gdy – dla kontrastu – opowiada o innej kosmogonii i innej kobiecie, która zerwawszy owoc z pewnego drzewa została przegnana z sielskiego ogrodu: „Jedna z tych kobiet jest naszą przodkinią, współtwórczynią ogrodu, który stał się domem dla jej potomnych. Druga – wygnańcem, który przemierza wrogi sobie świat w oczekiwaniu na powrót do właściwego domu w niebie”.
Jest w tym jakaś złośliwość, ale i racja – inaczej patrzy się na świat, który jest darem, inaczej na ten, który jest tylko czymś na kształt poczekalni. Może dlatego najczęściej chyba powtarzanym w książce Wall Kimmerer słowem jest „wdzięczność”.
Szerokim łukiem
Dziś, wiosną 2020 r., użyte przez Wall Kimmerer porównanie stało się w niezamierzony przez nią sposób nad wyraz aktualne. W obliczu globalnej epidemii staliśmy się niemal wszyscy więźniami własnych czterech ścian. Wygnańcami ze świata, który jeszcze parę tygodni temu beztrosko przemierzaliśmy, zwykle nie poświęcając mu większej uwagi. Teraz z nosami na kwintę tułamy się po kuchniach, pokojach i łazienkach niczym Francuz Xavier de Maistre. Skazany na półtora miesiąca domowego aresztu, opisał pod koniec XVIII w. wyprawy dookoła swojej sypialni, jakby była Paryżem lub Wenecją.
Jak co roku, wyszliśmy z zimy „odrętwiali i zmaltretowani jak zwierzęta, którym udało się przeżyć”. Wyjątkowo celnie ujął to kiedyś Bohdan Czeszko w opowiadaniu „Dąb”. Tytułowe drzewo było dla trochę już zapomnianego peerelowskiego pisarza personifikacją wszelkich tęsknot. To są słowa człowieka zdesperowanego, który stojąc w oknie warszawskiego mieszkania marzy, by przytulić się do dębowego pnia gdzieś tam na dalekich Mazurach i położyć ręce na jego chropowatej korze. „Żywiąc absurdalną nadzieję, że przyjmie mą adorację i użyczy mi cząstkę poczynającej krążyć w nim wraz z wiosennymi sokami siły, potrzebnej mi, bo mam jej coraz mniej wobec kamieniejącego świata”.
A tak kilka tygodni temu pisał na tych łamach Andrzej Stasiuk: „Czasem wydaje mi się, że można tak spędzić życie: patrząc, jak zmieniają się pory roku i pogody. Jak zmienia się upierzenie ptaków. Jak spada wilgoć i potem unosi się w przestworza, formuje w chmury i znowu opada. To jest naiwna wizja, ale mnie pociąga. Nie da się jej zrealizować, ale niesie coś w rodzaju pociechy. Bo przecież nigdy nie pozbędziemy się podejrzenia, graniczącego niekiedy z pewnością, że innego świata nie będzie”.
Łatwo powiedzieć, gdy mieszka się w niedużej karpackiej dolinie, a komfort dalekiego patrzenia umilają człowiekowi Uherec i Mareszka, zalesione buczyną kopce kipiące o tej porze roku od życia.
Aspekt wiosenny
Uzależnieni od mediów społecznościowych mówią o FOMO – Fear of Missing Out to lęk przed tym, że coś nas omija, gdy nie odświeżamy swojego facebookowego murka. FOMO to też dobry akronim, by opisać stan emocjonalny, gdy siedzisz w domu, choć dobrze wiesz, że las już zanosi się trelem z ptasich syrinksów. Że nad rozlewiskami pełno już żurawi, a ich radosny klangor rozdziera tamtejsze wieczorne niebo.
