Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jeden firmuje wiceminister sprawiedliwości Sebastian Kaleta. Drugi zgłosili parlamentarzyści Lewicy i ich kandydat na prezydenta Robert Biedroń. Można się zżymać, że obie inicjatywy pojawiają się dopiero w trybie przedwyborczym. Ale warto też dostrzec w nich próbę naprawienia jednej z największych patologii w całej historii III RP.
Mija 20 lat od pierwszych publikacji pokazujących, jak często naprawianie starych krzywd odbywało się kosztem zadawania nowych. Najczęściej polegały na zostawianiu mieszkańców „odzyskiwanych” kamienic sam na sam z nowymi właścicielami, których celem nie było zastępowanie władzy publicznej w dostarczeniu usług mieszkaniowych, tylko jak najszybsze sprzedanie nieruchomości z zyskiem. W samej tylko Warszawie, gdzie sprawę udało się najbardziej nagłośnić, reprywatyzacja dotknęła od 30 do nawet 100 tys. ludzi. W szczytowym okresie warszawski ratusz oddawał po 300 nieruchomości rocznie.
Oba projekty dotykają różnych fragmentów reprywatyzacyjnego węzła. Projekt PiS dotyczy konkretnej kwestii odszkodowań dla lokatorów. Nakazała je wypłacać powołana w Sejmie kilka lat temu komisja weryfikacyjna kierowana przez Patryka Jakiego. Większość jej orzeczeń została jednak oprotestowana przez warszawski Ratusz. Projekt Kalety ten klincz rozstrzyga na korzyść lokatorów, przenosząc pieniądze do agencji rządowej.
Projekt Lewicy idzie dalej. Jest (na razie tylko) zapowiedzią czegoś na kształt tzw. dużej ustawy reprywatyzacyjnej. Czyli prawa, którego uchwalenie obiecywał od 2015 r. PiS, ale słowa nie dotrzymał. Jak mówi się w kuluarach, głównie ze strachu przed reakcją zagranicy – w tym Stanów Zjednoczonych stojących na pryncypialnym stanowisku, że wygaszenie roszczeń powojennych właścicieli i ich spadkobierców to uderzenie w prawo własności. ©℗
Więcej w tekście Rafała Wosia Reprywatyzacja: teraz albo nigdy!