Czynnik nieludzki

Bezdomny: „Jesteśmy przez służbę zdrowia traktowani jak śmieci”. Lekarka: „Niewydolny system wyciąga z nas to, co najgorsze”.

04.11.2019

Czyta się kilka minut

Ośrodek dla bezdomnych w Białymstoku, styczeń 2018 r. / AGNIESZKA SADOWSKA / AGENCJA GAZETA
Ośrodek dla bezdomnych w Białymstoku, styczeń 2018 r. / AGNIESZKA SADOWSKA / AGENCJA GAZETA

18 marca tego roku. W odstępie kilku godzin do warszawskiego Szpitala Praskiego trafia – niezależnie od siebie – dwóch mężczyzn. „Pacjent przywieziony (...) z powodu bólu stawu kolanowego. Bez urazu, alkoholik, brudny, śmierdzący, zaniedbany (...) Aktualnie skargi na bóle nóg i kłopoty z chodzeniem. Owrzodzenia. Zdezynfekowano, założono opatrunki” – napiszą o jednym z panów lekarze. Z epikryzy drugiego: „Znaleziony w śmietniku, karetkę wezwało zaniepokojone społeczeństwo. Pacjent zgłasza skargi na problemy z chodzeniem. Nogi zdezynfekowano, założono opatrunki”.

Obaj wychodzą nazajutrz, obaj trafiają do noclegowni na ul. Skaryszewskiej. – To miejsce, w którym nie ma opieki. Jest tylko ktoś, kto przyjmuje, wskazuje pomieszczenie i łóżko – zaznacza Adriana Porowska, szefowa Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej, prowadząca na warszawskim Ursusie schronisko dla bezdomnych mężczyzn.

20 marca – po nocy w placówce – obu panów zabiera straż miejska. Do dwóch różnych schronisk: „Przystani” Caritasu i schroniska św. Krzyża. W jakim stanie byli wtedy pacjenci, wiadomo od Adriany Porowskiej, która spotkała jednego z nich w placówce Caritasu, a także Pawła Chachulskiego, kierującego schroniskiem w dzielnicy Włochy.

Porowska: – Pan leżał, ciężko było mu mówić. Był wycieńczony. Zdążyłam zadać mu dwa pytania. Jak się czuje i czy dostał jedzenie na SOR-ze. Na drugie odpowiedział: „Chyba pani żartuje”. Nas wtedy bulwersowało to, że obu panów wypisano do noclegowni.

Chachulski: – Szokująca w tej historii jest różnica pomiędzy opisem w dokumencie a stanem, jaki zobaczyliśmy. Pan trafił do nas po południu. Wieczorem zbadał go nasz lekarz. Okazało się, że jest źle, i że wymaga co najmniej diagnostyki Następnego dnia pojechał do szpitala na Banacha.

Obaj pacjenci umrą niedługo potem, w dwóch różnych szpitalach. – Zdecydowałam się ich historie nagłośnić, by lekarze nie czuli się bezkarni. Ci ludzie nie umarli na owrzodzenie nóg. I pewnie by nie zmarli, gdyby nie byli bezdomni – twierdzi Adriana Porowska, która obie historie upubliczniła, także za pośrednictwem „TP”, już w maju.

Wersja szpitala? Nie było wskazań do dalszej hospitalizacji. A wobec pacjentów podjęto „szereg czynności wykraczających poza katalog świadczeń zdrowotnych. Zapewniono toaletę (...), wymieniono odzież oraz zagwarantowano dodatkowe posiłki regeneracyjne”.

Niezależnie od rozstrzygnięcia (sprawę bada prokuratura) przedstawiciele organizacji pomagających osobom w kryzysie bezdomności alarmują: im gorzej dzieje się w polskim systemie ochrony zdrowia, tym częściej jej ofiarami padają najsłabsi.

