Recepta na kryzys

Zdarzyło się to parę tygodni temu w Afryce.

30.04.2016

Czyta się kilka minut

Szymon Hołownia  / Fot. Marek Szczepański dla „TP”
Szymon Hołownia / Fot. Marek Szczepański dla „TP”

W kaplicy, do której chodzę na mszę, spotkałem zaprzyjaźnioną z gospodarzami tego miejsca rodzinę z innej chrześcijańskiej wspólnoty (konkretnie: z jednego z niepozostających w łączności z Rzymem Kościołów wschodnich). Znam się z tymi ludźmi nie od dziś, wiedziałem, że ostatnio mieli poważne problemy, musieli zostawić pracę, mieszkanie, przeprowadzili się do gospodarzy. I mimo że przecież wcale nie musieli, że to nie był ich kościół, przychodzili na mszę codziennie.

Któregoś dnia zobaczyłem, jak ojciec rodziny przystępuje do naszej, katolickiej komunii. A ksiądz mu jej bez żadnych pytań udziela. Nie wiem, czy gdyby dokładnie przestudiować wszystkie przepisy, obaj mieli prawo zrobić to, co zrobili. Początkowo mocno się zdziwiłem, ale później stuknąłem się w głowę: dane mi było być świadkiem sytuacji, w której Kościół Chrystusa objawia się jako coś, co jest ponad wymyślonymi przez ludzi podziałami.

W następnych dniach miałem okazję ze szczegółami dowiedzieć się, co wydarzyło się w życiu owych znajomych. Wiele lat temu wyjechali ze swojego kraju z całą rodziną na misję. Pracowali, jak umieli, dzieci chodziły do miejscowych szkół. Modlili się razem z innymi rodzinami, był z nimi też i ksiądz. W końcu pojawiły się problemy: ktoś z misjonarza zrobił się karierowiczem, komuś odbiła inna szajba, zaczęły się donosy i plotki. Rezydujący dwa kraje dalej biskup, znany nam wszystkim dobrze ze swej labilności, zamiast osądzić sprawę, wpadł w histerię i skazał rodzinę na banicję. Teraz, gdy nieco ochłonął, próbuje się z tego rakiem wycofać, wysyłając sygnały, że jeśli tamci przeproszą, on łaskawie zgodzi się na ich powrót do wspólnoty. Tyle że oni nie mają za co przepraszać. I to właśnie ojciec rodziny wyłożył hierarsze. Gdy biskup wyjechał mu z tekstem, że w ten sposób odłącza się od Chrystusa, ten odparł, że jest wręcz przeciwnie. Że w tym, co zrobił biskup i jak potraktowano jego najbliższych, on działania Chrystusa nie umie się dopatrzeć. Dostrzega je za to w postępowaniu tych, którzy przyjęli go na kilka miesięcy pod swój dach, nie żądając niczego w zamian. I dlatego, idąc za Nim, będzie teraz chodził do katolickiego Kościoła.

Czy zostanie w nim na stałe? Nie wiem. I przecież zupełnie nie o to w tym chodzi. Ten człowiek intuicyjnie rozpoznaje, że Chrystus jest nie tam, gdzie ludzie o Nim (czasem ze swadą i polotem, a czasem zupełnie bez sensu) gadają. On jest tam, gdzie słowo stwarza czyn, gdzie ludzie są w stanie bezinteresownie wyświadczyć sobie dobro, gdzie jest miłosierdzie.

