System do wymiany: co będzie po wyborach

Nawet jeśli koalicja partii opozycyjnych zakończy epokę PiS, prawdziwie rządzić nie będzie. Znajdzie się między oczekiwaniami elektoratu, wyzwaniami cywilizacyjnymi i sabotażem części instytucji.

15.01.2023

Czyta się kilka minut

 70. posiedzenie Sejmu IX kadencji. Warszawa, 1 stycznia 2023 r. / SŁAWOMIR KAMIŃSKI / AGENCJA WYBORCZA.PL
70. posiedzenie Sejmu IX kadencji. Warszawa, 1 stycznia 2023 r. / SŁAWOMIR KAMIŃSKI / AGENCJA WYBORCZA.PL

Zwolennicy PO, PSL, Lewicy i Polski 2050 chcą, by nowy rząd natychmiast i radykalnie odwrócił wszystkie reformy i deformy PiS z ostatnich ośmiu lat oraz rozliczył kierownictwo tej partii. Jednocześnie powinien odpowiedzieć na wyzwania, które PiS zignorował: politykę klimatyczną, finanse państwa, rynek pracy, system emerytur i rent, ochronę zdrowia. Z trzeciej strony taka koalicja, o ile w ogóle dojdzie do władzy, napotka na silny opór ze strony instytucji, które PiS opanował, podporządkował i których obsady kolejna ekipa nie będzie mogła szybko zmienić.

Każda inicjatywa ustawodawcza może być jeszcze przez kolejny rok blokowana przez prezydenta i Trybunał Konstytucyjny, który w tej chwili składa się już tylko z nominatów PiS, prawidłowo i nieprawidłowo wybranych. Nawet jeśli się uda nowemu rządowi zakończyć urzędowanie Julii Przyłębskiej jako prezeski TK, wymagać to będzie sporego wysiłku i ustępstw przed Andrzejem Dudą – i w rezultacie niewiele zmieni. Bo każda nowa ustawa, w tym ta o funkcjonowaniu Trybunału, podlega jurysdykcji jego samego. Z Julią Przyłębską czy bez niej – i tak będzie w całości oceniana przez środowisko poprzedniej władzy. Nowy rząd może oczywiście stosować taktykę PiS i publikować tylko te wyroki TK, które są dla niego wygodne, ale to wydaje się nie do pomyślenia. Byłoby wejściem w buty poprzedników i groziłoby kolejnym konfliktem z UE, z organizacjami sędziowskimi i sądami międzynarodowymi, rozbijając zarazem jedność rządzącej koalicji.

Nowy rząd może też udawać, że jest królową Anglii: panuje, ale nie rządzi. Ale wtedy, wobec rozczarowania swoich elektoratów, ta nowa, kolorowa, heterogeniczna, skłócona koalicja w końcu upadnie. Do władzy wróci PiS (albo jakiś nowy, populistyczny twór) i ujrzymy to samo, co stało się ostatnio w Izraelu. Duch Jarosława Kaczyńskiego będzie straszyć nas jeszcze bardzo długo, nawet jeśli PiS się rozpadnie po jego odejściu. Przynajmniej tyle będzie miał wspólnego z Piłsudskim i Dmowskim, których cienie do dziś unoszą się nad Polską.

Po co jest władza

Zwyczajny obywatel, który musi zarabiać na życie poza polityką, wiązać ­koniec z końcem i marzy o stabilności i obliczalności życia codziennego, może się w tym momencie głośno zastanowić: po co opozycji w ogóle rząd? Po co długie narady o tym, jak dostosować się do ewentualnych zmian kodeksu wyborczego szykowanych przez PiS, po co analizowanie sondaży pod kątem liczby list wyborczych, po co kompromisy programowe i negocjacje na temat obsadzania okręgów wyborczych, które po dwóch tygodniach już nie mają znaczenia wobec nowego układu wewnątrz opozycji, zmian w sondażach albo nowych pomysłów władzy? Po co to wszystko, jeśli potem opozycja tylko „panuje, ale nie rządzi”? Odpowiedź jest chyba prosta: w polskim systemie politycznym od dawna nie chodzi o to, aby rządzić. To przecież nawet PiS-owi się nie udało, mimo że panował przez osiem lat.


HISTORIA BEZ HISTERII

ANTONI DUDEK, historyk: Osiemnaście lat po debacie, która ukształtowała nasz system polityczny, Polacy pójdą na wybory, w których główne role nadal odgrywać będą Kaczyński i Tusk. To absolutne mistrzostwo Europy, żeby tak zdominować scenę polityczną.