Kiedy wydaje nam się, że wszystko się wali, potrzebujemy takich kotwic. Czegoś stałego i godnego zaufania jak latarnia w ciemności sztormu. Twardego gruntu pod nogami, który – paradoksalnie – może dać nam bagno albo chociaż las. Jak to było w wierszu Czesława Miłosza, tym, który w szkole kazali nam wbijać na blachę? „Dopóki słońce i księżyc są w górze, / Dopóki trzmiel nawiedza różę, / Dopóki dzieci różowe się rodzą”. To wszystko wciąż się dzieje, choćby wszystkie telewizory świata grały piosenkę o końcu świata. Trudno, przez jakiś czas musimy brać go na słowo. Odczuwać wdzięczność przez szybkę. W Szuflandii miejskich blokowisk bawić się w Stasiuka i adorować formujące się chmury, bo w przeciwnym wypadku będą to robić niepodziwiane.
W mojej prywatnej kosmogonii pierwszy jest ziarnopłon. To drobny, żółty kwiatek o płatkach jak ramiona wyrzucone w górę w geście dziękczynienia. Jest tego więcej: zawilce, przylaszczki, złocie. Botanicy utkali dla tych paru drobin runa zgrabny i malowniczy zarazem termin – aspekt wiosenny. Są szybkie i korzystają na tym, że w koronach okolicznych drzew jest jeszcze łyso. W maju już ich nie będzie. To właśnie ziarnopłonem kwitnie rokrocznie zagajnik starych dębów i młodych grabów pięć minut od mojego mieszkania. Pojawia się co roku o tej samej porze, zanim wiosna rozkręci się na dobre, by za parę tygodni zniknąć. Całe życie rozpięte między jedną pełnią Księżyca a drugą. Więc najpierw patrzę pod nogi, i potem już wiem, że mogę zacząć zadzierać wzrok i wypatrywać ptaków.
Zwykle ciągną z południowego wschodu, od Wisły. Najpierw widzę je w oknie sypialni, potem klucz znika gdzieś nad dachem, a ja biegnę do kuchni, żeby złapać je z drugiej strony. I doliczyć. Trzydzieści? Czterdzieści? Kiedy ma się na to mało czasu, najlepiej szybko zrachować dziesiątkę, a potem w przybliżeniu nakładać ją na resztę klucza.
Na te gęsi uwzięli się zresztą nie tylko rdzenni Amerykanie. W „Jej wysokość gęś. Opowieści o ptakach” Jacek Karczewski przekonuje: „Żaden inny ptak ani jakiekolwiek stworzenie nie było tak ważne i czczone wśród tak wielu ludów i kultur na całej Ziemi. (...) We wszystkich indoeuropejskich językach słowo gęś ma nie tylko wspólny źródłosłów, ale poza wyjątkami nawet brzmi podobnie”. Karczewski twierdzi wręcz, że gęś mogła być pierwszym ptakiem, który jako ludzie zaczęliśmy nazywać. A więc gęś jako praptak. Świat jako prezent od gęsi. Odważne tezy, ale jak dobrze brzmią u zarania jeszcze jednej wiosny na północnej półkuli planety Ziemia.
My, ofiary solastalgii
Na niżu prawie cały ciężar tej pory roku spoczywa na wątłych ptasich skrzydłach. To one niosą słońce i wydłużają dzień, jakby do lotek przytwierdzone miały niewidzialne nici. Co powstanie z połączenia hasztagów #birdwatching i #zostańwdomu? Lornetka już dawno nie była w plecaku. Leży na parapecie i pod byle pretekstem wędruje do oczu. Dachy domów to królestwo srok, wron i gołębi. W sośnie każdego ranka wariuje para sierpówek. Hen, nad koronami drzew w dole wiślanej skarpy krąży myszołów. Ale on był tu akurat przez całą zimę.
Nie czuję się ptasiarzem z krwi i kości (o tym, jak sobie radzą uwięzieni w czterech ścianach wielbiciele obserwowania ptaków, pisze też w tym numerze, na łamach działu Kraj, znakomity birdwatcher Stanisław Łubieński), więc w ramach dopingu w telefonie mam aplikację NaturaList. Daje mi wgląd w trochę więcej okien i cudzych spacerów. Codziennie wertuję listę przyrodniczych obserwacji z mojego sąsiedztwa. Z dnia na dzień lista robi się coraz dłuższa. 30 marca: błotniak stawowy, kos, sroka, zięba, modraszka, bogatka, kowalik, gil, wrona, szpak, krzyżówka, strzyżyk, dzięcioł duży, pierwiosnek, rudzik, czapla, pokrzywnica i pustułka. Ta ostatnia wraca dzień w dzień.