„Żul”, „menel”, „pijak”

Końcówka lata, ciepły dzień. Wokół skweru im. Andrzeja Wajdy na krakowskich Plantach – w miejscu, w którym co niedziela wolontariusze popularnej Zupy na Plantach dają chętnym ciepły posiłek – gromadzi się kilkadziesiąt, może setka osób. Za moment podjedzie – jak w każdą środę oraz niedzielę – karetka z wolontariuszami Przystani Medycznej. Lekarz i pielęgniarki opatrzą pierwszego z panów – nie ostatniego z owrzodzeniem nóg, typową dolegliwością kryzysu bezdomności (czerwona, napuchnięta noga, strupy, latające wokół muchy).

Krzysztof, po pięćdziesiątce. Nie przyszedł tu po pomoc, chciał spotkać znajomych, porozmawiać. Miejsce pochodzenia: kujawsko-pomorskie. Pobyt: od kilku lat stare wagony na krakowskim Prokocimiu. O systemie ochrony zdrowia nie ma najlepszego zdania. – Jak przyjeżdża „nasza karetka”, jest OK – mówi Krzysztof. – To są wspaniali ludzie. Na SOR-ach już tak kolorowo nie jest. Kolegę, który zgłosił się ze spapraną nogą, po jakimś czasie lekarze wystawili za drzwi szpitala, mimo że nie był jeszcze zdrów. Sam kiedyś wzywałem karetkę, bo czułem ból w klatce. Przyjechali, mówią: „Pan jest wypity!”, i wezwali straż miejską. Dmuchnąłem – trzeźwy. Dopiero wtedy mnie wzięli do szpitala. Tam się okazało, że przechodziłem lekki zawał. Jak większość lekarzy traktuje osoby bezdomne? Szczerze? Jak śmiecie.

– Po tym, jak nagłośniliśmy sprawę Szpitala Praskiego, dostałam kilka podobnych sygnałów – mówi Adriana Porowska. – Np. mail od krewnego nieżyjącej już osoby bezdomnej, który spędził z nim wiele tygodni na OIOM-ie. Ten krewny próbował się dowiedzieć czegoś o stanie zdrowia pacjenta. Słyszał: „Nam tu wszy po poduszkach skakały”. Albo: „Sam się doprowadził do tego stanu. Pracował na to latami”.

Porowska przytacza też historie przyjazdów karetek do prowadzonego przez nią schroniska. „K..., znowu na górę?” – miała kiedyś usłyszeć od jednego z ratowników. – Gdy zaczął badać naszego pana, ani na niego nie patrzył, ani się do niego bezpośrednio nie zwracał – opowiada szefowa Misji. – W końcu zgodził się go zabrać do szpitala. Ale na odchodne jedna z pracujących u nas dziewczyn usłyszała, jak mówi do niego: „Śmierdzisz gorzej niż gówno”. Słyszałam też od medyków, że w tym samym momencie mogliby ratować dziecko. To szantaż na porządku dziennym: bezdomny kontra dziecko. „Wina” kontra niewinność.

Pracownica medyczna jednego z warszawskich schronisk: – Przyjeżdża do nas kobieta, właśnie opuściła szpital. W rubryce „adres zamieszkania” ma napisane: „bezdomny jeden”, co jest skandalem, bo po pierwsze adres miała, po drugie, jak można coś takiego upubliczniać? Inna pani trafiła do nas w połowie września, też ze szpitala: na głowie tyle ran, że jeden strup. W karcie było napisane, że zastosowano leczenie zachowawcze. I nic więcej: jak, co, ile. Kwalifikowała się na co najmniej tygodniowy pobyt w szpitalu.

Inna prosząca o zachowanie anonimowości lekarka z dużego miasta (pomaga bezdomnym wolontaryjnie): – „Żul”, „menel”, „pijak”. Nie raz zdarzało mi się słyszeć takie określenia z ust personelu medycznego o osobach bezdomnych. Gdy byłam na stażu szpitalnym, pamiętam taką scenę. Karetka przywozi pana, mocno zaniedbanego. Na miejscu okazuje się, że został w tej karetce wymalowany na plecach flamastrem. Miał na ciele jakieś znaczki, kwiatki. Po co? Dla żartu.

