W łóżku ze słoniami

Aleksander Smolar: Europa musi dziś dawać światu nadzieję. Bo brak nadziei i perspektyw jest teraz dla nas najbardziej niebezpieczny i przeciwdziała wszelkim pozytywnym zmianom.

23.07.2018

Czyta się kilka minut

Brama Chin do Europy, port w Pireusie, 2018 r. / DANIL SHAMKIN / NURPHOTO / AFP / EAST NEWS
Brama Chin do Europy, port w Pireusie, 2018 r. / DANIL SHAMKIN / NURPHOTO / AFP / EAST NEWS

MARCIN ŻYŁA: Nieobliczalny prezydent Stanów Zjednoczonych, antyeuropejska Rosja, Unia bez pomysłu na siebie oraz wielkie wyzwania przyszłości – skutki wzrostu Chin czy miliony uchodźców klimatycznych – są prawie nieobecne w politycznych agendach. Jak Polska ma się odnaleźć w nowym świecie?

ALEKSANDER SMOLAR: Suwerenność nie polega dziś na samotnym podejmowaniu decyzji, tylko na zdolności budowania z innymi krajami więzi, które zwiększają bezpieczeństwo, stabilność i rozwój. Niebezpieczna jest więc polityka, która te więzi osłabia, izolując Polskę na rzecz fantazyjnych, międzymorskich konceptów. To tym bardziej ryzykowne, że mamy do czynienia z ogólnym osłabieniem Zachodu, z wewnętrznymi podziałami w Unii oraz z oddalaniem się Ameryki od Europy.

Dziś jest Trump, jutro Trumpa może nie być. Nie wszystko jest jego winą. Niepokój o politykę Stanów Zjednoczonych zaczął się wcześniej i wynika ze zmiany postawy społeczeństwa amerykańskiego. Wycofanie się Baracka Obamy z zapowiadanej interwencji w Syrii w przypadku użycia broni chemicznej przyczyniło się do masowych mordów w tym kraju. Okazana przez Waszyngton słabość woli – do agresji rosyjskiej przeciw Ukrainie. Dla poprawy stosunków z Kremlem Obama wycofał się również ze zobowiązań podjętych wobec Polski i Czech w sprawie tarczy przeciwrakietowej.

Umacniając stosunki z Waszyngtonem, Polska musi stawiać przede wszystkim na Europę. Geografia nie determinuje wprawdzie dziejów, lecz odgrywa istotną rolę. Nasza stabilność, bezpieczeństwo i rozwój są ściśle związane z krajami Unii. Sądzę, że rozpad europejskiej wspólnoty jest nieprawdopodobny. Być może Unia będzie funkcjonować inaczej, opuszczą ją niektóre państwa – ale na pewno pozostanie jej coraz bardziej integrujący się rdzeń. Stąd waga przygotowywania naszego kraju do wstąpienia do strefy euro. Zamiast fantazjować, jak premier Mateusz Morawiecki, o Polsce jako pomoście między Europą a Ameryką, powinniśmy się stać jednym z państw wiodących w budowaniu wspólnej polityki zagranicznej i obronnej Unii.

Mamy tworzyć drugie NATO?

W żadnym wypadku. Europa musi jednak uniezależnić swój los od Stanów Zjednoczonych – zwiększyć nakłady na zbrojenia, wzmocnić integrację w ramach NATO i w ten sposób powiększać potencjał i wiarygodność całego Zachodu.

Na razie Trump wciąż jest. Pytany przez dziennikarza telewizji Fox News o sens „umierania za Czarnogórę”, podważa podstawową zasadę działania Sojuszu.

Nie pierwszy raz. Podczas ubiegłorocznego szczytu w Brukseli odmówił zwyczajowego potwierdzenia zasady, że NATO opiera się na kolektywnej obronie swoich członków. Sojusz jest silny za sprawą swojej wiarygodności w oczach przeciwników oraz wzajemnego zaufania państw członkowskich. A Trumpowi nie można ufać.

To znaczy, że nie można ufać Stanom Zjednoczonym?

Zaufanie zostało podważone. Dziennik „Financial Times” pisze, że europejscy członkowie NATO „muszą się zastanawiać, czy mają jeszcze partnera po drugiej stronie Atlantyku”. Angela Merkel, przywódczyni jednego z najbardziej dotąd oddanych Ameryce państw, już przed rokiem uznała, że Europa nie może liczyć na zewnętrzne gwarancje bezpieczeństwa. Ostatnio to powtórzyła.

