Głosy mokradła

Często zadajemy sobie pytanie: co się stanie, jeśli wpadniemy do bagna? Okazuje się, że nic strasznego.

16.11.2020

Czyta się kilka minut

Scena ze spaceru performatywno-botanicznego prowadzonego przez Tarasa Gembika i Iwę Kołodziejską. W tle gocławskie bloki przy ulicy Ostrobramskiej po drugiej stronie Trasy Siekierkowskiej. Warszawa, wrzesień 2020 r. / KRYSTYNA JĘDRZEJEWSKA-SZMEK
Scena ze spaceru performatywno-botanicznego prowadzonego przez Tarasa Gembika i Iwę Kołodziejską. W tle gocławskie bloki przy ulicy Ostrobramskiej po drugiej stronie Trasy Siekierkowskiej. Warszawa, wrzesień 2020 r. / KRYSTYNA JĘDRZEJEWSKA-SZMEK

Film o tym miejscu mógłby zaczynać się od zdjęcia satelitarnego: niebieska planeta zawieszona w czerni kosmosu. Potem kadr coraz bardziej by się zawężał: najpierw do jednej półkuli, potem do pokrzywionych konturów Europy, zielonej krainy przeciętej na pół przez dużą rzekę, wreszcie do szarego punktu w jej środkowym biegu. Plama wciąż by rosła, a wraz z nią ciemnozielony obszar na prawym brzegu. Gdyby nie kanciaste skrzyżowania okalających go od południa ulic, teren w zadziwiający sposób kształtem przypominałby okrąg, a więc i planetę. Przybliżenie trzeba by teraz wyhamować, a wreszcie zatrzymać je na czterech okutanych w kurtki osobach zakładających kalosze na skrzyżowaniu warszawskich ulic Zastowskiej i Spadowej. Obok nich pojawiłaby się czerwona pinezka podpisana „Zakole Wawerskie”.

– Wychowałam się w Wawrze, z wycieczkami szkolnymi złaziliśmy całą dzielnicę, ale tu nie trafiliśmy nigdy – mówi jedna z nich, Olga Roszkowska. – Może dlatego, że Zakole leży pomiędzy dwiema dzielnicami, Wawrem i Pragą-Południe? To teren graniczny, a więc niczyj. Zaczęłam tu przychodzić dopiero jako dorosła, i to nie z racji sąsiedztwa, ale konkretnych zainteresowań. To były głównie spacery ornitologiczne.

– Ja trafiłam tu parę lat temu, gdy szukałam nieużytków w obrębie miasta w ramach innych działań artystycznych – tłumaczy druga, Krysia Jędrzejewska-Szmek. – Trudno znaleźć kogoś, kto byłby tu mocno zakorzeniony. To miejsce jest zbyt zapomniane, niewidzialne. Kiedy rozmawiałyśmy z sąsiadami, ludźmi, którzy mieszkają przy okalających Zakole ulicach, słyszałyśmy cały czas podobne historie: pani, która mieszka tu od 13 lat i codziennie chodzi z psem na spacery, ale nigdy nie zapuszcza się dalej niż wzdłuż kanałku. Inna raz próbowała z dziećmi wejść w ols, ale się sparzyła i nigdy więcej nie spróbowała. Jeszcze inna, która mieszka tu całe życie, jako dziecko miała zakaz łażenia po tym terenie i przestrzega go do dziś. Więc chyba sporo osób kojarzy Zakole Wawerskie, ale raczej z zewnątrz. Po prostu je mijają.

– To tak jak ja – dodaje Ola Knychalska. – Dwa lata temu przeniosłam się na Grochów, mieszkam dosłownie dziesięć minut stąd. Milion razy przejeżdżałam obok Trasą Siekierkowską, ale nigdy nie zastanawiałam się, co dzieje się za parawanami akustycznymi. Dopiero Krysia mi pokazała.

Granice języka

W opublikowanym w drugiej połowie lat 90. ubiegłego wieku opracowaniu awifauny Zakola Wawerskiego dr hab. Patryk Rowiński ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego bez ceregieli rozprawia się z tą aurą tajemniczości: „Pomimo znacznego stopnia zmeliorowania terenu, poziom wód gruntowych w obrębie znacznej części starorzecza był równy z poziomem gruntu i w ciągu roku podlegał niewielkim wahaniom”. Zanim powstały wały przeciwpowodziowe, Wisła regularnie zalewała te tereny. Rowiński badał Zakole pod kątem zamieszkujących je – stale i w przelotach – ptaków. Przez pięć obserwacji na obszarze 147 hektarów (Zakole to niecałe 200 ha) doliczył się 126 gatunków, w tym 74 lub 75 lęgowych. Ćwierć wieku później każdy stołeczny ptasiarz powie, że Zakole to skarb. Co rusz da się tam złapać w lornetkę lub obiektyw gatunki, które w mieście są rarytasem. Derkacze, błotniaki, bączki czy trzciniaki.