Kolejną historię przytacza Paweł Chachulski: – Kilka tygodni temu byłem w warszawskiej przychodni Lekarzy Nadziei na Wolskiej. Zobaczyłem pacjenta siedzącego w gabinecie. Oddychał, jakby się dusił. Trudny kontakt, półprzytomny, gorączka, posiniały. To był pacjent z ulicy. Chory na nowotwór w takiej fazie, że w kieszeni miał skierowanie do hospicjum. Czekał na miejsce, ale go nie było. Wymagał środków przeciwbólowych, łóżka. Umierał. Medycy dzwonili po karetkę, ale dyspozytor dwa razy odmówił, twierdząc, że to nie jest sytuacja zagrażająca życiu.

Nie tylko zimą

– Czuję się młodo, a ciało stare. Ktoś mi kiedyś powiedział, że mam niezniszczalny organizm, ale to nieprawda.

Kajetan (imię zmienione), po pięćdziesiątce: wychudzony, szczupła twarz, żółtawa cera. Rozmawiamy w centrum Krakowa, właśnie wrócił z wizyty lekarskiej ze skierowaniem na operację krtani, w której lekarze „coś znaleźli”. Ale kartoteki ma lub mógłby mieć u: kardiologów (jest po zawałach i wszczepieniu by-passów), pulmonologów (przewlekła obturacyjna choroba płuc), reumatologów, gastrologów (operacja trzustki).

Na ulicę trafił dekadę temu. Posypało mu się małżeństwo, dzieci do niedawna nie chciały go znać. Pali od 40 lat, wypił hektolitry alkoholu, brał narkotyki. Od około roku ma dach nad głową, nie pije i nie bierze. Ale problemy ze zdrowiem zostały.

– Najgorszy jest stres – mówi pytany, co w życiu bez domu najbardziej wpływa na stan zdrowia. – Śpi pan na klatce między ósmym a dziewiątym piętrem. Piąta rano. Kroki. Niepewność. Próbowałem tak się zakamuflować, żeby mnie nikt nie widział. Ale stres był zawsze. Piłem wtedy nie z tego powodu, że mi to smakowało, tylko dlatego, że nie potrafiłem zasnąć. Miałem organizm zniszczony myślami. Co jutro? Gdzie będę sikał? Skąd pieniądze? Jedzenie?

Jeśli wierzyć wynikom „Ogólnopolskiego badania liczby osób bezdomnych”, w lutym 2019 r. było ich w Polsce nieco ponad 30 tys. To w zgodnej opinii przedstawicieli organizacji pomocowych liczba niedoszacowana, ale może dawać jako taki wgląd w strukturę grupy (jako taki, bo wśród badanych zabrakło np. osób zamieszkujących altanki działkowe). Co najmniej kilka tysięcy z tej grupy to przebywający poza instytucjami: na ulicach, klatkach schodowych, dworcach, w pustostanach.

Już wkrótce może się o nich zrobić – jak niestety co roku – głośno. Jeśli powtórzy się ubiegłoroczny trend, licznik ruszy w listopadzie (w 2018 r. 12 przypadków śmierci z wychłodzenia), ­przyspieszy w grudniu i styczniu (odpowiednio 23 i 33 zamarznięcia), a wyhamuje w lutym (5 wypadków). Razem z policyjnymi tabelkami temat wróci do mediów – zwykle też w formie statystyk.