Trump kieruje się wyłącznie wąsko pojmowanymi interesami Ameryki. Podczas tegorocznego szczytu NATO zaatakował sojuszników za zbyt niskie wydatki na obronę, jak zawsze mieszając kłamstwo z prawdą. Powiedział, że Stany Zjednoczone płacą nawet za 90 proc. „całego NATO”. To nieprawda. Trzy czwarte tych wydatków dotyczy regionów nie objętych misją Sojuszu, głównie Azji i Bliskiego Wschodu. Ameryka wydaje na NATO ok. 550 mln dolarów, europejskie państwa Sojuszu – 1,8 mld dolarów.

Prezydent USA prowadzi politykę nacjonalistyczną. Niszczy, po kolei, umowy i organizacje międzynarodowe: wycofuje Stany Zjednoczone z porozumień klimatycznych, układu w sprawie Iranu, czy rozmów o strefie wolnego handlu z Unią. Europę nazywa „wrogiem”, używa wobec niej słów gorszych, niż gdy mówi o Chinach czy Rosji. Wydaje się, że najbliżej jest mu w Europie do tych sił antyeuropejskich, z którymi skądinąd najlepsze stosunki ma Władimir Putin.


CZYTAJ TAKŻE

KLAUS BACHMANN: Polska musi się odnaleźć w nowej erze. Na spotkaniu z Władimirem Putinem w Helsinkach nie oglądaliśmy niebezpiecznego szaleńca. Donald Trump reprezentował amerykańską rację stanu w ramach odmienionego światowego ładu.


Jest możliwy sojusz rosyjsko-amerykański ponad Europą?

Myślę, że nie – i to nawet gdyby potwierdziły się hipotezy, że obecny prezydent USA jest szantażowany przez Moskwę. Trump to tradycyjny nacjonalista amerykański, którego celem jest wycofywanie się z zaangażowania za granicą, osłabianie konkurentów oraz polityka „dziel i rządź”. Europa i Chiny drażnią go jako potęgi ekonomiczne. Względy gospodarcze odgrywają u niego rolę istotniejszą od strategicznych. Widać to choćby po tym, jak lekceważąco traktuje własne służby specjalne czy zaangażowanie Rosji w niektórych regionach.

No właśnie. Sun Zi, starożytny myśliciel i strateg, pisał, że najwyższą sztuką wojny jest pokonanie wroga bez walki. Czy nie tak dzieje się teraz – a mistrzem wojny jest Władimir Putin?

Nie sądzę, żebyśmy przegrywali wojnę. Rosja, kraj gospodarczo słaby, demograficznie wręcz zanikający, ma ograniczone możliwości. Wygrywa z Zachodem psychologicznie i w pojedynczych punktach świata, ale na dłuższą metę nie stanowi największego zagrożenia.

W KGB mówiono o Putinie, że jest skłonny do nadmiernego ryzyka. To typ pokerzysty: umie wyczuć, kiedy inni są słabsi. Skutki jego awanturnictwa widzimy w Syrii, na Ukrainie oraz w internecie, gdzie Rosja prowadzi skuteczną wojnę propagandową. Podjęta w Anglii próba zatrucia nowiczokiem Sergieja Skripala, b. oficera rosyjskich służb – w jej wyniku zginęła kobieta, która miała przypadkowy kontakt z tą substancją – to precedens. Nawet w czasach zimnej wojny Moskwa nie mogła sobie pozwolić na stosowanie broni chemicznej na terenie zachodniego państwa.

Nie jest to, obliczony na lata, plan osłabienia Zachodu?

Cele Rosji nie są ideologiczne. Nie stoi za nimi wola narzucenia własnego ładu, nowej utopii. Putin chce, aby Rosja na powrót stała się wielkim mocarstwem. Nie wierzy w dogonienie Zachodu – wobec tego chce go osłabić, zanarchizować, rozbić jego instytucje. Rosja finansuje ruchy skrajnie prawicowe i skrajnie lewicowe, które podważają od środka Unię Europejską. Utrzymuje bliskie stosunki z Węgrami Viktora Orbána, z włoską Ligą, z Austrią, z ruchami opowiadającymi się za brexitem czy z prezydentem Czech Milošem Zemanem.

W Stanach Zjednoczonych Rosja dążyła do zniszczenia kandydatury Hillary Clinton, a współpracownicy Donalda Trumpa utrzymywali bliskie stosunki z otoczeniem Kremla. W Helsinkach prezydent USA podjął próbę obrony Putina przed własnymi służbami specjalnymi. Po dwugodzinnym, zamkniętym spotkaniu z Putinem nie uznał za stosowne nawet ich poinformować o zobowiązaniach, jakie podjął.