– Przychodząc tu, miałyśmy poczucie, że dostępne od lat opracowania naukowe nie pozwalają przybliżyć się do tego miejsca – tłumaczy Krysia, kiedy trzy wyżej wymienione i czwarta z osób, niżej podpisany, ruszają wzdłuż kanału. Ten biegnie południkowo i od wschodu zamyka ols. Choć oficjalnie nazywa się Kanałem Wawerskim, mapy mówią o nim Nowa Ulga. Zapewne z ulgą patrzą na niego mieszkańcy wybudowanego kilka lat temu osiedla, bo tylko wąska nitka wody oddziela ich od ciemnego, mokrego lasu. – Więc ta dokumentacja naukowa, ten suchy, rzeczowy język i spisy gatunkowe nijak nie pozwalają na pełne zrozumienie tego, co się tu dzieje. Język dochodzi do ściany, za którą jest przecież tak wiele.

Olga: – Przyszłyśmy na to bagno z myślą, że jest jak czysta tablica. Że jak w nie wejdziemy, to przekonamy się, jak różne może mieć oblicza. Że ma nas czegoś nauczyć.

Trochę bardziej klarowny jest krótki opis, który widnieje na facebookowym profilu Zakola: „Naszym celem jest poznanie Zakola Wawerskiego wraz z jego mieszkańcami i bywalcami, a także zrozumienie, czym dla nich jest to miejsce, oraz rozpoznanie, jakie relacje i zależności w nim zachodzą”.

Trzeci krajobraz

Choć za działaniami oficjalnie stoi „Krytyka Polityczna”, wszystkie rozmówczynie (Krysia, artystka po biologii, dawniej pracownica Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Warszawskiego; Olga, członkini kolektywu Spółdzielnia „Krzak”, którego nieoficjalne motto brzmi: „Przyjaźń, sztuka, ogrodnictwo”, kolejność dowolna; oraz Ola, przedstawicielka wspomnianej „Krytyki”) podkreślają, że to nie jest wyłącznie projekt i że są otwarte na wszystko, co wyniknie z eksploracji Zakola. Tym bardziej że w działania zaangażowana jest większa grupa, m.in. Zuzia Derlacz i Igor Stokfiszewski oraz szereg innych osób i – co ważne – istot.

Na razie skupiają się na poznawaniu bagna i kontekstów, w które jest uwikłane. Potem będą się zastanawiać, jak chronić takie miejsca, i tłumaczyć swoje wnioski na język międzynarodowego projektu „Right to the City” – „Prawo do miasta”, którego Warszawa jest częścią, obok Sewilli, Marsylii, Sztokholmu i Zagrzebia (każde z miast roztrząsa inne zagadnienie; w Warszawie padło na przyrodę i klimat).

– Miejsce, które powszechnie traktuje się jako nieużytek, jest w rzeczywistości gęsto zamieszkane – kontynuuje Krysia. – Istoty, które je zamieszkują, też mają swoje prawa, swój głos, w który próbujemy się wsłuchać. Jednocześnie nie zapominamy, jak delikatne jest to miejsce pod kątem napięć społecznych. Debat o tym, czy powinno się je zabudować, czy chronić.

Mówiąc o napięciach, ma na myśli m.in. skomplikowaną sytuację własnościową. Zakole to bezlik drobnych działek i ponad setka właścicieli, którzy od wielu lat nie mogą doczekać się decyzji odnośnie do ich przyszłości: dopuszczenia zabudowy na tym terenie lub wykupu działek przez miasto.


Czytaj także: Adam Robiński: Apokalipsa Małej


Gilles Clément, francuski architekt krajobrazu, nazwał tego typu przestrzenie „trzecim krajobrazem”. To „nieokreślone, pozbawione funkcji przestrzenie, które trudno nazwać. Nie należą ani do strefy cienia, ani do strefy światła. Mieszczą się na obrzeżach. Na skraju lasu, wzdłuż dróg i rzek, w zapomnianych przez kulturę zakątkach, tam, gdzie nie docierają maszyny. (...) Między tymi fragmentami krajobrazu nie wykształca się żadne podobieństwo. Mają tylko jeden wspólny element: wszystkie tworzą terytorium będące ostoją dla różnorodności, która wypierana jest ze wszystkich innych miejsc” – pisze w „Manifeście trzeciego krajobrazu”.