W pozostałe dziewięć miesięcy umierają bez rozgłosu. I chorują. Niby tak samo, a jakby inaczej. – Przede wszystkim szybciej. Kiedyś badałam głównie osoby po sześćdziesiątce, teraz coraz częściej między trzydziestką a pięćdziesiątką – mówi Maria Maciaszek, lekarka pierwszego kontaktu i szefowa Przystani Medycznej. – Charakterystyczne, że osoby w kryzysie bezdomności zwykle później dostrzegają objawy schorzeń. Są zajęci innymi rzeczami: zdobywaniem jedzenia, szukaniem miejsca do spania, przetrwaniem. Pewien badany przeze mnie pan nie miał świadomości, że ma złamaną nogę, która już się zaczęła zrastać.

Katarzyna Cholewa, inna krakowska lekarka – wolontariuszka Zupy i Przystani – opowiada historię młodej pary mieszkającej pod jednym z krakowskich mostów. Dziewczynę od dwóch tygodni boli brzuch i ma biegunkę, więc jej partner alarmuje znanych sobie już z wcześniejszych spotkań wolontariuszy Zupy. – Gdy przyjechałam i zbadałam ją w namiocie, z którego od tygodnia prawie nie wychodziła, wiedziałam już, że albo ma w jamie brzusznej dużego guza, albo jest w ciąży – opowiada Cholewa. – W pierwszej chwili zareagowała: „Żaden szpital!”. Po długich przekonywaniach udało się. Dziewczyna urodziła następnego dnia, nie wiedziała wcześniej, że jest w ciąży. Ta para już dawno stanęła na nogi, wynajęli mieszkanie. Ich historia pokazuje, jak życie na ulicy osłabia czujność w stosunku do własnego organizmu.

Też jesteśmy ofiarami

– Lubię ludzi. Po prostu. Czy siedzi przede mną papież, czy pan Bogdan bez domu – wyznaje doktor Maria Maciaszek. Od 18 lat pracuje w tej samej przychodni POZ: przy ul. Rusznikarskiej w Krakowie. Tam przyjmuje również osoby bezdomne, nie bacząc na to, czy są ubezpieczone. To niejedyne jej miejsce pracy: kilka lat temu założyła fundację – wspomnianą Przystań Medyczną, która pomaga osobom w kryzysie bezdomności – i w placówkach, i na ulicy.

– Lubienie wystarcza? – pytam doktor Maciaszek.

– Widzi pan, ja to widzę po twarzach lekarzy – odpowiada. – Czy zasłaniają nos, czy zwracają się do pacjenta po imieniu. Pogarda nie zawsze jest wyrażana wprost.

– Pan na Plantach powiedział mi, że lekarze traktują bezdomnych jak śmieci.

– Bo tak się zdarza! Powód jest prosty: czynnik ludzki. Praca w ochronie zdrowia to ciężki kawałek chleba. Trzeba mieć końskie zdrowie, żeby to wytrzymać. Zmianowość, ciągła adrenalina, stres. W dodatku szwankujący system. My też jesteśmy ofiarami.

– Ofiarami?

– Proszę uruchomić wyobraźnię. Jest pan dwudziestą godzinę na dyżurze, sfrustrowany i przemęczony. Wystawiony na cierpienie, ból, pretensje. Po tych godzinach już pan nie słyszy, że ktoś cierpi. Nie chce pan słyszeć. I nagle pojawia się pacjent. Nieludzko śmierdzi, wyzywa, jest pijany. Wymaga tomografii, bo się z kimś pobił. Za tym pacjentem jest kolejka. Powiem panu: nie jest to proste. Więc niektórym lekarzom włącza się frustracja.

– Pani ich usprawiedliwia?

– Nie, bo ten zawód wymaga czegoś więcej niż umiejętności i wiedzy. Musimy dbać o tę część nas, która pokonuje odruchy. Jesteśmy od tego, by ratować każdego człowieka. Każdego! A niewydolny system czasami wyciąga z nas to, co najgorsze.