Kaczyński nie osiągnął żadnego z długofalowych celów. Utrzymał się u władzy i korzystał z jej przywilejów – tyle. Społeczeństwo zmieniło się w tym czasie dokładnie odwrotnie do zamierzeń lidera PiS: jest dziś o wiele bardziej tolerancyjne, otwarte, świeckie (albo wręcz antyklerykalne), mniej nacjonalistyczne, mniej katolickie, i ogólnie mniej wierzące. A słynny wyrok TK na temat prawa aborcyjnego ustawił przeciwko władzy także większość młodzieży.

Kryzys idei promowanych przez PiS widać też na rynku mediów, w które PiS pchał gigantyczne środki z budżetu państwa i państwowych firm. I nie chodzi tylko o TVP i Polskie Radio, ale też o przejęte wydawnictwo Polska Press. Propaganda ma się w nich dziś dobrze, ale same media tracą widownię, słuchaczy, czytelników i reklamodawców, często na rzecz mało przyjaznych dla PiS prywatnych, ale lepiej zarządzanych firm. I tu tkwi sedno sprawy, które wyjaśnia, dlaczego dla opozycji zdobycie władzy może być grą wartą świeczki, nawet jeśli potem będzie tylko panować, zamiast rządzić. Panowanie może dać jej więcej korzyści.

Elity do wykarmienia

Polska nie jest krajem o bardzo silnym rozwarstwieniu dochodów, ale jednocześnie państwo nic nie robi, aby systemowo niwelować te nierówności, które są. Jest tylko jeden obszar, gdzie biedni (jako liczniejsza grupa) mogą liczyć na szybką poprawę swej sytuacji, a bogaci na kłopoty: to system polityczny.

W tym kontekście wybory służą nie tyle do wyłonienia nowej większości parlamentarnej, ile do kupowania poparcia społecznego transferami pieniędzy oraz redystrybucji władzy i dochodów w swoich elitach politycznych. Te elity są jednocześnie dość szerokie, o wiele szersze niż zwykły wyborca zazwyczaj dostrzega: rozciągają się od Sejmu i Senatu, rządu i prezydenta aż do najmniejszych urzędów i przedsiębiorstw. Wszędzie tam wynik wyborów rozstrzygnie, kto dostanie i kto straci dodatkowy (a czasami jedyny) dochód w instytucji państwowej, spółce Skarbu Państwa, spółce z jego częściowym udziałem albo w innej, założonej przez zaprzyjaźniony z władzą samorząd.

To jest przysłowiowe „koryto”, o którym z pogardą mówią obywatele. Tu się skupia cały gniew i cała pogarda ludu dla elit. I mimo że każde ugrupowanie, które dostaje się do władzy, z tych mechanizmów korzysta i stara się przekazywać ochłapy zwolennikom, to oni i tak potrafią mówić z pogardą o tym systemie. Traktują go jako mechanizm, który niesłusznie pozwala bogacić się – oczywiście głównie przeciwnikom. Mało kto dostrzega, że jest to system, który jest niezależny od tego, kto rządzi – ale silnie wpływa na funkcjonowanie całego kraju. Nazwę go neopatrymonializmem. Politolodzy znają go głównie z Afryki i Ameryki Południowej, choć on istnieje też w niektórych państwach azjatyckich, a niektóre jego cechy można też odkryć w Europie.

Jest to system, w którym jedna siła polityczna, zazwyczaj skupiona wokół charyzmatycznego wodza, opanowuje wszystkie ogniwa władzy, ale też środki produkcji, wydobycie surowców i handel. Nie rusza jednak ani prywatnej własności, ani drobnej przedsiębiorczości, lecz przejmuje tylko strategiczne firmy i gałęzie, wyciskając z nich maksymalne zyski, które potem trafiają na konta członków elity władzy, często w zagranicznych bankach, albo są transferowane w postaci kontraktów dla zaprzyjaźnionych z władzą firm. Kiedy trzeba, część z nich wraca do państwa, a przewodnia siła kupuje za nie poparcie kluczowych grup interesu, związków zawodowych albo zapewnia sobie bierność opozycji, dzieląc się z niektórymi jej członkami swoistą rentą.

Jeśli w takim systemie opozycja czasem współrządzi, to w postaci przekupionych pojedynczych polityków, kooptowanych do ministerstw i urzędów – nigdy jako samodzielna siła z własną hierarchią i przywództwem.

W takich krajach rzadko spotyka się więźniów politycznych, choć i to może się zdarzyć dzięki lojalnym wobec władzy prokuratorom i sędziom. Nie trzeba więc uchwalać restrykcyjnego prawa dla oponentów politycznych, jeśli można ich posadzić za przestępstwa podatkowe. Oczywiście, przedstawicieli władzy się za to nie karze, bo podporządkowana władzy prokuratura jest ślepa na jedno oko.

Takie systemy w tej chwili istnieją w Zimbabwe, na Białorusi, w Rosji, w Kazachstanie, Burundi, Egipcie, na Węgrzech i w Turcji. Taki system też próbuje od ośmiu lat budować PiS. Ale trzeba mu przyznać: buduje na mocnych podstawach. I może tak robić, bo część narodu tak właśnie woli.

