Przemija postać świata

Polska musi się odnaleźć w nowej erze. Na spotkaniu z Władimirem Putinem w Helsinkach nie oglądaliśmy niebezpiecznego szaleńca. Donald Trump reprezentował amerykańską rację stanu w ramach odmienionego światowego ładu.

23.07.2018

Czyta się kilka minut

Gdy Trump relacjonował kongresmenom spotkanie z Putinem w Helsinkach, zgasło światło. Waszyngton, Biały Dom, 17 lipca 2018 r. / MARK WILSON / GETTY IMAGES
Gdy Trump relacjonował kongresmenom spotkanie z Putinem w Helsinkach, zgasło światło. Waszyngton, Biały Dom, 17 lipca 2018 r. / MARK WILSON / GETTY IMAGES

Wiele ostatnich działań Donalda Trumpa na arenie międzynarodowej opisuje się tak, jakby kierował się on wyłącznie emocjami i chęcią poprawienia notowań wśród swojego elektoratu. Oto słoń, który dewastuje skład porcelany, czyli światowy ład. Nie wiadomo, w jakim celu to robi ani nie widać, co z tych skorup mogłoby powstać.

Podczas niedawnej wizyty w Europie groził wycofaniem się Stanów z NATO, uzależniał zawarcie nowej umowy handlowej z Wielką Brytanią od „twardego brexitu”, w Helsinkach bronił Władimira Putina przed zarzutami o mieszanie się służb rosyjskich w amerykańskie wybory. Potem ogłosił na Twitterze, że z powodu Czarnogóry (najnowszego członka NATO) Stany nie będą ryzykować konfliktu z Rosją, w ten sposób osłabiając wymowę artykułu 5. Traktatu Transatlantyckiego. Z obrony Putina przed zarzutami amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości potem się wycofał, pod naporem bardzo ostrej krytyki, nawet przedstawicieli Republikanów.

Wszystko to robi wrażenie szaleńczej, destrukcyjnej, chaotycznej polityki zagranicznej bez strategii ani wizji. To jednak nieprawda. Egocentryczne wybuchy przywódcy globalnego mocarstwa kryją przykrą i niewygodną prawdę. Jest nią racjonalnie pojmowana amerykańska racja stanu. I spore szanse na sukces. Zamiast skupiać się, jak dotąd, na jego domniemanych słabościach i ludzkich przywarach, warto przyjrzeć się temu, jak – świadomie bądź mimochodem – dokonuje on pewnego przełomu, który i tak wisiał w powietrzu.

Samospełniająca się przepowiednia

Polem, na którym Ameryka może w pełni osiągnąć swoje cele, jest handel międzynarodowy. Od początku kadencji Trump atakował porozumienia handlowe (jak NAFTA) i organizacje międzynarodowe, jak Organizacja Narodów Zjednoczonych i Unia Europejska. Nakładał wyższe cła na import z UE i z Chin, wycofał się z Partnerstwa Transpacyficznego.

Na pierwszy rzut oka wydaje się to szkodzić amerykańskim eksporterom. Przecież Stany od czasu I wojny światowej walczyły o wolny handel, zwalczały państwa, które chciały go ograniczyć, i nieraz interweniowały militarnie w obronie drożności szlaków handlowych. W ostatecznym rozrachunku wolny handel jest przecież (dla wszystkich, którzy w nim uczestniczą) korzystniejszy od fragmentaryzacji rynków, choć korzyści te rozkładają się nierówno między państwa i wewnątrz każdego społeczeństwa. Dla przestarzałych branż, opartych na starych technologiach i eksploatacji surowców, wolny handel na światową skalę może być jednak niekorzystny. W tej kwestii Trump ma swoich zwolenników i sponsorów w Stanach.


CZYTAJ TAKŻE

ROZMOWA Z ALEKSANDREM SMOLAREM: Europa musi dziś dawać światu nadzieję. Bo brak nadziei i perspektyw jest teraz dla nas najbardziej niebezpieczny i przeciwdziała wszelkim pozytywnym zmianom.