Olga: – Cały czas są z nami słowa byłego wiceburmistrza Wawra Jacka Wiśnickiego, który zauważył, że Zakolu nie towarzyszy żadna opowieść. Zamiast niej jest pustka narracyjna. Jeśli jej nie wypełnimy, to wkrótce zrobi to ktoś inny – mówi, wymownym skinieniem głowy wskazując na wspomniane już nowe osiedle. – Ale żeby ta opowieść była pełna, musi uwzględniać wiele głosów. I żaden z nich nie powinien dominować. Nasza próba polega na zetknięciu ze sobą głosów świata nauki i sztuki. Na łączeniu w pary artystek i naukowczyń. Tak, żeby ich punkty widzenia się dopełniały i pomogły nam usłyszeć te pozostałe, pozaludzkie głosy.

Stres ślimaka

Te spotkania były kameralne: początkowo, w lipcu, na bagno zapraszani byli eksperci i specjaliści różnych dziedzin. Chodziło o próbę jego zrozumienia od strony biologii, polityki, urbanistyki, antropologii, filozofii czy aktywizmu przyrodniczego. We wrześniu kilkanaścioro artystów i biologów wróciło na Zakole na dwudniowe warsztaty, podczas których dobierano pary i opracowywano plan przyszłych spacerów. Spraszano na nie kameralne grupy uczestników: studentów biologii, licealistów, uczniów z ośrodka socjoterapii, ale też gości z otwartych zapisów. Odbyło się sześć spacerów: bobrowo-ruchowy, torfowiskowy, medytacyjno-bezkręgowcowo-wizualny, mykologiczno-pasożytniczy, dźwiękowo-ornitologiczny oraz roślinno-performatywny. Dla przykładu, podczas wczuwania się w bobry uczestnicy z delikatnością względem otoczenia próbowali zmierzyć się z gęstwiną olsu oraz własnymi ograniczeniami.

Krysia: – Prowadzili go Łukasz Wójcicki, performer i tancerz, oraz Michał Kryciński, biolog terenowy, który na co dzień wchodzi w trudno dostępne miejsca. Tak to wyglądało: Michał powiedział Łukaszowi: „Przejdźmy się tak, na wprost”. I poszli. Ale z dużą świadomością ruchów ciała, tego, jak reaguje ono na przeszkody, oraz jak owe przeszkody reagują na to ciało. Zazwyczaj gdy idziesz przez trudny teren, to jesteś jak taran. Odgarniasz gałęzie, łamiesz je, walisz przed siebie na oślep. Tymczasem Łukasz zasugerował, żeby zmienić sposób chodzenia. Poruszać się bardziej jak istota zamieszkująca mokradło. To było jak taniec, praktyka choreograficzna. Tu się wygnę, tam pójdę na czworaka albo przez coś przeskoczę. Okazało się, że taka zmienna perspektywa pozwala dostrzec o wiele więcej śladów aktywności bobrowej niż tradycyjny chód. W tym spacerze brali udział licealiści, emocji było sporo. Dla niektórych to było bardzo trudne doświadczenie. Ale fantastycznie patrzyło się na to, jak sobie pomagają i z czasem oswajają te wpadki w bagno. Często pada to pytanie: a co, jeśli wpadnę? Otóż okazuje się, że nic strasznego.

Olga: – Naukowcom najbardziej podobało się w tym wszystkim chyba to, że zostają zwolnieni z konieczności nazywania wszystkiego. Że ważna jest sytuacja, obecność, a nie terminologia, listy gatunków, nazwy. Siła stwierdzenia „nie wiem” jest ogromna. Z kolei studentki i studenci biologii mówili nam po spacerze, że chcieliby przed każdym wyjściem w teren robić ćwiczenia oddechowo-medytacyjne, które zaproponowała prowadząca. One im się pomagały skupić na tu i teraz. Obcowanie z przyrodą bez tego skupienia jest jak granie na źle nastrojonym instrumencie. Przecież kiedy bierzesz do ręki instrument, to najpierw poświęcasz parę chwil na to, by go dostroić. Zauważanie, obserwowanie innych bytów też wymaga takiej kalibracji, zmiany skali i tempa.