Patrzę na wirtualną mapę, na którą naniesiono obserwacje. Chyba wiem, o który zagajnik chodzi. Białorzytka, bocian biały, kormoran, żuraw, kszyk, pliszka, potrzos, czajka, krwawodziób, bielik. I wreszcie coś, co rozemocjonowany, drżącymi dłońmi sam dopisuję do tej listy: czarny bocian szybujący nad dachami mojego osiedla. Wiedziałem, że jesteśmy sąsiadami, ale nigdy wcześniej nie widziałem go na własne oczy. Dobrze, że już wrócił z Afryki. Nie, na ulicach wcale nie jest pusto.
CZYTAJ TAKŻE
ROZMOWA Z MAŁGORZATAĄ PRACZYK, HISTORYCZKĄ ŚRODOWISKA: Obudziliśmy się w świecie, gdzie oddychanie tym samym powietrzem, którym oddychają inni ludzie, może być zagrożeniem. A przecież las może pełnić funkcję ochronną >>>
Ekolodzy lubią mówić o „usługach ekosystemowych”. Nazywają tym terminem wkład, jaki przyroda nieświadomie wnosi w dobrostan człowieka. Chodzi o produkcję żywności, oczyszczanie powietrza, regulację klimatu i wszystkie te rzeczy, które lubimy przeliczać na pieniądze (i pewnie dlatego nazywamy usługami, choć sami nie płacimy za nie ani grosza). Zwykle zresztą bierzemy je za pewnik. Zażyłość między człowiekiem a naturą ujawnia się dopiero w sytuacji utraty.
Filozof Glenn Albrecht ukuł na tę potrzebę jeszcze jeden termin. „Solastalgia” – to tęsknota za domem odczuwana z perspektywy własnego łóżka, bo nie jest on już tym, do czego przywykliśmy. Na solastalgię cierpią mieszkańcy terenów zdewastowanych przez górnictwo odkrywkowe albo sąsiedzi rzeki, która zniknęła.
Pod brzeźnym księżycem
Coraz częściej brakuje nam słów, które opisałyby nasz zagmatwany stosunek do świata pozaludzkiego. Wymyślenie tej relacji na nowo to jedno z największych wyzwań. Równie istotne jak zatrzymanie węgla pod ziemią, rozprawienie się z plastikiem czy składowanie odpadów atomowych bez szkody dla kolejnych pokoleń.
„Uporanie się z tym wielkim cywilizacyjnym wyzwaniem wymaga od nas wszystkich przekraczania granic. A jeśli język wyznacza granice świata, w którym żyjemy, to literatura staje się działalnością niemalże pierwszofrontową w walce o naszą przyszłość” – brzmi fragment manifestu powstałej przy warszawskim Instytucie Reportażu Szkoły Ekopoetyki.
Ale może jest tak, jak chce Wall Kimmerer: nie trzeba niczego wymyślać. Jeśli człowiek pojawił się na tej planecie jako ostatni, to wcale nie jest koroną jej stworzenia, lecz jedynie żółtodziobem. Uczniakiem. Więc może zamiast czynić coś na swoje podobieństwo, powinniśmy brać przykład z innych. A co, gdyby minister albo premier, zamykając nas w domach, powiedzieli: „Bądźmy jak dęby”? Kiedy w żołędzie owocuje jeden, robią to wszystkie w okolicy. Albo na odwrót, wszystkie się wstrzymują. Nie ma wśród nich solistów. Są za to lata żołędnej posuchy i urodzaju. Nie wieczny wzrost i rozwój, ale życie w cyklu. Drzewa działają jak kolektyw, bo tylko tak mogą zapewnić byt kolejnym liściastym pokoleniom. W przeciwnym wypadku dawno zostałyby zjedzone przez czworonożnych koneserów leśnego runa. Tak, w domowej kwarantannie jestem dębem w roku nieurodzaju.
