Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Rada Strażników, decydująca w imieniu duchowego przywódcy Alego Chameneiego, kto jest godny zostać kandydatem w wyborach, umieszcza zwykle na liście jakiegoś umiarkowanego i cieszącego się sympatią demokratów polityka. Stąd też, gdy nadchodzi czas wyborów, mieszkańcy Teheranu, Szirazu i Esfahanu przestają narzekać, że z ich opinią nikt się nie liczy, i idą wybierać mniejsze zło. Oczywiście w sytuacji takiej jak przed czterema laty, gdy przedwyborcze emocje sięgnęły zenitu i wielu przepowiadało upadek islamskiej republiki – system włącza reset. Wtedy, mimo niemal pewnego zwycięstwa kandydata opozycji Mir Hosejna Musawiego, ogłoszono wiktorię Mahmuda Ahmadineżada, co wielu Irańczyków uznało za oszustwo, doprowadzając do trwających tygodniami zamieszek.
Dziś Musawi siedzi w areszcie domowym, poza nawiasem życia politycznego. Dążący do zmian obywatele znaleźli jednak kolejnego kandydata na lidera. Paradoksalnie, najodpowiedniejszym okazał się jedyny w wyścigu prezydenckim duchowny: Hassan Rouhani, który 4 lata temu nie zaznaczył się jako odważny dysydent, sprzeciwiający się fałszerstwom i brutalnej przemocy wobec demonstrantów. Jeszcze kilka miesięcy temu Rouhani był postacią może nie anonimową, ale należącą do przeszłości. Pamiętano go jako sprawnego negocjatora, który w czasach umiarkowanej prezydentury Mohammada Khatamiego doprowadził jedyny raz w historii do porozumienia z Zachodem i czasowego zawieszenia irańskiego programu atomowego. To właśnie poparcie byłych prezydentów Khatamiego i Rafsandżaniego przekonało miliony Irańczyków, że jednak nie warto bojkotować wyborów.
Pierwszy test nowego prezydenta już niedługo. Skoro Rouhani sugerował w kampanii uwolnienie więźniów politycznych, powinien zacząć od wypuszczenia z aresztu Musawiego i Mehdiego Karrubiego, drugiej ikony opozycji. To będzie sprawdzian, czy jest w stanie choć trochę zaznaczyć niezależność wobec ajatollaha Chameneiego, który ma ostateczne słowo w każdej z kluczowych kwestii. Trudno jednak oczekiwać, by Rouhani poszedł z nim na otwartą konfrontację. Mimo swych reformatorskich zapędów, od lat deklaruje lojalność wobec duchowego przywódcy, a Chamenei umieszcza go w najważniejszych instytucjach decyzyjnych kraju.
Wygląda więc na to, że w Iranie nie powinniśmy spodziewać się głębokich reform, ale drobnej odwilży. Jeśli duchowy przywódca pozwolił ogłosić prawdziwe wyniki i zwycięstwo Rouhaniego, to pewnie w dużej mierze po to, by rozładować fatalne nastroje społeczne – spowodowane sankcjami, zapaścią eksportu ropy, ogromną inflacją i bezrobociem. Jest to też znak dla Zachodu, że Teheran jest gotowy na ustępstwa w sprawie programu nuklearnego.
Ale fundamentalnie zmieni się niewiele. Dopóki żyje Chamenei, nie ma mowy o prawdziwych reformach. Inna sprawa, że Irańczycy w ostatnich latach bardzo wyraźnie domagają się naprawy, a nie pudrowania systemu. W obecnej, zupełnie nowej sytuacji nie będzie łatwo ajatollahom sprostać rozbudzonym aspiracjom społeczeństwa. Iran czekają więc w najbliższych miesiącach liczne polityczne trzęsienia ziemi.
MAREK KĘSKRAWIEC jest redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”, autorem książki „Czwarty pożar Teheranu”. Stale współpracuje z „TP”.