Widmo młodości. Czy czeka nas wojna pokoleń?

Młodzi mają solidne powody do sceptycyzmu wobec demokracji. Jeśli ich nie włączymy w proces decydowania o współczesnym świecie, zrobią nam niemiły prezent na starość.

15.10.2023

Czyta się kilka minut

Widmo młodości
Zaćmienie Słońca, Rynek Główny w Krakowie, marzec 2015 r. / BEATA ZAWRZEL / REPORTER

Szukają silnego przywódcy i uwa­żają, że istnieją lepsze formy rządów niż demokracja. Czasami są skrajnie prawicowi, czasami cyniczni, społecznie darwinistyczni i ksenofobiczni. To nie jest (tylko) charakterystyka wyborców Konfederacji, jaka wynika z badań na ten temat w Polsce. To już międzynarodowe zjawisko, które wyłania się z wielu analiz, a zwłaszcza z ostatniego raportu Open Society Foundations, zrealizowanego na podstawie badań prowadzonych w 30 państwach. Poziom sceptycyzmu wobec demokracji różni się w zależności od kraju, ale jeden element prawie wszystkie je łączy: pośród młodych (w wieku 18-35 lat) poparcie dla rządów wojskowych i odrzucenie demokracji jest większe, niż w starszych kohortach. Dotyczy to tak samo Niemiec, jak i Polski, ale również Indii czy Ukrainy.

Widmo to krąży po Europie, i nie tylko po niej. Widmo jest młode, nigdy nie miało żadnych doświadczeń ani z Trzecią Rzeszą, ani z komunizmem. Nie interesuje się historią i ma tylko bardzo rudymentarne wyobrażenia o tym, jak działa polityka – ale nie podoba mu się to, co widzi. Uważa, że musi pojawić się ktoś, kto zakończy partyjne kłótnie i huknie w stół. Jest też przekonane, że każdy powinien dbać o siebie. Nie można tego widma nazwać neonazistowskim, ponieważ pod względem antysemityzmu i różnych przejawów ksenofobii nie różni się zbytnio od mentalności przeciętnego obywatela swojego kraju – również w Niemczech. Widmo po prostu uważa, że demokracja jest niezrozumiała, pełna rozkrzyczanych, egoistycznych postaci, i stanowi stratę czasu. Nie mamy dokładnych danych, dlaczego młodzież tak uważa, ponieważ w sondażach respondenci mogą wybierać odpowiedzi tylko spośród kilku z góry podanych, nie mogą też ankieterom dyktować długich esejów. Z drugiej strony, czy młodzi byliby w stanie sprawnie przekazać swój światopogląd? Ich wrogość wobec demokracji jest mglista, emocjonalna, logicznie sprzeczna albo, jak powiedzieliby naukowcy analizujący ankiety: niezdolna do dyskursu.

Przy analizie tego zjawiska musimy porzucić najpopularniejsze tłumaczenia z lat 90. XX wieku, kiedy wysokie bezrobocie i lęk przed utratą pracy napędzały wyborców skrajnym partiom. Dziś młodzi wchodzący na rynek mogą sobie o wiele swobodniej wybrać pracodawcę (choć oczywiście problemem jest masa profesji kiepsko płatnych), zwłaszcza jeśli mają dobre wykształcenie, mogą również – inaczej niż w PRL – swobodnie podróżować i emigrować. I choć wielu z nich prawdopodobnie nie byłoby w stanie przekonująco zaprezentować powodów swojej postawy, to mają dobre powody do sceptycyzmu wobec demokracji.

Młodzi na rzecz starych

Jeden z truizmów o starzejących się społeczeństwach z repartycyjnym systemem emerytalnym (bieżące składki pokrywają aktualne emerytury) głosi, że coraz więcej emerytów musi być utrzymywanych przez malejącą liczbę płatników składek emerytalnych. Kiedy w latach 60. ubiegłego wieku rodził się wyż demograficzny, w Niemczech na jednego emeryta przypadało sześciu płatników. Obecnie na jednego emeryta zarówno w Polsce, jak i w Niemczech przypada tylko 1,8 płatnika składek, pomimo niemal zupełnego braku bezrobocia w obu krajach – zatrudnienie po prostu rośnie wolniej niż liczba seniorów. Ale już od końca lat 90. składki przestały pokrywać bieżące wypłaty emerytur, a niemiecki rząd wprowadził „dotację federalną” do ubezpieczenia emerytalnego. Obecnie w Niemczech istnieje nawet dopłata do tej dopłaty, bo ona sama nie pokryłaby deficytu.