Dlaczego tak wielu przywódców portretuje dziś swoje kraje jako ofiary lub państwa znajdujące się w kulturowym zagrożeniu? Rosyjski opór przed Zachodem, polskie czy węgierskie fobie antymuzułmańskie… Nawet w haśle „Make America great again” można odnaleźć ukryte kompleksy. Skąd ta tendencja, oraz postępująca za nią retoryka misji – np. wszystkie te hasła o „obronie cywilizacji”?

To przede wszystkim wynik globalizacji, w tym wielkich ruchów migracyjnych, oraz kryzysu finansowego, który wybuchł w 2008 r. Jedno i drugie zagraża przede wszystkim krajom rozwiniętym, wewnętrznie je destabilizując. Stąd strach i próba manipulowania tymi zjawiskami przez polityków. Ogólne osłabienie Zachodu prowadzi do powrotu idei państwa narodowego jako tradycyjnego źródła bezpieczeństwa. Czy rzeczywiście mamy politykę misyjną? Trumpowi zarzuca się odejście od tradycyjnej misyjności polityki amerykańskiej: obrony demokracji i praw człowieka.

W retoryce rosyjskiej rzeczywiście są elementy misyjności. 18 marca 2014 r., po najeździe na Krym, Putin tłumaczył w słynnym przemówieniu, że Rosja broni tradycyjnych wartości kultury i cywilizacji europejskiej. Ta retoryka i konserwatyzm obyczajowy w jego wystąpieniach zafascynowała część kregów konserwatywnych na Zachodzie. Zaczęto dostrzegać w nim sojusznika. Przykładem w Ameryce jest Pat Buchanan. Nawet umiarkowana konserwatystka francuska, filozofka Chantal Delsol, nie ciesząc się zresztą tą perspektywą pisała, że świat dzieli się już na siły rozpędzonej nowoczesności oraz te, które myślą o cywilizacyjnych korzeniach, o zachowaniu „tradycyjnych” wartości – i że Rosja może stanąć na czele tych drugich.

W swojej nowej książce „The Road to Unfreedom” historyk Timothy Snyder podaje przykład Iwana Iljina (1883–1954), prawosławnego myśliciela, autora doktryny o przeciwstawianiu się złu przy pomocy siły, jako patrona Kremla. Iljin – to idea mitycznego związku między władzą a narodem, oraz koncepcja nowoczesności jako spisku przeciw Rosji.

Putin wielokrotnie się na niego powoływał. Takie idee są w Rosji silnie zakorzenione. Czterdzieści lat temu Władimir Wołkow, francuski pisarz pochodzący z rodziny rosyjskich emigrantów oraz były funkcjonariusz służb specjalnych IV Republiki, wydał powieść „Retournement” [dosł. „odwrócenie” – termin stosowany m.in. przy werbowaniu szpiegów na drugą stronę – red.]. Bohater, pracownik ambasady sowieckiej w Paryżu, trafia przypadkiem do cerkwi. Jest zafascynowany i zbulwersowany. Staje się głęboko wierzący. Przewrotność tej sceny polega na tym, że w cerkwi dostrzega potęgę większą od potęgi partii komunistycznej. Nie jest wrażliwy na istotę chrześcijaństwa, lecz wyłącznie – na siłę. Myślę, że tak jest z Putinem. Choć z drugiej strony trzeba pamiętać, że Rosja pozostaje krajem w dużym stopniu zdechrystianizowanym. Jej chrze­ści­jańskość to mit.

W latach 30. XX w. dwa potężne totalitaryzmy były rzeczywiście „misyjne”. Chciały podbić świat i miały gotowe projekty nowego ładu dla ludzkości. Dzisiaj nic takiego nie ma. Wyjątkiem są apokaliptyczne, nihilistyczne ruchy, które pojawiły się w świecie muzułmańskim.

Jaka idea dominuje?

Pole zdobywa populizm, rewolta przeciw elitom, pluralizmowi i ograniczeniom nakładanym na władzę polityczną np. przez prawo. W swojej prawicowej, dominującej wersji, promuje jedność etniczną i religijną. Ale w populizmie nie ma misji. Jako ideologia jest on bardzo płytki. Czerpie energię z siły protestu, z buntu, ze strachu przed zmieniającym się światem. Stanowi jednak zagrożenie dla nowoczesnej demokracji.