Natomiast branże, które najbardziej skorzystały na globalizacji – koncerny o światowym zasięgu, oparte na najnowszych technologiach – od początku sprzeciwiają się protekcjonizmowi. Również większość dużych państw i sojuszy handlowych sprzeciwia się wojnom handlowym. Są jednak bezbronne wobec dynamiki, jaką protekcjonizm wywołuje w ich polityce wewnętrznej.

Kiedy Stany Zjednoczone nakładają cła zaporowe na import z innego kraju, ten kraj ma dwie możliwości. Może nic nie robić, a wtedy jego rząd znajdzie się pod podwójną presją: opinii publicznej, która go wzywa do „ukarania” USA, i tych gałęzi przemysłu, w które uderzył Trump i które domagają się retorsji. Jeśli rząd ulegnie takiej presji (a dotąd wszystkie rządy ulegały, od UE po Chiny), przyczyni się do podniesienia barier dla handlu, to znaczy do tego, do czego Trump zmierza. I da – tym samym – amerykańskiemu przywódcy pretekst do zaostrzenia wojny handlowej.

Jeśli zaś nic nie zrobi, dostarczy dowodu na to, że jednostronne działania się opłacają. Tak czy owak, Ameryka osiągnie cel – ochroni swoje niekonkurencyjne fabryki i wzniesie nowe bariery handlowe. Pomogą w tym przeciwnicy Trumpa w innych krajach, nie mówiąc o tych, którzy tradycyjnie i z przyczyn ideologicznych występują tam przeciwko wolnemu handlowi i globalizacji, np. o partiach lewicowych, prawicowych, antyliberalnych i alterglobalistycznych, które od lat (jeszcze za Obamy) oponowały przeciwko umowom o wolnym handlu między UE i innymi krajami.

Trump stara się o rozbicie dużych rynków: chodzi mu o to, aby USA mogły negocjować warunki handlu z każdym krajem oddzielnie. Obecnie UE jest większym rynkiem od USA i w wielu (choć nie we wszystkich) dziedzinach dyktuje warunki. Gdyby Unia przestała istnieć, Stany byłyby większym rynkiem wobec każdego z jej państw członkowskich. 20 lat temu USA negocjowały korzystne dla siebie umowy bilateralne o lotnictwie, które potem Europejski Trybunał Sprawiedliwości skasował jako niezgodne z prawem unijnym, zmuszając Komisję Europejską do negocjowania jednej ogólnej umowy. Okazała się ona o wiele bardziej korzystna dla każdego kraju UE i znacznie mniej korzystna dla USA.

Działanie tego mechanizmu, dającego większemu rynkowi przewagę w negocjacjach handlowych, wkrótce będziemy mogli zobaczyć po brexicie, kiedy ­Londyn sam będzie musiał negocjować nowe porozumienia handlowe z USA. Premier Theresa May będzie w nich występować jako przedstawicielka o wiele mniejszego od USA rynku.

Z punktu widzenia celów Trumpa i jego zwolenników gra na podzielenie organizacji handlowych na mniejsze jednostki jest więc jak najbardziej racjonalna. Szkopuł w tym, że ma to konsekwencje, które daleko wykraczają poza handel, bo osłabiają też sojusze polityczne i wojskowe, na których USA przez ostatnie pokolenia opierały swoją rolę na świecie.

Moja chata z kraja

Najlepiej to widać na przykładzie NATO. To, czy Czarnogóra wysyła swoich żołnierzy nad Bałtyk w przypadku ataku Rosji na Estonię, jest dla wiarygodności artykułu 5. Traktatu Transatlantyckiego mało istotne. To, czy zrobią to Stany Zjednoczone, jest kluczowe. W tym kontekście publiczne relatywizowanie gwarancji art. 5 wobec Czarnogóry, która w 2016 r. ledwo przetrwała próbę puczu zorganizowanego przez rosyjskie służby specjalne po to, aby zapobiec przystąpieniu tego kraju do NATO, można tylko interpretować jako zaproszenie Putina do destabilizacji małych, frontowych krajów członkowskich sojuszu.