Krysia: – My tu wszyscy przekraczaliśmy granice. Igor Siedlecki, który razem z Zuzią Koftą prowadził spacer medytacyjno-bezkręgowcowy, śmiał się potem, że jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby ktoś się obawiał, że obserwowany ślimak zanadto się zestresuje. Uważał, że to już lekka przesada. Człowiek też jest przecież częścią tej układanki.

Olga: – Nam chodzi o świadomość tego, że jeśli ty na coś patrzysz, to jednocześnie to coś patrzy na ciebie. Podczas spaceru mykologiczno-pasożytniczego mieliśmy chodzić z myślą, że nasze stopy masują ziemię. Od razu rodzą się pytania: czy tej ziemi się to podoba? Czy sprawia jej to przyjemność? To oczywiście tylko nasza projekcja, bardzo symboliczny gest, który jednak pozwala nam podkreślić, że staramy się działać w ramach mutualistycznych relacji.

Niewidzialna ulica

Dopiero po godzinie tkwienia nad kanałem uświadamiamy sobie, że choć cały czas mówimy o bagnie, to w nie jeszcze nie weszliśmy. Jakbyśmy chcieli cierpliwością zasłużyć na zaproszenie. Mijamy resztki obozowiska bezdomnych. Niewidzialne miejsca to siłą rzeczy dom dla niewidzialnych ludzi („Sąsiadka ze Spadowej opowiadała nam o parze starszych ludzi, którzy każdego wieczora wchodzą w ols, a rano z niego wychodzą”). Wreszcie dochodzimy do ścieżki, która wnika w zarośla.

– Zieleń była w tym roku w Warszawie niesamowicie bujna. Teraz te trzciny zaczęły już się kłaść, więc widać wyraźny zarys wejścia. Latem zdarzało nam się stać przed tą ścianą zieleni i zastanawiać się, gdzie jest ta ścieżka. Łaziłyśmy w tę i z powrotem, nie mogąc jej znaleźć – śmieje się Olga.

– Ona jest tu od dawna. Na dodatek na mapach Google’a opisano ją jako ciąg dalszy ulicy Spadowej – mówi Krysia. – Jest też szlak rowerowy! Wyobraź sobie miny rowerzystów, których tu kilkakrotnie spotykałyśmy. Stali z rowerami przed tym murem z roślin i zastanawiali się: wchodzić czy nie.

Ścieżka jest wąska i raczej prosta. Biegnie nasypem, woda dookoła jest czarna, więc olsze nie rzucają żadnych cieni. Mało tu zresztą jakiegokolwiek światła. Więcej uwagi zwraca się na odgłosy: szum wiatru, szuranie liści, chlupotanie błocka pod kaloszami. Ale to wszystko są mikrodźwięki, bo w skali makro dominuje huk miasta: tumult samochodów, syreny karetek, jakiś alarm. To irytujące i dziwne, bo widok nijak nie przystaje do krajogłosu. Karetki i radiowozy są na bagnie o wiele głośniejsze od kruków i wron.

Czasem drogę zagradzają krzywo rosnące pnie, trzeba wtedy się do nich przytulić i przecisnąć („Jak ktoś wpada do wody, to zwykle tu!”), innym razem przedept się rozpycha („Zobacz, mimo że teren jest niedostępny, to ciągle ktoś tu łazi, kładzie te kłody i utrwala ścieżki”). Wody jest w olsie tyle, że olchowe kępy ledwie z niej wystają. Gdzieniegdzie wlewa się na ścieżkę, a wtedy chlupotanie wchodzi na wyższe rejestry. Krysia opowiada o tropach łosia, na które natknęli się uczestnicy jednego ze spacerów, i o dzikach, których po odstrzałach związanych z afrykańskim pomorem świń ostatnio brakuje. Są i bobry: świeża tama i klarowne, kształtne tropy łap odbite w mule jak po jakimś sławnym dziecku uwiecznionym w alei gwiazd.

To gdzieś tam pada pytanie: co dalej? Ale odpowiedź przypomina błogosławione na bagnie „nie wiem”.

Ola: – Zastanawiamy się, rozmawiamy, nie mamy gotowej odpowiedzi. Chcemy uruchomić stronę internetową, będącą repozytorium różnego rodzaju wiedzy o Zakolu. Opublikować tam wszystko to, co do tej pory zarejestrowałyśmy, m.in. zdjęcia i rozmowy z ludźmi, których tu zapraszałyśmy. Na wiosnę planujemy powtórzyć serię spacerów. Coraz częściej myślimy też o roli facyliacyjnej. Zgłasza się do nas coraz więcej ludzi zainteresowanych tym miejscem i otwartych na wspólne działania, a my ich ze sobą wzajemnie łączymy. Czujemy, że to jest właśnie jedno z naszych najważniejszych zadań – wytworzenie wokół Zakola społeczności zainteresowanej jego losami i wspólne budowanie jego tożsamości.