Podobne dopłaty mamy też w Polsce, choć w 1999 r. przeprowadzono u nas reformę emerytalną. Wprowadzono wtedy trzy filary wsparte przez zasilany dochodami z prywatyzacji Fundusz Rezerwy Demograficznej, który miał w założeniach stabilizować w przyszłości budżet ZUS. W międzyczasie z systemu wykruszył się jeden z filarów w wyniku przymusowego przeniesienia pieniędzy z OFE do ZUS, rezerwowy fundusz zaś politycy PiS zmienili w rodzaj salda debetowego dla budżetu, z którego wypływają miliardy. Skutek? Jak obliczyła niedawno „Rzeczpospolita”, pieniędzy w kasie FRD wystarczyłoby na wypłaty emerytur zaledwie przez trzy miesiące. Szwecja w swoim funduszu ma środki na dwa lata.

Nasz system emerytalny jest dziś dalekim odbiciem założeń stojących za jego powstaniem. Niby zarabiamy na własne emerytury, a nawet na indywidualnym koncie w ZUS możemy oglądać symulacje przyszłych świadczeń, ale Zakład wciąż ma na utrzymaniu sporo osób, które przeszły na emeryturę na zasadach sprzed reformy. System świadczeń społecznych roi się też nadal od wyjątków dla rolników, duchownych czy mundurowych. W efekcie nie może obyć się bez dopłat z kasy państwa. Pochodzą one oczywiście z podatków, z tendencją szybko rosnącą.

W 2030 r. w Niemczech i w Polsce na każdego emeryta przypadać będzie 1,5 płatnika składek, w 2050 r. już tylko 1,3, a w pewnym momencie (statystycznie rzecz biorąc) każdy podatnik „otrzyma” swojego osobistego emeryta, z którym będzie musiał dzielić się dochodami.

Ale to nie wszystko, ten schemat powtarza się również w systemie opieki zdrowotnej. Im starsi ludzie, tym częściej i ciężej chorują, i tym więcej kosztują system ubezpieczeń zdrowotnych, zwłaszcza jeśli ich gwałtownie przybywa. A ponieważ, mimo wszelkich minusów, mamy relatywnie dobry, najlepszy w historii system opieki zdrowotnej, w ramach którego możemy stosować coraz to bardziej wymyślnie i drogie metody przedłużania życia, to nasi emeryci coraz dłużej korzystają ze świadczeń. W ten sposób w ochronie zdrowia działa mechanizm redystrybucyjny: przerzuca on coraz więcej pieniędzy z podatków coraz mniejszej liczby młodych, zdrowych i pracujących osób na rzecz szybko rosnącej rzeszy chorujących seniorów. Czyli mamy już dwa systemy, w ramach których państwo zabiera młodym i zdrowym, daje zaś chorym i starym.

Zdyscyplinowane lobby

Oczywiście, można to zmienić podnosząc wiek emerytalny – wtedy starsze pokolenie będzie musiało pracować dłużej, a młodzi będą mogli płacić mniej. Można obniżać poziom emerytur – wtedy będzie też trochę łatwiej dla płacących składki, ale rzesze seniorów ulegną pauperyzacji. Albo możemy zastąpić umowę międzypokoleniową (ci, którzy teraz pracują, finansują emerytury obecnych emerytów) prawdziwym systemem kapitałowym (każdy oszczędza na własną starość). Na efekty trzeba będzie jednak sporo poczekać.

Zrobić można wiele, ale niestety najlepszy czas na takie przedsięwzięcia minął, ponieważ teraz, kiedy mamy już 8 mln emerytów, praktycznie niemożliwe jest zorganizowanie niezbędnej do takich radykalnych reform większości.