Kapitalizm bez kapitalistów

Taka postawa ma swoje źródła w transformacji lat 90. XX wieku, którą obecnie krytykuje zarówno prawica, jak i część lewicy – ale rzadko ze znajomością ówczesnych realiów. Jednym z nieobecnych faktów tej debaty jest olbrzymie poparcie, jakie na początku transformacji miały kapitalizm i gospodarka rynkowa w Polsce. Centralne planowanie, socjalizm, interwencjonizm państwa, wysokie podatki – uchodziły wtedy za wymysły nieskuteczne, niemoralne. Tak uważali nawet ci, o których było jasne, że na transformacji rynkowej tylko stracą: rolnicy, rzemieślnicy, mali handlowcy, których potem zmiotły wielkie koncerny zagraniczne.


SEJM PRZYJĄŁ USTAWĘ O SĄDZIE NAJWYŻSZYM. DROGA DO KPO WCIĄŻ DALEKA

MAREK KĘSKRAWIEC: Nawet opór 20 posłów Solidarnej Polski (wcześniej część z nich odrzuciła też rządowy projekt zmian w kodeksie wyborczym) nie pomógł w uratowaniu reform Zbigniewa Ziobry.


Później, w trakcie trwania procesu odchodzenia od socjalizmu, szybko ujawniło się dziwaczne zjawisko: Polacy pokochali kapitalizm, ale znienawidzili kapitalistów. Stało się to jasne wtedy, kiedy kolejne rządy próbowały prywatyzować przedsiębiorstwa państwowe. Z obawy przed gniewem ludu przeciwko „wyprzedaży majątku narodowego”, jak ognia zaczęto unikać słowa „prywatyzacja”. Pod wpływem propagandy z lewa i z prawa powstała koncepcja „komercjalizacji” przedsiębiorstw państwowych: najpierw przekształcono je w spółki prawa handlowego, gdzie dane ministerstwo objęło całość albo większość akcji. Celem było przygotowanie ich do prywatyzacji, tak aby po restrukturyzacji właściciel (rząd) mógł otrzymać za nie lepszą cenę albo wpuścić je na giełdę. Zamiary były dobre, ale skutki fatalne: skoro ministerstwa miały największe pule akcji, to mogły też obsadzić rady nadzorcze i zarządy. W ten sposób powstały synekury dla funkcjonariuszy partii rządzących, które umieściły tam swoich ludzi. Oni zaś mieli wszelkie powody, by maksymalnie opóźniać prywatyzację tych firm. Było to możliwe z powodu kolejnego paradoksu: Polacy bardzo polubili demokrację, ale niekoniecznie demokratów.

Demokracja bez demokratów

Cały trzydziestoletni okres po 1990 r. cechuje głęboka pogarda ludu dla elit politycznych: polityk to wyobcowana postać, która na drodze do władzy kłamie, jest skorumpowana i korumpuje innych, a kiedy już tę władzę zdobywa, to zapomina o ludzie, z którego się wywodzi. I dba tylko o własny interes. Ten ludowy opis chciał odmienić PiS, kupując poparcie biedniejszych grup społecznych, ale nie zmienił samego systemu, odseparowującego społeczeństwo od polityki.

Partie w Polsce są – w porównaniu z innymi krajami – uzależnione od pieniędzy z budżetu, słabe, mają mało zwolenników, niekoniecznie też oczekują na nowych członków, którzy mogliby próbować je zmieniać od środka. W efekcie bardziej niż partie polityczne z prawdziwego zdarzenia przypominają kluby skupione wokół charyzmatycznych liderów, którzy, jak Palikot, Kukiz, Ziobro czy Gowin – czasem umieszczają nawet w nazwach swych partii lub ruchów własne personalia. Te „kluby” często się rozpadają, po czym formują na nowo.

Trochę to przypomina system polityczny Francji, ale tam za przetasowania partii odpowiada też silna prezydentura: po każdej zmianie na najważniejszym fotelu system partyjny dopasowuje się do nowej sytuacji. W Polsce zmienność struktur partyjnych wynika jednak z ich słabości, a nie z siły prezydenta. Rekompensują to sobie wykorzystywaniem zasobów państwa (i samorządów), bo inaczej nie znajdą środków na przetrwanie.

Nie ma w Polsce hojnie wyposażonych fundacji partyjnych, jak choćby w Niemczech, gdzie politycy po utracie władzy mogą przezimować. Jeśli partie w Polsce chcą pić mleko, to muszą doić państwo. Robią to po cichu, nietransparentnie, gdyż obywatele uważają, że politycy powinni pić tylko wodę. Widać to i słychać przy każdej debacie o refundacji wydatków wyborczych, wysokości subwencji na partie i podwyżkach dla posłów, senatorów i ministrów. Polacy są im przeciwni, więc politycy ich okłamują. W ten sposób obywatele sami przyczyniają się do wzrostu populizmu i tworzą byt, którego tak nie znoszą: łasego na pieniądze, bezideowego polityka, który angażuje się w walkę polityczną tylko po to, by się dobrać do koryta.

