Ratuj się, kto może

Weekendowa i nocna pomoc medyczna to w Polsce fikcja. Zamiast pomstować na szturmujących oddziały ratunkowe pacjentów, czas dopasować przepisy do ludzi. Nie na odwrót.

11.03.2013

Czyta się kilka minut

Ratownicy na dyżurze, Warszawa, 29 grudnia 2010 r. / Fot. Bartosz Krupa / EAST NEWS
Ratownicy na dyżurze, Warszawa, 29 grudnia 2010 r. / Fot. Bartosz Krupa / EAST NEWS

Dominika ze Skierniewic – dziewczynka, która zmarła, bo za późno dotarła do specjalistycznego szpitala – nie jest pierwszym dzieckiem, które w ostatnich tygodniach odeszło w dramatycznych okolicznościach. Wcześniej był 3,5-miesięczny Bartek, którego rodzice krążyli pomiędzy przychodnią udzielającą nocnej pomocy a szpitalem w Chełmie. Potem dowiedzieliśmy się o małej Lenie, leczonej na przeziębienie – ponad tydzień temu zmarła z powodu sepsy.

W reakcji na tragedie dzieci pięścią w stół uderzyli Lidia i Jerzy Owsiakowie. Liderzy Fundacji WOŚP zagrozili, że Orkiestra przestanie dofinansowywać szpitale. Problemem nie są kosmici, tylko obojętność lekarzy i niewydolność systemu ratowania życia – stwierdzili. Ich wypowiedź – jakkolwiek oceniać jej emocjonalność – podziałała jak wylany nagle na głowę kubeł zimnej wody. Jakby dopiero skierniewicka tragedia pokazała, jak jest źle.

„Syndrom po-skierniewicki” – tak można by nazwać atmosferę po tej medialnej burzy. Pierwsze jej oznaki to – jak po każdym medycznym dramacie nagłośnionym przez media – niemal wszechobecny lęk w placówkach służby zdrowia. Przed udzielaniem informacji, wypowiedzeniem opinii. W jednej z podkrakowskich placówek całodobowej opieki dla dzieci – to jeden z etapów, na których system w Skierniewicach nie zadziałał jak należy – pracownica pytana o liczbę przyjętych w sobotę maluchów, nerwowo dzwoni do „koordynatorki” – chce od niej zgody na udzielanie informacji dziennikarzom.

– Działamy bez zarzutu, a media są nie fair, zaskakując nas wizytami bez wcześniejszego umówienia terminu – mówi „koordynatorka”, delegując do rozmowy lekarkę. Wcześniej dokładnie ją jednak instruuje, co mówić. Po dwóch minutach – i skontaktowaniu się ze swoją dyrektorką – zmienia zdanie i każe natychmiast przerwać rozmowę.

„Po-skierniewicki syndrom” ma też inne tło: lęk przed błędem, niedopatrzeniem sprawia, że dyspozytorzy, lekarze i pielęgniarki wolą przesadzić w reakcjach, niż zostać posądzonym o zaniedbania.

Kiedy emocje już opadną – a te po śmierci dzieci opanowały wszystkich: pacjentów, lekarzy, urzędników, przedstawicieli organizacji pozarządowych – przyjdzie czas na trudne pytania. Co zgony Dominiki, Leny i Bartka mówią nam o systemie ratowania życia w Polsce?


LEKARZ BEZ KONTAKTU


System zaczął trzeszczeć, gdy lekarze pierwszego kontaktu przestali zajmować się pacjentami po godzinach pracy w dzień. Ten obowiązek został scedowany na placówki świadczące nocną i weekendową pomoc, w których NFZ zaczął osobno kontraktować leczenie. To zwykle osobne przychodnie, w innych lokalizacjach niż lekarze rodzinni.