Mało kto zwrócił uwagę na to wydarzenie: latem ubiegłego roku w Dżibuti, na wybrzeżu Morza Czerwonego, chińska marynarka założyła swoją pierwszą bazę zagraniczną. Pekin dąży do absolutnej dominacji na Morzu Południowochińskim. Czy obok budowy nowych „Jedwabnych Szlaków” na lądzie Chiny zaczną konkurować z Waszyngtonem o kontrolę nad morskimi szlakami handlowymi? I czy przy swoim ogromnym potecjale nie narzucą kiedyś światu własnej koncepcji wymiany międzynarodowej?

Chiny akceptują układ ustanowiony po II wojnie światowej, próbują natomiast zdobyć miejsce przy stole największych. Zapytany w 1968 r. o skomplikowane stosunki ze Stanami Zjednoczonymi ówczesny premier Kanady Pierre Trudeau porównał je do spania w jednym łóżku ze słoniem. „Bez względu na to, jak przyjazne jest zwierzę, odczuwa się każde jego drgnięcie” – powiedział. Dziś to powiedzenie można zastosować w kontekście Chin. Ich dynamiczny rozwój automatycznie zmienia stosunki międzynarodowe. I jest źródłem poważnych zagrożeń.

Tukidydes, opisując wojny peloponeskie, pokazywał na przykładzie Aten i Sparty pułapkę nieuniknionego konfliktu między starą, dominującą potęgą a potęgą nową, która dopiero rośnie. Jego rozważania inspirują dziś analityków, którzy zadają sobie pytanie, czy można uniknąć otwartego konfliktu między USA i Chinami.

Chińczycy są silnie obecni w Afryce i Ameryce Łacińskiej. W Europie wykupili już Pireus, główny port Aten. „Nowy Jedwabny Szlak” to sposób na zwiększenie ich obecności również w naszym regionie. Wzrost potęgi Chin musi doprowadzić do zaburzeń. Inne państwa albo będą musiały pogodzić się z tym i jakoś dostosować do nowych warunków, albo pójść na konfrontację.

Czy można wyobrazić sobie spokojne zintegrowanie rosnących Chin z istniejącym układem międzynarodowym? To pytanie, na które jeszcze nie ma odpowiedzi. Pierwsza wojna światowa pokazała, że konflikt może wybuchnąć nawet wbrew woli potęg, które będą w nią zaangażowane. Nie można też wykluczyć, dziś raczej słabo obecnej w Chinach, agresywnej polityki Pekinu. To najpoważniejszy problem strategiczny, który wpłynie na przyszłość świata.

O tym, że Chiny są atrakcyjne dla wielu despotów w Afryce, ponieważ oferują inwestycje, nie patrząc na przestrzeganie praw człowieka, wiadomo od lat. Ale Europa, pompująca w rejon Sahelu duże pieniądze, aby powstrzymywać ruchy migracyjne – co w takich krajach jak Sudan oznacza też pośrednią współpracę np. z grupami, które kiedyś uczestniczyły w ludobójstwie w Darfurze – to już jednak nowość. Czy Unia na dobre odchodzi od polityki zagranicznej opartej na wartościach?

Obawiam się, że rola realizmu w stosunkach międzynarodowych będzie rosła. Złota era praw człowieka rozpoczęła się w 1975 r. na konferencji KBWE w Helsinkach, gdzie Zachód przeforsował tzw. trzeci koszyk – zasadę prawa wglądu w to, jak państwa przestrzegają praw człowieka. Jednym z największych osiągnięć opozycji demokratycznej w Polsce, Związku Sowieckim, Czechosłowacji czy na Węgrzech było to, że umowę helsińską potraktowano poważnie i Zachód nie mógł się od niej zdystansować. Za prezydentury Jimmy’ego Cartera takie podejście stało się oficjalną doktryną Stanów Zjednoczonych.

Lata 90. XX w. to największy tryumf i równocześnie upadek tej idei. W Jugosławii Zachód przyznał sobie prawo do militarnego zaangażowania, gdy prawa ludności Kosowa były poważnie naruszane. Okazało się jednak, że idea tzw. interwencji humanitarnych jest niemożliwa do utrzymania. Po pierwsze nie można było jej stosować przeciwko np. Chinom za to, co czyniły w Tybecie, czy wobec Rosji – za zbrodnie w Czeczenii. Taką politykę, motywowaną szlachetnymi względami, da się prowadzić tylko wobec małych i słabych tyranii. Po drugie zrozumiano, że w krajach demokratycznych obywatele są w stanie zaakceptować wyrzeczenia i ryzyko, które łączą się z wojną, tylko wtedy, gdy zagrożone są istotne interesy ich państw.