Nie zawsze i nie wszędzie: nietrudno usłyszeć i inne przykłady. Doktor Maciaszek służy historią sprzed kilku tygodni: pacjent został bardzo dobrze i sprawnie obsłużony na SOR w krakowskim Szpitalu im. Żeromskiego.

– Podczas jednego z ostatnich dyżurów na Plantach rozmawiałem z kilkoma osobami, które powiedziały mi, że w Krakowie od kilku lat jest dużo lepiej – opowiada z kolei Karol Wilczyński ze Wspólnoty Hanna, innej działającej w Krakowie organizacji na rzecz osób w kryzysie bezdomności. – Byliśmy też niedawno z pewną panią na jednym z krakowskich SOR-ów. Przyjęli ją, mimo że miała 1,4 promila alkoholu we krwi.

– Znam wiele podobnych historii – dodaje Paweł Chachulski. – Np. pana, który leżał w szpitalu gruźliczym w Otwocku, a potem miał być przewieziony do naszego schroniska. Co tydzień przez około półtora miesiąca dzwoniłem, by zapytać, czy pacjent jest już gotów, i za każdym razem słyszałem, że lekarzom nie podobają się jego wyniki badań. Robili dla niego wszystko – nie bacząc na koszty oraz na to, że to osoba bezdomna.

System wykluczenia

Czynnik ludzki – nie tylko on decyduje o losie chorych. Także system.

Jego najniższy poziom – podstawową opiekę zdrowotną – osobom w kryzysie bezdomności rzadko zdarza się testować. – Przychodnie POZ aspirują do bycia „przyjaznymi dla wszystkich”: od niemowlaków po seniorów – opowiada doktor Maciaszek. – Osoba bezdomna jest niewygodna, głównie ze względów higienicznych. Więc gdy się zgłasza, najczęściej słyszy, że „lista jest już zamknięta”.

Bywa, że podobny mechanizm rządzi opieką szpitalną. – Osoba w kryzysie bezdomności wymaga często większego nadzoru, wnikliwszej diagnostyki, a czasem detoksu i zabiegów higienicznych – dodaje Maciaszek. – Więc szpital próbuje się tego „problemu” jak najszybciej pozbyć.

Ze szpitalami od lat zmaga się siostra Małgorzata Chmielewska, której Wspólnota Chleb Życia prowadzi dziewięć domów, m.in. dla osób w kryzysie bezdomności. Kilka z nich znajduje się w rejonie jednego z powiatowych szpitali. – Dotarł do mnie komentarz jego pracownicy: „Ta stara k... Chmielewska ciągle nam tu zwozi bezdomnych” – opowiada szefowa Wspólnoty. – To tak, jakbyśmy robili szkole kłopot, przywożąc uczniów. Ja wiem, że w rejonie jednego szpitala jest kilka schronisk, ale przecież dostają za to pieniądze. I po coś są! Jeśli podjęli się tej pracy, to nie tylko po to, by leczyć na grypę zadbanych ludzi. Ostatnio przyszła do nas pani. Wypisała się ze szpitala na własne życzenie. I słusznie, bo nabawiła się tam odleżyny. Mówiła, że nikt się nią specjalnie nie zajmował, i ja jej wierzę. Przyjęcie osoby bezdomnej na oddział wiąże się niemal każdorazowo z walką.

– Nasz główny problem to Polska resortowa – uważa Piotr Mierzejewski, dyrektor Zespołu Prawa Administracyjnego i Gospodarczego w biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. – Widać to już w momencie, gdy osoba w kryzysie trafia do szpitala. Jeśli jest niezadbana, nieumyta, to nie wiadomo, kto ma jej pomóc. Jest pracownik socjalny, ale zwykle tym się nie zajmuje. Jest personel medyczny, ale oni są od leczenia. Podobnie jest przy wypisie: pacjent wychodzi ze szpitala, będącego częścią ochrony zdrowia, i wpada do sfery, za którą odpowiada inny resort, ten od pomocy społecznej.