W papierach wszystko się zgadzało: wymogi Funduszu były wysokie, w nocnej przychodni miało być zatrudnionych po kilku lekarzy. Jaka jest rzeczywistość, pokazał przypadek w Skierniewicach: wedle wstępnych ustaleń kontrolerów Funduszu, zamiast trzech, w przychodni dyżurował tylko jeden lekarz, który odmówił przyjazdu do Dominiki (najprawdopodobniej nie chciał zostawiać bez pomocy innych chorych). W taki sposób działa wiele przychodni w kraju: wiedzą, że w nocy nikt nie sprawdzi liczby pracujących osób.

Przyjrzyjmy się szczegółom tragedii w Skierniewicach.

– Najpierw dziecko było leczone antybiotykami. Gdy pojawiło się w szpitalu z drgawkami, nie powinno zostać wypuszczone do domu – mówi dr Jarosław Gucwa, szef szpitalnego oddziału ratunkowego w Bochni pod Krakowem (jest chirurgiem, dekadę temu pracował w ministerstwie zdrowia nad pierwszą ustawą o ratownictwie medycznym). – Potem matka dzwoni na pogotowie, już w momencie, gdy dziecko jest odwodnione. Dostaje numer do lekarza nocnej pomocy lekarskiej, który też nie przyjeżdża. „W zasadzie mogę, ale i tak tylko wypiszę receptę, której pani nie zrealizuje” – słyszy. To typowe przerzucenie odpowiedzialności na pacjenta, który nie potrafi fachowo ocenić sytuacji.

Być może to ta decyzja zaważyła na życiu Dominiki. A w każdym razie pokazała słaby punkt systemu: lekarz w całodobowych punktach pomocy jest często dostępny tylko pozornie. – Mama Dominiki dzwoni więc po raz kolejny, tym razem na pogotowie, bo dziecko, jak opisuje, „przelewa się przez ręce” – kontynuuje rekonstrukcję zdarzeń Gucwa. – A więc w sytuacji, w której załamały się już wszystkie mechanizmy ochrony przed odwodnieniem. Trafia na rozsądną dyspozytorkę, ale są problemy z karetką i na pomoc jest za późno.

Co jeszcze nie zagrało w Skierniewicach? – pytamy dr. Gucwę.

– Wszystko – odpowiada krótko. – Ale głównie koordynacja działań i brak jasnych procedur ratowniczych. W Polsce nie ma narzędzi, by już na etapie rozmowy telefonicznej – czy to z dyspozytorem, czy lekarzem – sprawnie określić, czy pacjent powinien natychmiast znaleźć się w szpitalu.

Efekt? Potrzebujący natychmiastowej pomocy nie dostają jej wystarczająco szybko.


SOR PĘKA


Szpital Żeromskiego, Nowa Huta, jedna z nocy w ubiegłym tygodniu. Z lekarzem dyżurnym (nie chce wypowiadać się pod nazwiskiem) rozmawiamy w pustej poczekalni. Jak mówi, to czysty przypadek: za godzinę poczekalnia może się zamienić w pełną. – Jesteśmy największym i najbardziej przepełnionym SOR-em w Krakowie. Przyjeżdżają tu nie tylko pacjenci z osiedla, ale też z Wieliczki czy Niepołomic. Na stu w ciągu doby, tylko kilka procent kwalifikuje się na SOR: mają złamania, bóle brzucha wymagające operacji lub zawał. Reszta to sprawy błahe. Ale bywa, że wszyscy czekają w kolejce po cztery, sześć godzin. Marnują czas, a pielęgniarki nie mogą im przecież powiedzieć, by sobie poszli, bo byłaby afera. Zresztą tu przyjechać najłatwiej. Niektórzy nawet nie wiedzą, że istnieje coś takiego jak punkt całodobowej pomocy medycznej.

Dlaczego nie wiedzą? – Bo jak się w Polsce dzwoni do informacji medycznej, podawany jest adres na najbliższy SOR – kontynuuje lekarz dyżurny z „Żeromskiego”. – Drugi problem to rozproszenie placówek. W innych miastach, gdzie SOR i punkt pomocy całodobowej, w którym można zająć się przypadkami niewymagającymi natychmiastowego ratunku, są w jednym budynku.

