Elegia dla rzemieślnika

W Krakowie zostało ich jeszcze kilku. Następców już nie mają.

09.02.2015

Czyta się kilka minut

Kazimiera Krzemińska w pracowni modniarskiej przy al. Krasińskiego / Fot. Kamila Zarembska
Kazimiera Krzemińska w pracowni modniarskiej przy al. Krasińskiego / Fot. Kamila Zarembska

Wszyscy powtarzają jak refren: coraz mniej klientów, coraz wyższe czynsze, brakuje na remont. Nie narzekają, ale z żalem w głosie mówią: to już ostatnie podrygi, zakład niedługo trzeba będzie zwinąć.

Modystka na Krasińskiego

Kazimiera Krzemińska, dyplomowana mistrz modystka, wystawia wzory swoich kapeluszy i ozdobnych nakryć głowy. Są klasyczne fedory – kapelusze ze średnim rondem i wklęsłą fałdą wzdłuż, satynowe stroiki z woalkami i talerzowe kapelusze w stylu „Przeminęło z wiatrem”. Do ściany oklejonej różową tapetą przyczepiony „Cennik usług modniarskich”. Można zamówić „kapelusz z żurnala” albo „toczek fantazyjny”. Ceny zaczynają się od 110 zł. – To nie jest dużo, często te fabrycznie robione są droższe. A ja wszystko ręcznie podszywam i laminuję. Przeciętny kapelusz robię około 4 godzin, bardziej ozdobne 2 dni – opowiada Kazimiera. – Niestety, dla pojedynczych klientek najwięcej robię dziś przeróbek.

W dzieciństwie kapelusze szyła lalkom, pod okiem babci modystki. Sama najczęściej nosi te małe, w stylu lat 30.; z szerokim rondem nie czuje się dobrze, jest za niska. Wyjątek robi latem: duże rondo ze słomy florenckiej osłania drobną twarz od słońca.

Pierwszy zakład otwiera w 1977 r. na Floriańskiej, przy ulicy są wtedy trzy modystki, kolejna kilka kroków dalej, na św. Marka. Drugi lokal, przy alei Krasińskiego 4, dostaje 20 lat później z miejskiego Wydziału Kultury. – Pani Krystyna Zachwatowicz bardzo o niego zabiegała. Prezydent nie podnosi mi czynszu, bo teatry starają się o mój zakład, dziś one mnie ratują – mówi, poprawiając broszkę z ciemnym kamieniem przy kołnierzyku białej bluzki.

Szyje kapelusze do teatrów na całą Polskę; w Krakowie dla Starego, Słowackiego, Groteski. – Anna Dymna w prawie każdej sztuce nosiła kapelusz z mojego salonu, często zagląda do mnie Anna Polony, bardzo się lubimy – dodaje niby niedbale.

Gorseciarka na Basztowej

Matka Marii Język jest krawcową, ale ona sama od młodości zarzeka się, że z szyciem nie chce mieć nic wspólnego: że nie zniesie widoku splątanych nitek i ścinków materiału na podłodze. Kończy technikum chemiczne, pracuje w laboratorium. I wychodzi za syna gorseciarki, która w czasie wojny szyła dla bogatych Niemek. Teściowa uczy ją fachu. Po jej śmierci Maria zdaje egzamin czeladniczy i wraz ze wspólniczką przejmuje pracownię na Grodzkiej 11.

Gdy przychodzi transformacja i odbierają im lokal, Maria zatrudnia się w firmie produkującej krawaty (dziś z rzadka szyje też muszki i pasy smokingowe). Pracuje tam 13 lat, ale ciągle spotyka byłe klientki, które pytają o gorsety i robione na zamówienie biustonosze. Wraca do szycia, otwiera pracownię w podwórzu kamienicy przy Basztowej 17.

Lokal jest ciasny, przy dużym oknie stoi łucznik, stara maszyna do szycia. Z zewnątrz widać, jak pochylona Maria spina szpilkami kawałki materiału. Gorset szyty na zamówienie to kilka dni żmudnej pracy, koszt: ok. 800 zł.

– Szyję tak jak przed wojną, każdy indywidualnie dopasowuję do figury. Mierzę co do milimetra, fastryguję; po przymiarce robię tunele, wprowadzam stalki, sprawdzam, czy nigdzie nie uciska – opowiada, rozkładając na wysokim blacie beżowy, bieliźniany gorset z koronką. – Nie mam teraz skąd brać materiałów, zlikwidowano ostatnią fabrykę w Polsce, gdzie robili dobry atłas bawełniany. Szukam po hurtowniach, ale zazwyczaj są z importu, kiepskiej jakości.

Najbardziej lubi, kiedy klientka wychodzi od niej wyprostowana, z głową do góry, z pięknym, podniesionym biustem. Albo kiedy dzwoni i chwali się: – Pani Mario, wreszcie biegam, przestał mnie boleć kręgosłup.

Kuśnierz na Mazowieckiej

Bogusław Pęcek (półdługie, gołębiosiwe włosy, wełniany sweter w romby) kuśnierzem jest od 1983 r. W suterenie przy Mazowieckiej 15 – a wcześniej na Krakowskiej, Balickiej i przez 20 lat na Długiej – robi przeróbki futer i kożuchów.

Ojciec był krawcem, pracował w firmie naprzeciwko Wierzynka. – Miałem 18 lat, kiedy załatwił mi tam praktyki. Szliśmy bocznym korytarzykiem na spotkanie do krawca, a tam obok, na winklu, była mała pracownia futer. Powiedziałem mu, że tym wolałbym się zajmować.