W marcu tego roku RPO alarmował: „Wciąż zdarzają się przypadki bezdomnych pacjentów, wypisywanych ze szpitali bez skierowania do schroniska dla osób bezdomnych świadczącego pomoc opiekuńczą (...) Osoby wymagające szczególnego wsparcia w okresie rekonwalescencji trafiają do miejsc do tego nieprzygotowanych: schronisk czy noclegowni”. Tak właśnie stało się w przypadku dwóch bezdomnych pacjentów wypisanych w marcu tego roku ze Szpitala Praskiego. Przyczyny? Według RPO m.in. złe prawo. Głównie brak szybkiej, interwencyjnej procedury umieszczenia osoby bezdomnej w specjalistycznym schronisku.

Takich placówek jest w Polsce mało. Jedną z nich jest schronisko z usługami opiekuńczymi we Włochach. – Przyjmujemy ludzi, których nie mogą przyjąć inni – mówi Paweł Chachulski. – Z nowotworami, po udarach, wymagające pielęgnacji. W stolicy i jej okolicach schronisk jest dwadzieścia jeden, z tego dziesięć zapewnia usługi opiekuńcze. Ale nawet te nie mają zatrudnionych na stałe lekarzy, pielęgniarek czy rehabilitantów. My możemy sobie na to pozwolić, bo prowadzimy także hospicjum domowe i jesteśmy Niepublicznym Zakładem Opieki Zdrowotnej.

– U nas w schronisku na etacie jestem ja, dwoje pracowników socjalnych, kierowca i opiekun. Jak kilka osób choruje, to jesteśmy sparaliżowani – potwierdza Adriana Porowska.

„Przyszedł do nas kolejny człowiek – napisała niedawno na Face­booku. – Ma 55 lat, a wygląda na 70. Ledwo chodzi. Nie pamięta, kiedy jadł. Ma żółtą cerę. Zdecydowanie nie chce, aby wzywać karetkę (...) Nie znam się na medycynie. Nie potrafię sprawdzić tkliwości brzucha. Zaprzyjaźniony ratownik pomaga nam zdalnie opanować sytuację i podpowiada, co robić. Czuję, że zamiast specjalizacji z organizacji pomocy społecznej powinnam iść na medycynę (...) Cudownie by było zorganizować miejsce, w którym przyjmowaliby przyjaźni lekarze z pracownikami socjalnymi diagnozujący podstawowe potrzeby i kierujący ludzi do odpowiednich placówek albo szpitali”.

Takie miejsce już jest: to stary budynek sąsiadujący z prowadzonym przez Misję schroniskiem. Ale jego stan wymaga remontu, a ten – pieniędzy.

S. Chmielewska może długo opowiadać o ludziach, którzy trafili do jednego z jej domów, choć nie powinni. – Np. przychodzi do nas ze szpitala pan z zaleceniem: izolacja. Jest nosicielem bakterii. Drugi pan też musi być izolowany, więc leży na korytarzu przy toalecie. Nie chce go wziąć ani ZOL, ani DPS. Albo inny mężczyzna: nie wie, jak się nazywa. Wymaga cewnikowania, mycia. Ci wszyscy ludzie nie powinni u nas być, ale jak ich się pozbędziemy, to trafią w próżnię!

Według szefowej Wspólnoty Chleb Życia polska ochrona zdrowia posiada jeszcze jedną cechę, która uderza w bezdomnych: iluzję wydolności tego systemu podtrzymują... rodziny pacjentów. – Odwiedzają w szpitalu, dokarmiają, potem załatwiają prywatnego lekarza, a na koniec opiekują się krewnym w domu – mówi s. Chmielewska. – Dlatego do wykluczenia nie jest nawet potrzebna pogarda: w tym ogólnie niewydolnym systemie najsłabsi tracą jako pierwsi. I będą tracić, dopóki nic się nie zmieni. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 45/2019