Puste miejsce za stołem

Piotr Bikont nie żyje. Jakże się w gazecie rachować z nagłym zniknięciem z tego świata?

04.07.2017

Czyta się kilka minut

 / Bogdan Krężel / Przekrój / FORUM
/ Bogdan Krężel / Przekrój / FORUM

Niech bilans strat czynią w pierwszym rzędzie działy piszące o teatrze, filmie, performensie, w tych bowiem sprawach Piotr przez lata dodawał nowe strony swoim osobnym charakterem pisma. Jest wszakże powód, żeby kirem przystroił się również kącik kulinarny, gdziekolwiek w prasie ktoś dywaguje o gotowaniu i gastronomii. Bo czyni to polszczyzną w dużym stopniu okiełznaną przez Piotra. On był naszym Rejem, pierwszy po przełomie III RP pokazał, jak język giętki, lecz poddany rygorom literackiej formy, może oddać sprawiedliwość doświadczeniom jedzeniowym. A działo się to właśnie wtedy, gdy wygłodniały naród powoli nabywał nowe doświadczenia, zdumiony, że w wietnamskiej budce przy placu Konstytucji kurczak może mieć aż pięć smaków. Myśląc dialektycznie, można powiedzieć, że dzieje polskiej konsumpcji wymyśliły sobie Bikonta, by w lustrze jego prozy się przejrzeć, choć jednocześnie to Bikont wymyślił – powołał do istnienia słowem – tę fazę dziejów, narzucając, wraz z kilkoma innymi pionierami, gusty i myślenie.

Nie działał sam, jego jednak miałem szczęście widzieć z bliska i raz czy drugi wesprzeć pracą. Teraz, kiedy go nagle zabrakło, kłębiące się wspomnienia sprzed dwudziestu i więcej lat mają dwa wymiary: osobisty, serdeczny, którym nie umiałbym się dzielić, ale i publiczny, bowiem ćwiczenia z pamięci o tym, co Bikontowe pisanie i akcje dla nas znaczyły, powie niejedno o dzisiejszej wspólnocie spożywców. Dalekośmy bowiem zajechali od tamtych lat 90., jedzenie stało się już nie jedną z wielu nowo odkrywanych pasji, lecz naczelną obsesją tożsamości. Arbitrów smaku i aspiracji namnożyło się tylu, że ich kolektywnie generowany szum stanowi w sumie tylko tło dla reklamowej krzątaniny.

Tęsknię za czasami, kiedy jeszcze niesforne umysły miały możność zderzania się z realiami wydawniczymi. Któregoś dnia Piotr skrzyknął znajomych, by dokonać na potrzeby swojej gazety rankingu piw rozlewanych w pubach. Doskonale rozumiejąc, iż picie jest tylko rewersem jedzenia i że na jakości alkoholu najlepiej zna się ten, kto skazany jest na jego nadużywanie, uczynił z tego wydarzenia radosny zlot dżentelmeneli. Jeśli coś zgromadzeni celebrowali, to tylko swoje głośne towarzystwo i dowcip, nieraz okrutny wobec zawartości kufli. Skrzętnie notowałem ich reakcje, wynajęty na koordynatora tej, jak byśmy to dziś nazwali, degustacji w ciemno. Z podziwem mogłem obserwować kilka dni później, jak Piotr przemienił moje suche notatki w skrzący się dowcipem reportaż. Wierny faktom, ale lekki jak balonik. Mieliśmy już jasność, że rzecz trzeba powtórzyć z piwami w butelkach, ale kilka tygodni potem z gazety przyszło twarde „stop” dla wszczętych przygotowań. Oto w rankingu bardzo złe noty dostał jeden z prestiżowych i hołubionych w tradycji browarów („udana próba zrobienia piwa z kiszonej kapusty” – brzmiał bodaj werdykt), co się bardzo nie spodobało zainteresowanym, tym bardziej że konkurencja zaczęła nagłaśniać tę przykrą wiadomość. „Nie będziecie nam bruździć w kontraktach na wielkie kampanie” – brzmiało nieoficjalne uzasadnienie końca tej przygody.

To było dla mnie pierwsze zderzenie z ukrytą hierarchią dziobania w wolnych mediach, utrata dziewiczej wiary w niezależność czwartej władzy. Tym bardziej pamiętam z wdzięcznością, że nie bolało aż tak bardzo, bo Piotr, komunikując wiadomość, machnął na to wszystko ręką: nie ma się co kopać z koniem, tyle jest jeszcze imprez i akcji do zrobienia.

Albowiem wyróżniało go to, że wyrastał wszerz i wzwyż poza jedzeniowy światek, przychodził doń, łakomy i spragniony, z kolosalnym bagażem spraw, doświadczeń i pomysłów, a tylko niektóre szły osią przecinającą stół albo bufet. Po tym zresztą poznać można krytyków wartych uwagi także dzisiaj – że są kimś innym na co dzień, że ich ego i samoocena nie zamyka się w granicach specjalizacji. Publicystykę kulinarną do godności poważnego gatunku mógł podnieść tylko ten, kto na co dzień zajmował się czymś innym – i tylko pozornie jest w tym paradoks. To równie logiczne jak fakt, że nie zdążyła go zabić żadna z przypadłości, którymi straszą nas – łasuchów – lekarze. Tak sobie tłumaczę przewrotnie, nie mogąc strawić do dzisiaj wieści, że Piotr Bikont nie żyje.©℗

W podzięce za sekretarzowanie piwoszom Piotr zabrał mnie do Malinowej, wówczas najbardziej szykownej knajpy w Warszawie – z której to wyprawy niczego kompletnie nie pamiętam. Pamiętam za to ze szczegółami wspanialsze grand tour po barach mlecznych. W każdej z placówek brygada sędziów katowała mnie makaronem z truskawkami – niezmiennie rozgotowanym, obślizgłym i zimnym. Po tej traumie mam – na co narzekają domownicy – skłonność, żeby zawsze gotować kluchy za twardo i nigdy nie łączyć ich na słodko. Ale wchodzimy właśnie w krótki sezon, gdy można sprawić sobie coś strukturalnie podobnego, tyle że na słono. Potrzebne są tylko prawdziwe, gruntowe, pachnące pomidory. Bierzemy po 1-2 na osobę, parzymy, obieramy ze skórki, kroimy w kostkę, odsączamy nadmiar płynu, przekładamy do dużej miski wraz z posiekanym drobno czosnkiem, oliwą, solą i sporą garścią listków bazylii. Stawiamy miskę nad garnkiem, w którym zagrzewamy wodę i trzymamy tak na parze parę dobrych minut, aż nam się ta „zupka” zmaceruje i wyzwoli aromaty. Odkładamy na bok w ciepłe miejsce, we wrzątku gotujemy makaron, który natychmiast po ugotowaniu, nie tracąc ani sekundy, przerzucamy do miski, bardzo intensywnie mieszając – liczy się to pierwsze uderzenie gorąca. Tak potraktowany makaron można, po porządnym doprawieniu oliwą na surowo, zjadać nawet na zimno.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2017