Seniorzy nie są może tak krnąbrni i roszczeniowi, aby urządzać rozruchy i rewolucje, ale stanowią zdyscyplinowane i z każdym rokiem liczniejsze lobby wyborców, które w większości krajów wykazuje się wysoką, ponadprzeciętną w stosunku do innych grup wiekowych (zwłaszcza młodzieży) frekwencją wyborczą. A swoimi głosami potrafi ukarać każdą partię, która odważy się położyć rękę na jego przywilejach. To dlatego partie bardzo starają się zabiegać o głosy emerytów, często uzasadniając to koniecznością zapobiegania „ubóstwu starszych ludzi” – przypadek PiS pokazuje, że na takiej polityce można odnosić sukcesy wyborcze. Pod takim właśnie hasłem polski obóz władzy od kilku już lat wypłaca emerytom dodatkowe 13. oraz 14. świadczenie (w tym roku finansuje je 5 mld zł pożyczki z Funduszu Rezerwy Demograficznej). Każdy senior dostaje przy tym równowartość najniższej emerytury w danym roku, a to już trudno uzasadniać na poważnie walką z ubóstwem, skoro tyle samo trafia do kieszeni emeryta pobierającego co miesiąc świadczenie minimalne i kogoś, komu ZUS przelewa na konto kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie. Dla porównania w Niemczech takie prezenty dla emerytów (z których słynęła wielka koalicja SPD/CDU) są zazwyczaj przynajmniej trochę redystrybucyjne: biedni dostają proporcjonalnie więcej niż bogaci.

Im więcej będzie emerytów, tym większy będzie ich wpływ na decyzje polityczne. Młodzi – a zwłaszcza osoby głosujące po raz pierwszy – są w pewnym stopniu sami sobie winni, ponieważ chodzą do urn niechętnie w porównaniu z innymi grupami wiekowymi. Ale nawet gdyby robili to w stu procentach, to wraz ze starzeniem się społeczeństw będą mieli niewielki wpływ na rzeczywistość, dopóki sami się nie zestarzeją. W konfrontacji z seniorami, którzy zechcieliby wyciągnąć jak najwięcej z kieszeni młodszych osób w postaci emerytury, ubezpieczenia zdrowotnego, składek na opiekę zdrowotną i podatków, nie mają większych szans.

Z tą prawdą muszą mierzyć się również partie stawiające na oszczędne rządy, dążące do ustabilizowania finansów państwa: wszystkie mają tym mniejsze szanse na zdobycie większości, im więcej jest w ich kraju emerytów.

No future at all

Właściwie każdej kampanii mającej na celu zwiększenie rozrodczości kobiet powinno towarzyszyć przesłanie dla ich przyszłego potomstwa: emigrujcie tam, gdzie jest dużo pracujących i mało emerytów, do Ameryki Południowej, może do Azji, ale na pewno nie do Chin czy Japonii, gdzie relacje między pokoleniami są jeszcze bardziej rozchwiane niż u nas.

Na przełomie lat 70 i 80. XX wieku w Europie Zachodniej w dorosłe życie weszło pokolenie No Future: w obliczu zagrożenia wojną i bezrobociem wielu młodych buntowało się w obawie, że starsi zostawią im świat, w którym nie da się już żyć. Panował lęk przed „śmiercią jądrową” – albo na skutek awarii elektrowni albo na skutek wojny atomowej między Wschodem i Zachodem. Już wtedy młodzi bali się dewastacji środowiska naturalnego oraz postępu technologicznego.

O młodzieży

Dziaders – słyszeliśmy i słyszymy w kółko – cokolwiek powie, cokolwiek zrobi, cokolwiek na siebie wdzieje, to boki zrywać. Najlepiej trzymać go w zoo albo posłać w skrzynce do Narodowego Muzeum Dziaderstwa (chyba powstaje).

To, czego wtedy się bali, obecna młodzież ma, można by zakpić, już zapewnione – obecne zagrożenia są bardziej namacalne niż 40 lat temu. Coraz szybsze konsekwencje zmian klimatycznych można śledzić na co dzień, wojnę mamy w sąsiedztwie, kryzys migracyjny też.