Taki model sprawdza się w Bochni, gdzie obiema placówkami kieruje właśnie dr Gucwa. Chirurg przyjmuje nas wieczorem w swoim gabinecie. – Mamy w jednym miejscu nocną pomoc lekarską i SOR – mówi. – Dzięki temu dajemy sobie radę, mimo że trafiają do nas osoby, które znacznie wcześniej powinny iść do lekarza pierwszego kontaktu.

Ale przeładowane SOR-y to według chirurga z Bochni nie największy problem systemowy. Kluczem jest bałagan w selekcji pacjentów zgłaszających się do tego typu placówek. By zobrazować problem, doktor Gucwa wyszukuje na swoim facebookowym profilu rysunek. Oto poczekalnia, na ławce rządek czekających. Pierwszy ma ból głowy. Siedzi, choć mógł wziąć tabletkę, i zostać w domu do rana. Drugiego boli brzuch. Czeka w kolejce, choć mógł iść do lekarza pierwszego kontaktu. Na końcu długiego rządku widać pacjenta trzymającego się za klatkę piersiową. Ma zawał, ale będzie czekał najdłużej.

– My mamy wyjątkowy komfort pracy, bo możemy szybko odsyłać pacjentów do odpowiednich punktów – kontynuuje Gucwa, zapraszając na obchód swojego SOR-u.

Prowadzi przez poczekalnię, na której przed chwilą było jeszcze dwóch pacjentów (teraz jest pusto). Słowo-klucz sprawnego, stacjonarnego systemu ratowniczego? – Selekcja – Gucwa powtórzy je tego wieczoru jeszcze wiele razy.

– Szybka, wstępna ocena przychodzącego na oddział pacjenta: czy może poczekać, czy powinien iść gdzie indziej, czy trzeba mu od razu pomóc. To klucz do sprawnej pomocy ludziom – mówi, prowadząc do obszernej sali, w której kłębi się tłumek pacjentów, pielęgniarek i lekarzy. – Pacjent nie czeka w poczekalni, tylko wchodzi właśnie tu. Szybki wywiad, i po kilku minutach wiemy, czy ma iść do oddalonego o kilkaset metrów punktu pomocy nocnej, czy może iść do domu, czy wrócić do poczekalni, czy trzeba go od razu położyć na jednej z sal szybkiej diagnostyki.

Gucwa prowadzi korytarzem do kolejnych drzwi. To wejście do sal diagnostycznych. W sumie trzech, razem mających ok. 30 metrów wzdłuż – to tutaj trafiają pacjenci wymagający szybkiej pomocy. – Jest teraz lepiej, niż było na początku mojej pracy, gdy siedziało się w poczekalni, i na lewo był internista, a na prawo chirurg, zaś pacjent, niezależnie od tego, czy miał złamaną rękę, czy zdarty paznokieć, siedział tak samo długo – mówi przechodząc powoli wzdłuż jasno oświetlonych sal diagnostycznych (teraz leży tu tylko dwóch chorych). – Ale nie jest jeszcze idealnie, bo na łóżkach w salach diagnostycznych nie możemy położyć więcej niż 10 osób.

Co musiałoby się stać, by podobny, albo jeszcze sprawniejszy system zaczął działać w całej Polsce? – Rzecz jasna musiałyby się znaleźć pieniądze, ale pamiętajmy też, że każde pieniądze można zmarnotrawić – odpowiada. – Kluczem jest sprawna organizacja, zasada, by potrzebującego ratunku pacjenta szybko wychwycić z tłumu, zaś tego, który ratunku nie potrzebuje, odesłać. „Zatłoczone oddziały ratunkowe” – tak najłatwiej powiedzieć, zwłaszcza że można wtedy winę zrzucić na złych pacjentów, którzy przyjeżdżają z błahostkami, powodując kolejki. Ale tak jest na całym świecie: to my, lekarze i organizatorzy służby zdrowia, mamy tak ułożyć pracę, by tych kolejek nie było.