W pierwszej kwadrze kolejnego Księżyca stoję w oknie i pielęgnuję swój animizm. Zachwyt tym, co widzę. Wroną, która z uporem maniaczki znosi liche badyle w koronę świerka. Kosem, który wydziobuje spod ziemi różowe spaghetti z dżdżownic. Mewami śmieszkami, które swoim harmidrem przenoszą mnie w inne, nadmorskie pejzaże. Czarnopiórą hajstrą, która gdzieś tam, kilometr czy dwa ode mnie, remontuje wiekowe już gniazdo. Brzozami, które w tych dniach z siłą górskiego potoku pompują w górę pni soki, przecząc prawu grawitacji.
Rano, gdy pozostali mieszkańcy Szuflandii odbywają swoje zawodowe i szkolne telekonferencje, wychodzę przed blok z butelką i igelitową rurką. Mamy tam skromne arboretum: dwa buki, dwa klony, sosnę i brzózkę, które zacieniają nieduży plac zabaw. Wszystkie są młodsze ode mnie. Dekady temu z okna dziecięcego pokoju obserwowałem, jak stawiają pierwsze kroki w meandrach fotosyntezy. W miejscu, gdzie mieszkam dziś, był wówczas tylko plac budowy i chaszcze.
Podchodzę do brzozy, kucam, a potem szepcząc parę czułych słów, małym dłutem wwiercam się w spękania jej kory. Nie czuję się specem od zbierania oskoły, zwykle spijałem ją kroplami prosto z pnia przy okazji wiosennych spacerów, ale teraz chcę podejść do sprawy na poważnie. Jak mieszkańcy tych wsi, które widziałem przy ukraińsko-polskiej granicy. Tam, gdzie kwietniowy księżyc wciąż nazywa się brzeźnym, a każdej brzozie towarzyszy z wolna napełniający się baniak. Pełnia brzeźnego księżyca to na ogół ostatni gwizdek na zlewanie oskoły. Potem drzewo puści liście, zazieleni się, i – jak mówią puryści – skończy się przedwiośnie, a zacznie pierwiośnie.
Ćwiczenia z zachwytu
Nie trzeba mieć w żyłach indiańskiej krwi, by poczuć wdzięczność dla konkretnej rośliny, której sok pije się zamiast porannej kawy. Tym bardziej, gdy wciąż widzi się ją w oknie. To jak jedzenie czereśni prosto z drzewa lub patrzenie w oczy komuś, kto dał ci prezent. Albo obserwowanie co roku tej samej pary sierpówek w tej samej sośnie.
Robi się jakoś raźniej na duszy. Bo choć jest się skazanym na chwilowe zamknięcie w czterech ścianach, to jednak świat czyni swoje. To się chyba nazywa wspólnotą. Solidarnością międzygatunkową. „Zostań w domu, Bieszczady poczekają” – czytam pod zdjęciem pustej Tarnicy na instagramie parku narodowego. Wiosna nie tyle poczeka, co po prostu wróci. Dżdżownice znów zajrzą w oblicze Robaczego Księżyca, ziarnopłon wypchnie swe płatki w geście dziękczynienia, a gęsi jeszcze raz przyniosą słońce.
Żyjemy w historiach, które sami sobie opowiadamy. Snujemy narracje, których wyznawcami się potem stajemy. Jeśli po otrząśnięciu się z pandemii zaczniemy mówić o roku 2020 jako „roku bez wiosny”, będzie to znaczyło, że w czasie tej przymusowej izolacji nieuważnie zerkaliśmy przez okno. A może nie patrzyliśmy wcale? Tak czy inaczej, w tym czasie wiosna miała się świetnie.Może więc zamiast narzekać, lepiej któregoś dnia – na progu lata pod Truskawkowym Księżycem? – wybrać się do znajomego drzewa, a potem położyć ręce na jego chropowatej korze. Przyjmie tę adorację. Bezcenne ćwiczenie z zachwytu w czasach zarazy na pewno się nie zmarnuje. ©
Obraz 

IZABELA PIGAN, leśniczka, Nadleśnictwo Bielsko:
Na początku kwarantanny zauważyliśmy coś dziwnego w zachowaniu zwierząt: wyglądały na spłoszone. Okazało się, że powodowali to ludzie, którzy wtedy, licząc na brak towarzystwa innych, szli wieczorem do lasu.