Oczywiście można powiedzieć, że nieobliczalność i zmienność Trumpa zwiększa ryzyko takiej interwencji dla Rosji – bo nie wiadomo, jak Trump zareaguje, jeśli Rosja przyjmie jego zaproszenie do kolejnego puczu w Czarnogórze. Jednak rozbijając regionalne sojusze i zawierając formalne lub nieformalne porozumienia z lokalnymi hegemonami Trump może destabilizować politycznie i wojskowo te regiony, którym USA dotąd zapewniały pokój. Poszczególne kraje w tych regionach – a mowa tu nie tylko o Europie, ale też o Bliskim Wschodzie, regionie Pacyfiku, Afryce i Ameryce Południowej – mogą na to reagować w dwojaki sposób.

Po pierwsze, mogą rozpocząć regionalne wyścigi zbrojeń. Robią to już od wielu lat (zaczęli za kadencji prezydenta Obamy) Japończycy, wobec rosnącego zagrożenia ze strony Korei Północnej i Chin. W Europie może się to powtórzyć: im mniej pewne i wiarygodne będą gwarancje bezpieczeństwa USA, tym szybciej największe i najbogatsze państwa UE, jak Niemcy, Włochy i Hiszpania, uzbroją się nuklearnie, albo na własną rękę, albo z pomocą Francji.

Druga opcja polega na tym, aby zawrzeć z Rosją porozumienie rozgraniczające obopólne strefy zainteresowania celem budowania stabilnego układu – takiego, jaki istniał w Europie między USA i ZSRR po kryzysie kubańskim. Kraje poza takim układem (a więc Polskę i inne kraje wschodnioeuropejskie) zmusiłoby to do wejścia w strefę rosyjską: do podpisania umów handlowych z Rosją, do uzgodnienia swoich polityk zagranicznych z nią, do gwarantowania rosyjskim inwestorom przywilejów i do popierania interesów rosyjskich na arenie międzynarodowej. To taki nowy „koncert mocarstw”, w którym USA, Chiny, Rosja i twardy rdzeń UE (zapewne wokół strefy euro i bez Wielkiej Brytanii) pokazałyby mniejszym państwom, gdzie ich miejsce.

Trudno zrozumieć, dlaczego destabilizacja, jaka się wiąże z takim scenariuszem, miałaby być korzystna dla USA. W dotychczasowym świecie Stany zrobiłyby wszystko, aby takiemu rozwojowi wydarzeń zapobiec, wiedząc, że zmusiłoby je to do niezliczonych interwencji politycznych, dyplomatycznych i militarnych, choćby po to, aby utrzymywać otwartość szlaków handlowych i bezpieczeństwo amerykańskich baz wojskowych. Ale Trump jest protekcjonistą – szlaki handlowe go nie interesują, a sojusze traktuje jak rodzaj mafijnego układu, w ramach którego słabszy płaci haracz silniejszemu, a jeśli nie ma czym, to albo bankrutuje, albo się go likwiduje. W takiej wizji świata regionalne bezpieczeństwo to problem państw w danym regionie, a nie zmartwienie Stanów Zjednoczonych.

Ten izolacjonizm, który postępuje pod zasłoną dymną słów o tym, jak „Amerykę znów uczynić wielką”, ani nie jest nowy, ani nie jest wymysłem samego Trumpa. Taki trend zapowiadał się też już za prezydentury jego poprzednika. To Obama wyznaczył syryjskiemu dyktatorowi Asadowi „czerwoną linię”, po przekroczeniu której musiał się on liczyć z amerykańską interwencją i obaleniem jego rządów. Tyle że Asad ją przekroczył, używając broni chemicznej wobec cywilów, i nic mu się nie stało.

To dzięki wstrzemięźliwości Obamy Rosja mogła wykorzystać szansę i pojawić się jako decydujący gracz w wojnie w Syrii. Dziś Asad nadal jest u władzy i znów kontroluje prawie całe terytorium, ale w porównaniu z sytuacją sprzed wojny jest teraz całkowicie uzależniony od Rosji.