Czy Europejczycy są dziś gotowi na inny układ – usprawiedliwienie łamania praw człowieka – jeśli tłumaczy się to troską o ich bezpieczeństwo własne?

Nikt tego otwarcie nie powie, ale, obawiam się tego, będzie rosnąć obojętność, maleć zaś ilość informacji o zbrodniach popełnianych na Bliskim Wschodzie czy w Afryce. Najpoważniejszym problemem Europy są dziś masowe migracje z Południa. To dotyczy również Polski. Po epoce „zielonej wyspy” rozwoju nie możemy udawać, że jesteśmy wyspą bezpieczeństwa. Wzrost demograficzny w Afryce jest tak wysoki, a zagrożenia związane z rozkładem państw, konfliktami i zmianą klimatu tak poważne, że będą wypychały na szlaki migracyjne setki milionów ludzi. Mówi się dużo o milionie migrantów, których w latach 2015-16 przyjęły Niemcy, ale już obecnie samych uchodźców jest na świecie prawie 69 mln.

Michel Rocard, były premier Francji, powtarzał, że Europa nie jest w stanie przyjąć całego nieszczęścia świata. Ale jest to dla nas największe wyzwanie. Europa musi zaangażować się nie tyl­ko w zabezpieczanie granic Unii, ale – wyzwanie znacznie bardziej poważne – w przyspieszony rozwój Afryki. Mówimy tu często o państwach upadłych, skorumpowanych – w ślad za pomocą musi więc iść powstanie swoistej rady zarządzającej środkami, która by narzucała w tych krajach ich uczciwe wydawanie.

Brzmi to bardzo kolonialnie.

Nie chodzi o to, aby sięgać do wzorów kolonialnych. Z drugiej strony należy wyciągnąć wnioski z okresu dekolonizacji. Nie mówię o utopii rządu światowego, ale o odpowiedzialności globalnej. A w każdym razie kontynentalnej. Trzech kontynentów – Europy, Ameryki Północnej i Afryki.

Jak nie dopuścić do masowego napływu migrantów, jednocześnie okazując wielko­duszność i przyjmując ludzi, którzy są zagrożeni? Jak nie drenować elit tych państw? Jeżeli Europa nie będzie w stanie nad tym zapanować, nasza stabilność i demokracja mogą być zagrożone. Już dzisiaj widzimy, że antymuzułmańska argumentacja Orbána zyskuje na popularności w krajach, które do niedawna prowadziły otwartą politykę migracyjną. Tendencje autorytarne mogą zwiększyć się również w krajach, które tradycyjnie są ostoją demokracji. Widzimy wzrost sił skrajnych nawet w Niemczech, Szwecji i Francji.

Ilu poważnych zjawisk, które zaczynają kształtować nasz świat, jeszcze nie dostrzegamy? Rośnie nowy konflikt, widoczny już lokalnie w Afryce saharyjskiej, między cywilizacją arabską a subsaharyjską – jego tłem jest rasizm skierowany przeciwko czarnoskórej ludności afrykańskiej.

Ma pan rację – to problem niewolnictwa. O niewolnictwo oskarża się cały czas Amerykę czy tradycję europejską, ale na wszelki wypadek, z uwagi na polityczną poprawność, przemilcza się to, które było uprawiane w krajach arabskich. Ono nie znikło zupełnie. Pamiętamy z ubiegłego roku wstrząsające filmy z Libii – aukcje, na których sprzedaje się ludzi.

Właśnie dlatego Europa musi dziś stwarzać nadzieję. To, co jest najbardziej niebezpieczne, co przeciwdziała wszelkim pozytywnym zmianom – to brak nadziei i perspektyw. Bardzo bym chciał, aby istotne siły na naszym kontynencie – mam nadzieję, że także z udziałem Polski – nakreśliły wyraźny plan w dwóch dziedzinach: umacniania potencjału obronnego i wspólnej polityki zagranicznej Unii – przede wszystkim wobec zagrożenia ze strony Rosji i na rzecz pomocy dla Ukrainy – oraz wielkiego planu odnoszącego się do Afryki. Nie możemy sobie pozwolić na silną destabilizację na naszych granicach. Naszych – to znaczy na granicach Unii Europejskiej. ©℗

FOT. GRAŻYNA MAKARA

ALEKSANDER SMOLAR (ur. 1940) jest ekonomistą i politologiem, prezesem Fundacji im. Stefana Batorego. W czasach PRL opozycjonista, od 1971 r. na emigracji. Po 1989 r. doradzał m.in. Tadeuszowi Mazowieckiemu i Hannie Suchockiej. Członek European Council on Foreign Relations.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2018