Niespełna dwa tygodnie temu wprowadzono zakaz wstępu do lasu. Rozmawiałam z leśniczymi. Są różne obserwacje. Np. w Dolinie Wapienicy jelenie wychodzą na nadrzeczne łąki już ok. piętnastej, zachęcone ciszą, spokojem i nieobecnością ludzi. Ale wyżej w górach, w okolicy Szczyrku, zmiany są już mniej zauważalne. Łanie czy byki widuje się z podobną częstotliwością jak dawniej. Myślę, że zwierzęta pojawiły się przede wszystkim w rejonach, które przed kwarantanną były najbardziej eksploatowane turystycznie.

TOMASZ BAŁDYGA, fotograf przyrody, okolice Olsztyna:
Kończą się powroty ptaków z zimowisk. Jelenie zrzuciły poroża i nakładają nowe. To czas narodzin – wkrótce zaczną się pojawiać młode lisy, borsuki i sarny.
Martwi mnie susza. Tam, gdzie kiedyś stała woda, są puste zagłębienia. Niedawno szukałem miejsca, żeby sfotografować żabę moczarową – teraz, w porze godowej, jej samce spektakularnie zmieniają ubarwienie na niebieskie. Bez skutku. Coraz mniej jest okolic, gdzie płazy mogą złożyć skrzek. Wody brakuje, a człowiek wciąż walczy z bobrami, które ją zatrzymują. Niszczy ich tamy i żeremia.
Likwiduje oczka i remizy śródpolne, jeszcze bardziej osusza teren.
Są plusy ludzkiej kwarantanny. Ograniczony ruch sprawia, że mniej zwierząt ginie pod kołami samochodów. A w maju myśliwi dewizowi nie przyjadą polować na rogacze.

PAWEŁ ŻMUDA, wolontariusz Błękitnego Patrolu WWF, Słowiński Park Narodowy:
Na brzeg wychodzi więcej młodych fok. Wiązałbym to z ograniczeniem liczby ludzi na plażach. Zwierzęta są rzadziej płoszone. Od początku roku na całym wybrzeżu interweniowaliśmy ponad sto razy, codziennie odnajdywanych jest kilka foczych szczeniąt. Wiosną panuje sztormowa pogoda. Młode zwierzęta, zmęczone i niewprawione w zdobywaniu pożywienia, chcą odpocząć na brzegu. Te najsłabsze, a było już ponad 50 maluchów, przekazujemy do fokarium Stacji Morskiej Uniwersytetu Gdańskiego w Helu, gdzie są poddawane rekonwalescencji i – gdy nabiorą sił – wypuszczane do morza.
Patroluję odcinek plaży w okolicy Łeby, ale przypuszczam, że u ujścia Wisły, na słynnej Foczej Łasze, gdzie zwykle na piasku odpoczywa kilkadziesiąt dorosłych fok, zwierzęta czują się śmielej – obok przepływa mniej kutrów.

ŁUKASZ ŁUCZAJ, etnobotanik, Pogórze Dynowskie:
Tu, gdzie mieszkam, dzicz jest zawsze. Główna różnica, jaką widzę, dotyczy nieba – nie ma na nim samolotów. Powietrze jest czystsze, bardziej niebieskie. To Ziemia sama się o siebie upomina, prosi, żeby inaczej funkcjonować. Ograniczenie transportu, spalania paliw i nacisk na lokalność to dobre strony kwarantanny.
W mojej małej wsi zmieniło się niewiele. Jest czas sadzenia ziemniaków, słyszę traktory. Tutaj prawie każdy ma kawałek lasu i własną studnię, nie martwimy się o siebie. Początek zimy był suchy, ale w marcu spadło dwa razy więcej deszczu niż zwykle. Jeśli do połowy maja popada, nie będzie źle. Ale wiem, że na nizinach, gdzie gleba jest piaszczysta, grozi susza.