PACJENT USIŁUJE PRZEŻYĆ


Nie wszyscy są tak wyrozumiali. – Polski system pomocy rozkładają BOMISIE, czyli hipochondrycy wzywający pogotowie do bzdetów. A ludzie naprawdę chorzy umierają – narzeka inny lekarz.

Spójrzmy na przykład z ostatnich tygodni. Ponad cztery godziny w poczekalni SOR-u jednego z krakowskich szpitali czeka na zbadanie starszy mężczyzna. Szybko orientuje się, że chorzy dowożeni karetkami są badani w pierwszej kolejności. Wraca więc o własnych siłach do domu, dzwoni na pogotowie, które zawozi go do szpitala, z którego właśnie wyszedł. Kto winny: pacjent czy zmuszający go do absurdalnego zachowania system?

Pod koniec ubiegłego roku na biurkach urzędników ministerstwa zdrowia wylądował raport NIK-u, w którym jasno stwierdzono: większość pacjentów SOR-ów to osoby, które nigdy nie powinny się tam znaleźć. Przychodzą na zmiany opatrunków, zastrzyki, żeby sobie zrobić badania. Na SOR odsyłają ich lekarze rodzinni, bo nie chcą wypisywać skierowań na badania – wtedy musieliby sami za nie zapłacić. Konkluzja raportu była jasna: SOR-y, zamiast ratować życie w nagłych przypadkach, zmieniły się w poradnie, które przejęły obowiązki lekarzy rodzinnych oraz placówek świadczących nocną i weekendową opiekę.

Tyle że nikt z tego raportu nie wyciągnął wniosków. Teraz Izba rusza do kolejnej kontroli. Tym razem ma sprawdzić, jak funkcjonuje pomoc medyczna nocą i w weekendy – czyli wtedy, gdy rodzice małej Dominiki na próżno błagali o ratunek dla córki. Wyniki kontroli poznamy dopiero jesienią.

Czy jednak warto czekać, skoro w praktyce, co pokazuje przykład szpitala w Bochni, wiadomo, jakie rozwiązania się sprawdzają? Może lepiej zerwać z fikcją już teraz, zabierając kontrakty i pieniądze z placówek nocnych oraz weekendowych, i przekazując je na SOR-y? Te mogłyby się stać dużymi izbami przyjęć, w których szybkie oddzielenie pacjentów wymagających pomocy od tych, których można zwolnić do domu, pozwoliłoby choć częściowo odciążyć niewydolny system. Zamiast zmuszać szpitale do opędzania się od pacjentów, otwórzmy im szeroko drzwi. Dopasujmy przepisy do ludzi – nie na odwrót. 


IWONA HAJNOSZ jest dziennikarką krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”.


URZĘDNICY PO ŚMIERCI DZIECI

Grupa złożona z przedstawicieli resortu zdrowia i WOŚP w ciągu sześciu tygodni przygotuje cykl szkoleń dla dyspozytorów pogotowia. Jurek Owsiak wyjaśniał, że zostałyby one przeprowadzone w maju. Opracowany ma zostać algorytm przyjmowania zgłoszeń przez dyspozytorów. Chodzi o to, by pomoc mogła docierać na czas wszędzie, gdzie jest potrzebna. Ministerstwo ma też wyjaśnić ostatnie przypadki nieudzielania pomocy dzieciom. „Kiedy zderzają się dwa pociągi, oprócz osób winnych, które także w tych sprawach będą postawione w stan oskarżenia, musimy mówić o wnioskach. Pytać: dlaczego tak się stało?” – mówił Owsiak. I zaznaczył: „Nikt nie pała chęcią zemsty, rozliczenia się z tą osobą. Mówimy o jednym: żeby to się nie powtórzyło”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2013