Trump tego nie wymyślił, on zrobił tylko następny krok. Opuścił pozycję wiarygodnego mediatora w konflikcie bliskowschodnim i postawił wszystko na dwie karty: na Arabię Saudyjską i na Izrael. To na tych państwach spoczywa teraz ciężar utrzymania równowagi sił w regionie i powstrzymania Iranu od powrotu do swojego programu nuklearnego.

Podobny scenariusz można obserwować w okolicach Półwyspu Koreańskiego, który służył Trumpowi za tło do kolejnego bałwochwalczego wystąpienia z dyktatorem Korei Północnej, z którego wszakże nic konkretnego nie wynikało. Cały ciężar utrzymania stabilności w regionie spoczywa teraz na Korei Południowej, Japonii i Australii. Jeśli Kim Dzong Un przestanie zagrażać USA, to wątpliwe, aby Stany próbowały ograniczyć jego pole manewru.

Ani Trump, ani jego sekretarz stanu, ani ich otoczenie nigdy nie mówią wprost o swoich celach, o swojej strategii ani o tym, co dokładnie uzgodnili podczas takich spotkań jak ostatnio z Kim Dzong Unem i Władimirem Putinem. Nie mówią o tym ze względu na opinię publiczną w Stanach i na potencjalny opór ze strony tych Republikanów, którzy opowiadają się za wolnym handlem i utrzymaniem pozycji Stanów jako światowego hegemona, a także są tradycyjnie antyrosyjscy. Jeśli Trump chce ograniczyć rolę Stanów w Europie, to potrzebuje jakiegoś porozumienia z Rosją. Ale to nie on wymyślił „reset” z Rosją po rosyjskiej interwencji w Gruzji i to nie on wpuścił Rosję do Syrii – on co najwyżej może teraz ogłosić nowy „reset”.

Nacjonalizm jest bezpieczny tylko dla Amerykanów

Wszędzie na świecie nacjonaliści postulują rozszerzenie terytorium, nad którym chcą rządzić, o terytoria innych państw. W Europie i w Afryce mogą także współpracować przy wspólnym niszczeniu organizacji międzynarodowych i powiązań ponadnarodowych, przy budowaniu barier protekcjonistycznych i ograniczeń dla swobody podróżowania. Jednak kiedy próbują wcielić w życie swoje programy ekspansji terytorialnej, napotykają na opór dotychczasowych partnerów w innych krajach. Dlatego nacjonalizm jest śmiertelnym zagrożeniem dla tych regionów, gdzie poszczególne państwa mają pretensje terytorialne wobec siebie, gdzie ich granice nie pokrywają się z granicami grup etnicznych.

Ale tego w Ameryce Północnej nie ma. „Wielka Polska” to program odbierania „prastarych polskich terenów” Ukrainie, Litwie i Białorusi, „wielkie Niemcy” to program powrotu do dawnych ziem wschodnich, do Alzacji i być może nawet do Austrii i Czech. „Uczynić Amerykę znów wielką” nie zawiera w sobie dążenia do przyłączenia do Stanów Zjednoczonych ziem Kanady czy Meksyku. Z tego powodu amerykańscy nacjonaliści mogą bez ryzyka dla swojego kraju wspierać niemal każdy ruch nacjonalistyczny na świecie. Ten dżin, wypuszczony z butelki, Stanom Zjednoczonym zagraża akurat najmniej.

Zobaczmy to na innych przykładach: Francja zrobiłaby sobie niedźwiedzią przysługę, popierając baskijskich nacjonalistów, bo oni roszczą sobie pretensje do francuskiego kraju Basków; polski rząd zrobiłby sobie niedźwiedzią przysługę, popierając Alternatywę dla Niemiec (AfD), bo ta partia skupia też ludzi, którzy mają jeszcze otwarte rachunki z Polską. Mógłby starać się kreować „piątą kolumnę” wśród niemieckiej Polonii, ale ryzykowałby, że Niemcy zrobią to samo z mniejszością w Polsce. Ten scenariusz, wedle którego każdy szachuje sąsiada poparciem dla separatystów, Europa zna dobrze z okresu międzywojennego. Ale Trump i jego ludzie mogą z czystym sumieniem popierać szkockich, baskijskich, niemieckich, polskich, ukraińskich i francuskich nacjonalistów, bo oni interesom Stanów nie zagrażają, wręcz przeciwnie: można ich wykorzystać do destabilizacji niewygodnych rządów, które przeciwstawiają się protekcjonizmowi i izolacjonizmowi amerykańskiego prezydenta.