Czasem myślę, że to jednak bywa zdrowsze dla ducha – pożyć w miejscu, w którym nasz Kościół katolicki jest jedną z religijnych mniejszości. Gdzie jego wybór nie jest wcale czymś oczywistym, nie bronią go żadne ustawy, będąc w nim nie można mieć nadziei na żadne doczesne serwituty, przeciwnie – można się komuś narazić, coś stracić albo zwyczajnie dostać po łbie. Tam jest już jasne, że ewangelizacji nie da się dokonywać wyłącznie tekstem, kazaniem, słowem. Ludzie słyszeli już wszystko od wszystkich możliwych kaznodziejów. Tam sprawa jest prosta: jeśli jesteś dobry, to znaczy, że Bóg, w którego wierzysz, jest dobry. Nawrócenie, więź kościelna, na której z czasem może wyrośnie kawał duchowego życia, zaczyna się zawsze od konkretu, od gestu. Pisałem już o tym i mówiłem wiele razy: i Afryka, i Europa, i Azja, wszystkie kontynenty nie potrzebują dziś więcej teologicznych książek, potrzebują za to ewangelizacji bandażem, krwią, uśmiechem, poświęconym czasem, przytuleniem, dobrym słowem, podparciem. To jedyny uniwersalny język, który ludzie są dziś w stanie naprawdę zrozumieć. Słowa to dla nich albo reklama, albo publicystyka.

Receptę na kryzys Kościoła więc mamy: gdy Kościół gubi się, nie wie, gdzie iść, gdy słabnie (na skutek ataków zewnętrznych, a częściej – własnej wewnętrznej marności), ma jedną pewną wskazówkę: powinien jeszcze odważniej wyjść na spotkanie człowieka. „Człowiek jest drogą Kościoła” – mówił Jan Paweł II. Ale my się tego zdania, z nieznanych mi dotąd powodów, jakoś strasznie boimy. Proszę spojrzeć: wśród katolickich hiperortodoksów trwa teraz konkurs na najgłośniejszą jeremiadę po opublikowaniu adhortacji „Amoris laetitia”. Papież nie zmienił w niej przecież kościelnego nauczania. Zachęcił jedynie do tego, by za jego praktyczną interpretację, wcielanie w życie, wzięli większą odpowiedzialność ci, którzy są na froncie, blisko ludzi i konkretnych, czasem nieprawdopodobnie powikłanych ludzkich spraw. By nie byli wyłącznie organem mającym odczytać i wykonać nadesłany z Rzymu wyrok, ale by nauczanie Kościoła traktowali zawsze jak narzędzie, którym mogą się posłużyć zgodnie ze swoją duszpasterską intuicją, nigdy nie łamiąc nakazów Chrystusa, ale zawsze dając też człowiekowi wsparcie, ukojenie i nadzieję. Pokazując, że Bóg nie chce wcale walczyć z człowiekiem o jakieś „swoje”, że Jemu naprawdę chodzi tylko i wyłącznie o człowieka!

Co w tym złego? Skąd te lamenty? A jakie olaboga zacznie się u nas, jeśli papież Franciszek postąpi tak, jak wymarzył to sobie redaktor portalu Deon.pl Piotr Żyłka w jednym z tekstów, i przywiezie na Światowe Dni Młodzieży grupę uchodźców (oczekując rzecz jasna przy tym, że nie staną się oni dla nas jakimś obwoźnym symbolem miłosiernej utopii, a wielkodusznie i wdzięcznie przyjętymi gośćmi)? Ho ho – zaraz będzie, że przecież naród, prawa, zagrożenie, statystyki, że ściąganie nam na głowę ryzyka. W istocie papież dałby nam tym jednak wielką szansę. Żebyśmy – jak Żydzi z niewoli Egiptu – wyszli wreszcie, prowadzeni nie swoją ręką, z obłoku demonów lęku, akademickich rozważań, publicystycznych tez, paragrafów i dzielenia na czworo odpowiednio dobranych cytatów z Ojców Kościoła albo z prymasa Wyszyńskiego. Byśmy w zderzeniu z rzeczywistym, stojącym vis-à-vis nas uchodźcą dostrzegli może wreszcie prawdę, która do niedawna była dla Polaków oczywistością, ale dziś już nią nie jest: dla chrześcijanina nie ma innej ścieżki do nieba niż opatrywanie ran drugiego człowieka. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2016