Partie w Polsce tylko wtedy mają własne zasoby spoza budżetu, które pomagają im przetrwać klęski w wyborach, kiedy są mocno osadzone w samorządach. Tam jednak stosują te same metody. Burmistrz albo wójt zapewnia sobie większość w radzie, rozdając synekury radnym i członkom ich rodzin. Ale decentralizacja i niezależność samorządów od władzy centralnej to i tak jedyny mechanizm nieco osłabiający negatywne skutki w tym polskim neopatrymonializmie. Dzięki niemu zwycięzca w wyborach parlamentarnych i prezydenckich nigdy nie może brać wszystkiego. Przegranym (przynajmniej tym większym) zostają miasta i gminy. To jest jeden z powodów, dla których środowiska PO i PSL przetrwały ośmioletni okres PiS bez większych strat.

Paradoks polega na tym, że przez cały okres po 1989 r. Polacy w świetle sondaży popierali demokrację, ale partie – niezbędny jej element – uważali za szkodliwe. Instytucji kontrolnych, które hamują zapędy zwycięzców po wyborach i ograniczają pole manewru rządu, naród też nie uznał za zbyt ważne. Zwycięzca zmienia wszystko, więc co cztery lata wyborcy wybierają sobie nowego dyktatora, który przez następną kadencję narzuca mniejszości swój świat wartości, swoje akty prawne i swoje podatki, a potem opozycja może się mu odpłacić tym samym. Wybory to nie transfer władzy zgodny z wolą elektoratu, ale spektakl o tym, jak jeden obóz upokarza i poniewiera drugim; rodzaj publicznej wendety, która kładzie podstawę pod kolejną zemstę – za cztery albo osiem lat.

W stronę Zimbabwe

Po ośmiu latach PiS Polska nie stanie się ponownie demokracją tylko dlatego, że tym państwem będą rządzić inne partie (o ile wygrają). Nadal egzekutywa królować będzie nad wszystkim, prokuratura będzie upartyjniona, mechanizmy kontroli nie będą funkcjonować. Fakt, Polska stanie się bardziej pluralistyczna – choćby w mediach państwowych – ale to tylko wynik podziału władzy między PiS (prezydent i TK) oraz nową koalicją (która przejmie Sejm, Senat i rząd). Nie będzie to wynik demokratyzacji systemu. Nie ma bowiem powodu, aby nowa koalicja sama pozbawiła się atutów, jakie on daje. Choćby możliwości pozbawienia ludzi z PiS synekur i rozdania ich swoim. To zaś oznacza, że Polska nie przestanie być państwem neopatrymonialnym tylko dlatego, że PiS przegra wybory.

Jesteśmy na równi pochyłej, ale na jej końcu nie musi być bagno, może też być w miarę ładne jeziorko. Są bowiem na tym świecie państwa neopatrymonialne, które się całkiem szybko i sprawnie rozwijają (Kenia, Rwanda, Chile), i takie, które coraz bardziej upadają: Burundi, Zimbabwe, Wenezuela. Wszystkie łączy to, że chcą one uchodzić za demokracje, przeprowadzając wybory, i rzeczywiście, jak ostatnio w Burundi i Zimbabwe, dochodzi w nich do zmiany władzy.

Wszędzie tam jednak wąskie elity zawłaszczają państwo i wyprowadzają z niego pieniądze do swych struktur, a czasem wręcz na prywatne konta. Różnica polega na tym, gdzie te konta są i co się potem dzieje ze środkami na nich zgromadzonymi. W niektórych państwach znikają one w rajach podatkowych czy w luksusowych pałacach ich właścicieli – tak robią elity Rosji albo Zimbabwe. Gdzie indziej są reinwestowane w kraju jako środki prywatne członków elity albo stają się środkami inwestycyjnymi dla środowiska partyjnego.

Czy to jest strona, w którą powinniśmy zmierzać? Nie prowadzi ona ani do kapitalizmu, ani do demokracji. Umożliwia co najwyżej powolny rozwój i względną stabilizację tym, którzy trzymają się z dala od świata polityki. Skoku cywilizacyjnego żadne państwo w ten sposób nie zrobi. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor nauk społecznych na SWPS Uniwersytecie Humanistyczno–Społecznym w Warszawie. Bada, wykłada i pisze o demokratyzacji, najnowszej historii Europy, Międzynarodowym Prawie Karnym i kolonializmie. Pracował jako dziennikarz w Europie środkowo–wschodniej, w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2023