Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
A spowodowało go oburzenie na wieść, iż rząd nadał namiestnikowi lokalnej odnogi owej sieci order zasługi. Dla Polski, ma się rozumieć, nie dla kieszeni właścicieli.
Zabawna jest atawistyczna skłonność nieprawych wnucząt Wokulskiego do tytułów i orderów. Pośród zniewag, jakie znosi Silvio Berlusconi, jedną z najboleśniejszych było odebranie tytułu „kawalera pracy” – namiastki szlachectwa wymyślonej jeszcze za faszyzmu dla nowych elit wyrosłych z szeregów drobnomieszczaństwa. Tytuł cavaliere to było jedyne, co wyróżniało go z tłumu szaraków bez herbu, bo zbyt był od młodości zajęty kręceniem lodów z władzą, żeby studiować, a więc zdobyć tytuł dottore (jeśli chcecie uniknąć we Włoszech gaf, nazywajcie tak każdego, kto wygląda na zamyślonego, ma dobry garnitur i nosi okulary).
Uhonorowanie dyskontów tłumaczono tym, że sieć jest jednym z największych w kraju pracodawców. Zatem niejeden kawaler zasługi tam pracuje i mam nadzieję, że pan minister, przypinając medal, wspomni chociaż przelotnie o tych, co ciągną przez sklep paletę z chipsami. Powinien odczytać całą ich listę, w co jednak wątpię, bo czasu władza ma mało, zajęta rozwożeniem mebli po kraju.
I dość już o tym, bo nawet kpina przynosi swej ofierze nowe zyski na czasie reklamowym. W taką pułapkę wpada człowiek nauczony przykładać rozum i intuicję moralną do sfery publicznej. Widząc zło czy głupotę, nie może ani milczeć (bo szlag go trafia), ani mówić – bo sam już wątpi, czy istnieje płaszczyzna ocen czy argumentów, która nie podlega wymianie na monetę brzęczącą jak medal.
Na dodatek sam niedawno zachwalałem towary z dyskontów; tyle mam na obronę, że chodziło o produkty niewystępujące u nas. Nie popadajmy w „lokalny” fanatyzm, ale w lecie na pewno lepiej wyjdziemy na kupowaniu warzyw na targu; od ludzi, którzy mają twarze i imiona. Jestem to winny pani Grażynce od jajek, pani Teresie od ziemniaków i mąki, a nawet gburowatemu sprzedawcy najlepszych pomidorów i ziół na warszawskim Wolumenie. Z oczu patrzy mu chłopska chytrość pomieszana z niechęcią do miastowych, ale teraz trwa to parotygodniowe okienko, kiedy towar u niego smakuje tak, że żadna promocja w markecie nie wynagrodzi tych wrażeń.
To właśnie ten moment, kiedy w dni targowe rodzina woła od rana o makaron zwany zwyczajowo „sierpniowym”. Bierzemy po jednym dużym albo dwóch małych pomidorach na głowę – najlepiej bawole serca, bardzo dojrzałe, a nawet przejrzałe. Po sparzeniu i obraniu kroimy na kostkę mniej więcej półcentymetrową i przekładamy na sito, by odsączyć całą wodę. Po czym wkładamy na dno dużej metalowej miski, solimy, wrzucamy po dwa pokruszone listki bazylii na osobę (może być pół na pół z szałwią), dodajemy łyżkę oliwy i zostawiamy na godzinę do zmacerowania. Można też dodać drobno posiekaną cebulę, ale niedużo: nie ma sensu deformować smaku pomidora nadmiarem dodatkowych bodźców.
Gdy wstawimy wodę na makaron, możemy lekko podgrzać miskę z pomidorową krajanką, np. stawiając ją na parę minut na garnku (nie chodzi o to, by je, broń Boże, zagotować, ale żeby nie były całkiem zimne). Kiedy makaron będzie dochodził, zamykamy okno w kuchni, by całe pomieszczenie napełniło się pierwszym „buchem” pomidora potraktowanego falą gorąca; przekładamy prosto z wrzątku makaron do miski i natychmiast, szybkimi ruchami, ostro mieszamy. Pierwsze sekundy są kluczowe, warto więc, by stołownicy gromadzili się w pobliżu i wdychali ten kuchenny ekwiwalent medycznej marihuany. Jeśli pomidory nie były zbyt wodniste, to na kluskach (najbardziej lubię tagliatelle, ale spróbujcie też z rurkami), powinna się utworzyć warstewka pomidorowego mazidła. Na talerzu posypujemy parmezamem i skrapiamy oliwą. Maniacy podkręcania smaków mogą to jeszcze oprószyć pieprzem.
Spieszmy się również łapać najlepsze dni fasolki, która jakże szybko straci jędrność i bigiel, po czym spadnie na resztę roku do roli drugorzędnych popychadeł w rubryce „dodatki”. Dopóki możemy ją dostać młodą (chciałoby się rzec: niepełnoletnią), rzućmy ją po oczyszczeniu na niesolony wrzątek, na kilka minut – trudno to określić, ale powinna po wyjęciu być jeszcze całkiem twarda. Przekładamy ją prosto z garnka na dużą patelnię, gdzie rozgrzaliśmy oliwę (1 łyżka na 250 g fasolki) z jednym-dwoma ząbkami czosnku. Podlewamy paroma łyżkami wody z gotowania i dusimy na średnim ogniu pod przykryciem, kontrolując, czy już mięknie. Zazwyczaj potrzeba 10 minut i jeszcze paru łyżek wody. Pod sam koniec posypujemy obficie posiekaną kolendrą (jeden porządny pęczek na 4 osoby, nawet więcej), wyłączamy ogień i dodajemy kilka kawałków skórki z cytryny, mieszamy i zostawiamy pod przykryciem, żeby się te aromaty dobrze ze sobą przegryzły. Smakuje najlepiej na zimno, dokwaszona w bardziej upalne dni delikatnie octem, ale nie balsamicznym.
Sierpień to też czas, kiedy wysiana na wiosnę bazylia zaczyna marnieć i trzeba ją pościnać, co oznacza, że na targu łatwo dostać solidne pęki jędrnych listków na pesto. Tu zaczyna się opowieść o lazanii warzywnej z fasolką podlanej specjalnym sosem... ale to danie wybitnie rozgrzewające, obiecuję więc wam opisać, kiedy przypomnimy sobie, gdzie leżą swetry i grubsze marynarki. Tymczasem idźmy na targ, wręczać nasze własne ordery. Okrągłe, z orzełkiem w koronie. ©