Pokolenie pięćdziesięcio- i sześćdziesięciolatków serwuje im rodzaj końca świata w ratach, który ich samych dotyczyć będzie tylko w minimalnym stopniu. Kiedy ma się powyżej 50 lat, ustabilizowaną pozycję na rynku pracy, status społeczny, pewne oszczędności i jakiś skromny majątek – reszta życia nie przeraża. Kiedy lodowce w Alpach roztopią się na amen, nasze Tatry będą przypominać suchy masyw Atlasu, a miasta libijską Dernę, zatopioną we wrześniu po ulewach, które zerwały tamy – dzisiejsi pięćdziesięciolatkowie będą już na tamtym świecie.

Jeśli spojrzeć na to wszystko z perspektywy dwudziesto- i trzydziestolatków, można dojść do wniosku, że obecne elity polityczne nie tylko robią politykę przeciwko młodym i przypierają ich do muru, ale zarazem uprawiają politykę, która dla samych seniorów jest zła, bo nastawia do nich wrogo kolejne pokolenia.

Jaki sens ma demokracja dla ludzi, którzy nie będą mieli wpływu na politykę, ponieważ gdy tylko zaczną płacić podatki, znajdą się pod naciskiem ogromnej armii starszych ludzi, której żadna partia nie będzie w stanie zlekceważyć? Ta ogromna armia może nie tylko uchwalić (za pomocą zdominowanych przez ich przedstawicieli parlamentów europejskich) dowolne prawo w celu dalszego zwiększenia transferów od pracujących do niepracujących. Może także rozpoczynać wojny, w których ci, którzy o niej decydują, z powodu swojego wieku sami nie muszą uczestniczyć. W skrajnej formie doświadczają tego właśnie Rosjanie: klub tłustych kocurów, rządzony przez sfrustrowanego 71-latka, wysyła z ogromnego pałacu młodych ludzi tysiącami na wojnę ku chwale tkwiącego mentalnie w przeszłości imperium, z którego nie będą mieli pożytku, nawet jeśli przeżyją. A jeśli sprawy pójdą źle, wielu z tych młodych ludzi zginie lub zostanie okaleczonych; ich rodziny zostaną bez środków do życia, a ci, którzy za to odpowiadają, znikną w swoich pałacach na Krymie i będą żyć z miliardów, które ukradli. To oczywiście skrajny, rosyjski scenariusz.

Głosować za dziecko

Istnieje kilka sposobów, aby tym niebezpiecznym zjawiskom zapobiec, ale wszystkie niosą ze sobą to samo ryzyko. Na przestrzeni ostatnich 100-200 lat społeczeństwa demokratyczne stopniowo zwiększały elektorat mający prawo do decyzji, najpierw poprzez rozszerzenie prawa wyborczego na kobiety, a następnie przez obniżenie wieku uprawniającego do głosowania. Aby zaradzić wzrostowi niedemokratycznych tendencji w najmłodszym elektoracie, pojawiają się pomysły pójścia w drugą stronę i przywrócenia rodzaju głosowania kurialnego, które łączy wiek, wykształcenie, a nawet klasę podatkową z liczbą przynależnych danej osobie głosów. Wtedy jednak najmłodsze pokolenie prawdopodobnie odwróciłoby się od demokracji jeszcze gwałtowniej i liczniej, nie mając już nic do powiedzenia – i kierując się w efekcie na emigrację wewnętrzną lub zasilając ruchy autorytarne, antydemokratyczne. Młodzież, w przeciwieństwie do rządzących nią seniorów, jest też całkiem skora do wzniecania buntów i rewolucji, więc spór pokoleniowy mógłby skończyć się wybuchem przemocy i upadkiem systemu.

Dlatego jeśli cokolwiek zmieniać, odwrotny kierunek wydaje się sensowniejszy, choćby do teoretycznego rozważenia. Obniżenie wieku wyborczego do 16 lat zmusiłoby partie do lepszego wyważenia interesów najmłodszych wyborców z interesami osób starszych. Taka reforma zwiększyłaby liczbę głosów nie-emerytów, ale niestety na korzyść grupy wyborców, którzy są nieukształtowani, niesamodzielni i również nie zarabiają własnych pieniędzy, więc są zainteresowani wsparciem państwa. To zaś nie odciąży tych, którzy finansują transfery międzypokoleniowe.