Ubolewa, że ze skór tchórzy czy piżmaków nie szył już z 15 lat. Z roku na rok sezon jest coraz gorszy, wszyscy branżowi koledzy Bogusława odeszli od kuśnierstwa. – Ja sam dawno bym zrezygnował, gdybym tylko umiał coś innego robić – mówi i milknie.

Przechodząca ulicą kobieta zerka na czarne karakułowe futro wystawione za zakratowanym oknem. Otwiera drzwi zakładu, uruchamiając żeliwny dzwonek; patrzy na buroniebieską boazerię, poliestrowe zasłonki i odłażące linoleum. Rezygnuje, nie wchodzi do środka. Po chwili wchodzi inny klient: flanelowa kraciasta koszula, robocze spodnie na szelkach, w dłoni reklamówka. – Szefuniu, pamiętasz mnie? Ja o tych guzikach mówiłem.

Bogusław mierzy go i wyrokuje: – Piękny ma pan ten kożuch. Przyszyjemy je na samym kancie. Widać, że brzuch panu urósł.

Odbiór umawiają na drugi dzień. – Większość zleceń to takie rzeczy za 20 zł. Opłaty niszczą małych rzemieślników, nie tylko mnie. W kwietniu zawsze zawieszam działalność, nie daję rady opłacić lokalu. Dziś żaden kuśnierz nie przetrzyma lata.

Parasolniczka na Szkolnym

Małgorzata Jagiełło fachu nauczyła się od teściowej, która na nowohuckim os. Szkolnym prowadziła zakład naprawy parasoli. – Miała dyplom mistrzowski, mogła mnie uczyć. Zaczęłam od września, to był 1972 r. – wspomina Małgorzata. – W Krakowie było wtedy 15 takich zakładów.

Dziś prowadzi ostatni w mieście; drugi, istniejący do niedawna na Podgórzu, właśnie się zamyka. 13 lat zajmowała się parasolnictwem razem z mężem, od jego śmierci pracuje sama. Na chybotliwej półce nad metalowym blatem stoi jego zdjęcie, obok fotografie dzieci i wnuków. – Kiedyś robiło się u nas parasole od podstaw, na zamówienie. Mąż zajmował się drutami, ja szyłam pokrycia. Teraz robię tylko naprawy, modne ostatnio jest reperowanie starych parasoli, ludzie odnawiają rodzinne pamiątki.

Taką pamiątką jest czarny parasol na długim kiju zakończonym chropowatą rączką, z przyczepionym tekturowym numerkiem naprawy: 197. Małgorzata wyjaśnia, że to tzw. gwiazda – ponadpięćdziesięcioletni parasol produkcji polskiej. Rozkłada go ostrożnie, druty od wewnątrz układają się w symetryczną gwiazdę.

– Spruję z niego pokrycie i uszyję nowe, wyczyszczę rurki i pomaluję – mówi, pieczołowicie związując go wstążką.

– Niektórych nie jestem w stanie naprawić, nie mam do nich elementów, dziś nikt ich nie produkuje. Składuję stare parasole na rozbiórkę, szukam części i próbuję coś dopasować – wskazuje na kilkadziesiąt wiszących pod sufitem stelaży. – Polskie parasole w ogóle się nie psuły, druty były mocne. Wyparł je import. Choć w Częstochowie jeszcze trochę produkują.

Reparacja drutu kosztuje 10 zł, wymiana – 15. Małgorzata: – Z klientem zawsze dogaduję się indywidualnie, żeby ktoś nie miał do mnie żalu. Jak trochę popada, to od razu ruch mam większy. Ubiegły rok był deszczowy, od maja miałam sporo napraw. Na bieżące wydatki mi jeszcze wystarcza, jestem już na emeryturze, więc odchodzą opłaty do ZUS-u. Dzieci mi mówią, że mogłabym już to zamknąć. Ale co ja będę robić w domu?

Dryg do roboty

Wymienić można jeszcze kilka miejsc: serwis maszyn szyjących Józefa Krężołka przy Sarego, naprawa maszyn do pisania na Garbarskiej u Ryszarda Enza, magiel w piwnicy przy Michałowskiego.

Dłużej można wspominać te zamknięte: specjalistyczny zakład naprawy wiecznych piór na Szpitalnej, który od 1947 r. prowadził Marian Grega (miasto podniosło czynsz, dziś pióra do naprawy można jeszcze zostawiać u optyka w bramie), zakład szewski Jerzego Bukowskiego przy Sławkowskiej, gdzie ręcznie szyto buty; rozrzuceni po mieście rękawicznicy, bieliźniarki i hafciarki.

Bogusław wspomina marynarki, które na miarę, z luksusowej gabardyny, szył mu ojciec. Podkreśla, że nic tak dobrze nie leży, jak rzecz zrobiona na zamówienie. Maria narzeka, że dzisiaj przyszła moda na mniej pracy, a więcej pieniędzy, i ciężko kogoś zachęcić do rzemieślniczej dłubaniny. Kazimiera bardzo chciałaby kogoś wyszkolić, ale żadna z jej uczennic nie nadawała się na modystkę z prawdziwego zdarzenia. Wszyscy myślą podobnie: żeby być dobrym rzemieślnikiem, musisz mieć dryg, być cierpliwym i dokładnym. Do takiego fachu trzeba się urodzić. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, zastępczyni redaktora naczelnego, szefowa serwisu TygodnikPowszechny.pl. Z „Tygodnikiem Powszechnym” związana od 2014 roku jako autorka reportaży, rozmów i artykułów o tematyce społecznej. Po dołączeniu do zespołu w 2015 roku pracowała jako… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2015