Trump już więc to robi: tu chwali szkockich nacjonalistów, tam krytykuje rząd Niemiec, posługując się retoryką AfD. Jeśli będzie jakiś jego sojusz z Putinem, to raczej nie w postaci nowego formalnego układu geopolitycznego, lecz właśnie w formie wspólnego wsparcia tych samych ruchów nacjonalistycznych ze strony Kremla i okołorządowych organizacji rosyjskich z jednej strony, oraz Białego Domu i prawicowych, proprezydenckich fundacji w Stanach z drugiej.

Pożegnanie z Pax Americana

Styl amerykańskiego prezydenta jest faktycznie nowy: obrażanie innych polityk za pomocą Twittera, zaskakujące wolty, zaprzeczanie własnym słowom, nieustanne zmiany wspłópracowników, dziecinne zachowanie. Ale sama jego polityka nowa nie jest. Otwarcie Chin na świat, ekspansja najpierw handlowa, potem dyplomatyczna tego wielkiego kraju, odbudowa kompleksu militarno-przemysłowego w Rosji, paraliż UE na skutek kryzysu strefy euro i brexitu – przekształciły Pax Americana, panujący na świecie po 1991 r., w faktycznie policentryczny układ, w którym USA są teraz nie jedynym hegemonem, lecz primus inter pares. Ta zmiana była już odczuwalna podczas drugiej kadencji Obamy, choć jego administracja była jeszcze przywiązana do multilateralizmu, bo uważała organizacje międzynarodowe, regionalne sojusze i zagraniczne bazy wojskowe za narzędzie utrzymania wpływu Stanów Zjednoczonych w świecie. Trump jest tu bardziej konsekwentny: skoro amerykańska hegemonia jest nie do utrzymania, to należy jej atrybuty zlikwidować i ściąć koszty, jakie one powodują.

Faktycznie, szachowanie obcych rządów za pomocą ruchów nacjonalistycznych może się okazać równie skuteczne jak dotychczasowe inwestowanie w regionalne sojusze, organizacje międzynarodowe i bazy wojskowe, a może być przy tym o wiele tańsze. Tym bardziej że Trump (podobnie jak Putin) nie zamierza przyłączyć obcych ziem do swojego kraju, lecz jedynie wywierać skuteczną presję na inne rządy.

Różnica między Trumpem i jakimkolwiek innym prezydentem USA nie polega na tym, że robi coś, czego inny prezydent nie robił, lecz jedynie na tym, że robi to bardziej chaotycznie, bardziej egocentrycznie i w sposób mniej klarowny. Kiedy Obama zredukował kontyngenty wojskowe za granicą, uzasadniał to racjonalnie, twierdząc (często wbrew faktom), że sytuacja się uspokoiła, że koszty i ryzyko... Trump tymczasem wycofuje Stany Zjednoczone z innych regionów, osłabia ich sojusze i sojuszników, ale raz po raz ogłasza, że robi to, aby „Amerykę uczynić wielką”, i opakowuje to w patetyczny słowotok o tym, jak niesamowitych rzeczy dokonał.

To prawda – Trump jest jak słoń w składzie porcelany, i z punktu widzenia miłośników porcelany jego polityka musi się jawić jako irracjonalna i destrukcyjna. Problem w tym, że ona staje się racjonalna, jeśli przyjąć, że w przekonaniu prezydenta USA jego kraj powinien się obejść bez ­porcelany.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor nauk społecznych na SWPS Uniwersytecie Humanistyczno–Społecznym w Warszawie. Bada, wykłada i pisze o demokratyzacji, najnowszej historii Europy, Międzynarodowym Prawie Karnym i kolonializmie. Pracował jako dziennikarz w Europie środkowo–wschodniej, w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2018