Druga możliwość to przydzielenie przywilejów rodzinom: rodzice otrzymują jeden głos lub raczej ułamek głosu więcej na każde dziecko, które nie osiągnęło jeszcze wieku dającego prawo wyborcze. Również w tym przypadku nie chodzi o to, czy i jak te rodziny będą głosować, ale o to, aby zmusić partie polityczne, żeby bardziej zabiegały o poparcie ze strony par z dziećmi niż o poparcie emerytów i prowadzili bardziej przyjazną młodym rodzinom politykę. Taki pomysł miał pięć lat temu Jarosław Gowin, nad podobnymi rozwiązaniami dyskutowano też w Niemczech i Japonii.

Problem dojrzałości

W dyskusji o rozszerzaniu prawa wyborczego, zwłaszcza w kontekście obniżania wieku, w którym można pójść głosować, pojawia się często argument braku dojrzałości np. u 16-latków. Są oni zbyt mało odpowiedzialni, aby głosować, zbyt łatwi do zmanipulowania z uwagi na niższy poziom wiedzy, ale jednocześnie w kampanii mogą rozklejać plakaty, rozdawać ulotki i dyskutować z wyborcami – inaczej niż wielu emerytów. Zdolności tych ostatnich do dokonywania wyborów politycznych i do uczestnictwa w procesach demokratycznych nikt nie kwestionuje nawet wtedy, gdy cierpią na demencję i bez pomocy innych nie mogą postawić krzyżyka na karcie do głosowania. Starszym zawsze przysługuje respekt, młodzi muszą na niego ciężko zapracować. A ponieważ jest ich stosunkowo niewielu i są słabo zorganizowani (a jeśli są, to najczęściej w klubie sportowym lub drużynie harcerskiej pod nadzorem starszych), polityków nie obchodzą, nawet jeśli decydenci sami są jeszcze dość młodzi.

Można to zmienić, stopniowo i krok po kroku, robiąc jedno i drugie: zacząć dyskusję o przyznaniu praw wyborczych rodzinom oraz o uczynieniu go bardziej inkluzywnym. Tworzymy wówczas system polityczny, w którym partie ponownie zajmą się tymi, którzy wypracują dochód, a mniej tymi, którzy otrzymują transfery.

Nie wiadomo, czy taki świat będzie sprawiedliwszy, chodzi bardziej o to, aby dać sceptycznie nastawionym do demokracji młodym ludziom powód do ponownego zaangażowania się w nią: być może wtedy wreszcie poczują, że mają coś do powiedzenia, i dostaną szansę na zorganizowanie się dla swoich celów.

Istnieje oczywiście ryzyko przy takim scenariuszu, że niedojrzali młodzi nadużyją danej im władzy i oddadzą swoje głosy na radykalne partie, tak jak obecnie w Polsce, gdzie wśród najmłodszych wyborców Konfederacja ma o wiele więcej zwolenników niż inne ugrupowania. Tak, to ryzyko jest realne. Ale ono dotyczy nie tylko młodzieży. Nie tak dawno tęsknota za nazizmem (w zachodnich Niemczech) czy za komunizmem (w Polsce i w dawnej NRD) pośród starszych wyborców również stanowiły zagrożenie dla demokracji – ale nikt nie zastanawiał się wtedy nad odebraniem im prawa głosu. To jest ryzyko wpisane w istotę tego systemu. Wyborcy mogą przecież w sposób demokratyczny znieść demokrację i głosować na zwolenników dyktatury. Zagrożeń jest wiele, ale warto przynajmniej zacząć na ich temat poważnie dyskutować. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor nauk społecznych na SWPS Uniwersytecie Humanistyczno–Społecznym w Warszawie. Bada, wykłada i pisze o demokratyzacji, najnowszej historii Europy, Międzynarodowym Prawie Karnym i kolonializmie. Pracował jako dziennikarz w Europie środkowo–wschodniej, w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Widmo młodości