Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Na tę, z powodu przedstawienia teatralnego w Krakowie, poszedłem z dwu powodów. Po pierwsze, nie chodzę do teatru z racji szalenie intymnych, a że na demonstrację wybierali się ludzie do teatru podobnież niechodzący – byłem ich ciekaw. Chciałem zatem otrzeć się o grupę ludności chodzącej zaledwie pod teatr. Powód drugi – byłem ciekaw, jak dziś wygląda sprzeciw uliczny o charakterze nieekonomicznym.
Zebrani pod Starym Teatrem w Krakowie to jakieś trzy setki ludzi, mniej lub bardziej zrzeszonych, w różnym bardzo wieku. A więc mieliśmy rycerstwo wyklętego przez Kościół towarzystwa od księdza Natanka z Grzechyni (w płaszczach służbowych), dzierżące chorągiew bitewną na rekordowo długim kijku, sięgającym drugiego piętra. Mieliśmy kilku dzików z peryferii kibolstwa, ryczących obelgi wobec policjantów (znajdowali się w sytuacji rytualnej i inni szatani interesowali ich mało). Była moderująca to wszystko ekipa faszystów pod sztandarami z mieczykiem Chrobrego, falujący transparencik z napisem „Kościół walczący”, krążąca w tłumie kobieta o niepokojącym wejrzeniu, ze świętym obrazem zdjętym ze ściany, plus – co dla takiej aury jest zapewne nowe – ze dwadzieścia bardzo przejętych, najprawdziwszych zakonnic.
Był bardzo ciepły, miły, piątkowy wieczór, co na Starym Mieście w Krakowie oznacza tłum z symbolicznie zasłoniętymi trzeciorzędowymi cechami płciowymi. To takoż rzesze machających różowymi parasolkami panien, polujących na brzuchatych mężczyzn, i niezliczona ciżba łaknąca pikniku, a będąca w trakcie wchłaniania hektolitrów piwa jasnego bez piany. Wszyscy w stanie wzmagającego się napięcia, gotowości, hormonalnej puchliny, w narastającym jak burza warkocie, jakże charakterystycznym dla narodu używającego często słów z dużą liczbą głosek „ka”, „er” „u” i „wu”.
Tłum jeden mieszał się plastycznie z tłumem drugim, zwłaszcza na peryferiach antyteatralnego protestu. Nad tą zwyczajnością początku krakowskiego weekendu płynęły dramatycznie słowa pieśni, „…my chcemy Boga w książce, w szkole…”, hymn narodowy, zdrowaśki i archaiczne złorzeczenia, występujące obok apeli o „Wielką Polskę katolicką”. Mieszało się to z dochodzącym zewsząd łomotem muzy tanecznej, a nawet skądsiś puszczonym walcem pt. „Nad modrym pięknym Dunajem”. Co jakiś czas tłum skandował podawane mu przez gości z mieczykami hasła przeciw sodomitom, ruletkowemu obcowaniu płciowemu i oczywiście przeciw dramatopisarstwu.
Niosły się w wąskiej uliczce Jagiellońskiej starodawnie brzmiące wołania przeciwko masonom, ale co najdziwniejsze, też przeciw kelnerom. Hasło to w oryginale brzmiało: „Wolna Polska bez kelnerów”, a było to nawiązanie do ostatnich, warszawskich wydarzeń. Rzec trzeba, że wobec mnóstwa pszczelo uwijających się w okolicy kelnerów, mogło to wyglądać na nieoczekiwany atak na tę branżę. Brzmiało to takoż jak arcydziwny apel o samoobsługę, o likwidację pośrednictwa pomiędzy kucharzem a spożywcą.
Z jednej z kawiarni, jakby na zawołanie wychynął uśmiechnięty młodzieniec w jarmułce, a jego pojawienie uszczupliło o kilka osób zgromadzenie krzyczących, a byli to ludzie zawsze chętni do kulturalnej dyskusji w wąskim kółku, na temat istnienia Jezusa, do pogwarek o charakterze teologicznym i do nawracania. Młodzieniec ze swadą nawróceniu się sprzeciwiał i z męstwem przyjmował projekcje duszy swej, skwierczącej w nudzie piekieł.
Zaiste, był to razem wziąwszy teatr jak się patrzy. Najlepszy ostatnio, możliwe że bardziej sycący niż tradycyjna oferta scen krakowskich. Był to teatr dezorientujący pozornie zorientowanych w tym, gdzie żyją, teatr na pewno orientujący się na najświeższe trendy nowej Europy, przy którym „Golgota Picnic” to doprawdy ramota bez cienia błysku.