Olga: – To jest nieustanne balansowanie na grząskim gruncie. Z jednej strony mamy pejoratywne myślenie o bagnie na poziomie językowym. Bagno jako coś, co się osusza. Dla właścicieli działek zamrożona sytuacja prawna oznacza zmarnowane szanse. Z drugiej strony trzeba przecież nieustannie mówić o wartości tych terenów w obliczu klęski klimatycznej. One są dla miast na wagę złota, więc należałoby je dowartościowywać. Tłumaczyć, że magazynują dwutlenek węgla, na czym polega naturalna retencja, zatrzymywanie wody w krajobrazie. Do tego dochodzi ożywcze spostrzeżenie, że my wcale nie jesteśmy temu bagnu do czegokolwiek potrzebni. Świetnie funkcjonuje bez nas. To jest ogromna wartość niedostępnego. Więc ciągle kombinujemy, gdzie powinno się wytyczyć granicę. Jak stworzyć opowieść o miejscu, doceniając i szanując jego niedostępność. Zarazem staramy się patrzeć szerzej i myśleć o możliwościach przetłumaczenia doświadczeń z Zakola na inne tego typu tereny.

Może więc chodzi o to, by wysnuć opowieść o tym miejscu, a potem zrobić krok wstecz, np. na drugi brzeg kanału?

Olga: – Albo zauważyć, że to nie jest jednolity teren. W jednym miejscu nasza obecność będzie miała istotny wpływ na otoczenie, w innym mniejszy, a w jeszcze inne nikt o zdrowych zmysłach nie wejdzie, bo pogoni go komaroza.

Fatamorgana

Z olsu wychodzimy na aleję starych topól sięgającą Gocławia. W oddali, za bezkresną łąką, majaczą białe sylwetki nowych osiedli. Gdzieś przed nimi kryje się granica: trasa, która oddziela dzielnice i miasto od nie-miasta. To abstrakcyjny widok: błoto, chaszcze, kleszcze i bloki jak fatamorgana. Tylko że teraz droga niespodziewanie się kończy, bo zamiast drzew jest rumowisko. Strzaskane pnie i labirynt z grubaśnych gałęzi, prawdopodobnie efekt wichury sprzed paru dni. Zupełnie jakby mityczny stwór – może gigantyczny praprzodek bobra? – postawił tu tamę. To jednocześnie dowód na to, że żadne miejsce nie jest skończone i stałe, lecz dynamiczne.

Ola: – Chciałybyśmy, by to, co robimy na Zakolu, wpływało na uważność naszej relacji, zarówno z tym miejscem, jak i między nami. Jedna z uczestniczek, osoba ze sporym doświadczeniem aktywistycznym, przyszła tu pełna niewiary w procesy ochrony przyrody. Mam wrażenie, że na Zakolu zobaczyła sens lokalnego działania.

Olga: – Aktywizm klimatyczny często sprowadza się do pytania, czy jesteśmy w stanie uratować świat. Wszelkie działanie jest obciążone katastroficznymi wizjami i poczuciem, że i tak wszystko na nic. Wiele osób przechodzi przez kryzys wiary, wpada w ten słynny już marazm antropocenu. Intymność, jakiej tu doświadczyłyśmy i ciągle doświadczamy, pozwala chyba przestawić myślenie na właściwe tory. Bycie z małą grupą, bycie z tym terenem i zamieszkującymi go bytami zamienia się w szczerą troskę o Zakole i o wszystkich dookoła.

Pośród połamanych topól natrafiamy na starą jabłonkę. Jej gałęzie uginają się od jasnozielonych owoców. Pełno jabłek leży też w trawie. Upychamy nimi torby i kieszenie. Na kilku z nich Ola znajduje kłaki, szaroburą, grubą sierść jakiegoś mieszkańca Zakola. Próbujemy zgadywać, czyją, ale zaraz potem wzruszamy ramionami. Czy to ważne?

Gdyby to nie był artykuł, tylko film, kamera mogłaby się teraz unieść znad okrągłego, utytłanego w sierści jabłka, a potem coraz szybciej oddalać, ukazując kolejno zarysy bagna, miasta, kraju, kontynentu, półkuli, wreszcie przypominającej kształtem owoc planety zamieszkanej przez miliardy różnych istot. ©

Więcej o projekcie: zakole.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2020