Próżnia i upokorzenie

Czy kolejna faza konfliktu na Bliskim Wschodzie potoczy się pod hasłem: "Syrio, wróć, wszystko jest ci przebaczone?.

01.08.2006

Czyta się kilka minut

W zeszłym roku Stany Zjednoczone żądały, w ślad za Francją, aby społeczność międzynarodowa wywarła maksymalny nacisk na Syrię, żeby zmusić ją do wycofania swoich wojsk i agentów wywiadu z Libanu. W ramach tych działań Francuzi, Amerykanie i Brytyjczycy przekonali Chiny i Rosję do zaakceptowania rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ nr 1559, nakazującej Syrii opuszczenie Libanu, Hezbollahowi zaś złożenie broni. Zakładano, że z chwilą wyzwolenia spod okupacji syryjskiej Libańczycy - sunnici, chrześcijanie, druzowie i umiarkowani szyici - będą mogli współpracować (oraz konkurować) w ramach jednego społeczeństwa na wzór partii politycznych w krajach niebędących w stanie wojny domowej. To z kolei pozwoliłoby funkcjonować państwu libańskiemu, w tym także jego siłom zbrojnym, które kontrolowałyby terytorium kraju, jak na poprawnie działające państwo przystało. Szyicki Hezbollah miałby w tym procesie uczestniczyć, wchodząc skutecznie w krajową politykę przez rozbrojenie i rozwiązanie swych grup zbrojnych, jak tego wymagała rezolucja ONZ.

Co się jednak stało? Okazało się, że priorytety wielu libańskich przywódców politycznych są zgoła inne niż narodowa jedność. Chrześcijański prezydent Émile Lahoud, mający silne wpływy w armii, postanowił pozostać wiernym stronnikiem syryjskiego prezydenta Baszara al-Assada i jego reżimu, z którym łączą go ekonomiczne interesy. Były premier Michel Aoun, przez wielu libańskich chrześcijan obwołany kiedyś bohaterem za opór, jaki stawiał syryjskiej dominacji, również wybrał alians z Syrią i z Hezbollahem, popierając bojowników "Partii Boga", gdy ci odmówili złożenia broni. Inni politycy woleli manewrować dla osobistych korzyści, zamiast tworzyć koalicje dla korzyści zbiorowych.

Efekt? Najgorszy z możliwych.

Po pierwsze, Syria została zmuszona do wycofania żołnierzy z Libanu i nie ponosi zatem żadnej odpowiedzialności za ten kraj; jednak w dalszym ciągu ma w nim ogromne wpływy poprzez m.in. Lahouda i innych, a także, rzecz jasna, poprzez Hezbollah, który zaopatruje w broń (własną i tę przysłaną z Iranu). Po drugie, państwo libańskie nie kontroluje własnego terytorium, toteż w Libanie nie ma nikogo, kto by za tę kontrolę odpowiadał. Owszem, debatowano już nad wysłaniem do południowego Libanu sił wielonarodowych. Ale gdyby miały one faktycznie tam się znaleźć, musiałyby diametralnie różnić się od obecnych tam dziś sił ONZ (misja UNIFIL), które nie robią nic.

W przeszłości Izraelczycy byli w stanie powstrzymywać Hezbollah za pośrednictwem Syrii, ogłaszając po prostu od czasu do czasu, że jeśli Hezbollah przekroczy określone "czerwone linie", zwłaszcza odpalając na Izrael rakiety, to ten w odpowiedzi zaatakuje syryjskie instalacje wojskowe. Al-Assad brał to sobie do serca, a Hezbollah podporządkowywał się regułom, ograniczając swoje działania zbrojne do małego i symbolicznego obszaru tzw. farm Szeba [niewielki obszar na granicy libańsko-izraelskiej - red.], które uważa za należące do Libanu, wbrew demarkacji dokonanej przez ONZ metr po metrze i wbrew wszystkim mapom.

Tego rodzaju groźba w żadnej mierze nie podziałałaby natomiast na rząd libański, który po prostu nie kontroluje Hezbollahu. Izraelskie bombardowania Libanu mogą skupiać się tylko na celach logistycznych, nie zaś politycznych: szczególnie aby zablokować lotniska, porty i drogi z Syrii, zapobiegając w ten sposób ponownym dostawom broni dla Hezbollahu. Dodatkowo, w samym Bejrucie znajdowały się cele szczególne: kwatera główna Hezbollahu, rezydencja jego przywódcy Hassana Nasrallaha, kilka magazynów broni i biur.

Na wypadek rozpoczęcia przez Hezbollah konfliktu Izrael miał zatem dwa wyjścia. Pierwsze takie, jakie wybrał: systematyczne ataki na znane i domniemane magazyny rakiet i pocisków Hezbollahu w piwnicach, garażach, jaskiniach itp., poprzez ostrzał artyleryjski, bombardowania z powietrza, ostrzał rakietowy z helikopterów i akcje komandosów. Jako że zapasy broni posiadanej przez Hezbollah były zarówno ogromne (obejmowały ponad 12 tys. rakiet i 100 naprowadzanych pocisków), jak i bardzo rozproszone, ich całkowite zniszczenie musiało być procesem powolnym, trwającym raczej tygodnie niż dni.

Drugim zaś wyjściem jest to, co Izrael może jeszcze zrobić - szeroko zakrojona inwazja lądowa na Liban, taka jak w 1982 r., w nadziei na starcie z Hezbollahem, aby rozbić jego oddziały w bezpośredniej walce, a głównie po to, żeby odnaleźć i zniszczyć miejsca składowania broni. Wymagałoby to, by wojska izraelskie pozostały w Libanie do momentu, aż Hezbollah nie zostałby definitywnie rozbrojony i rozwiązany. Czyli w nieskończoność.

Podczas gdy Izrael wybiera jak dotąd wyjście pierwsze - działania na lądzie mają nadal ograniczony charakter - międzynarodowi aktorzy również mają dwa wyjścia. Mogą wysłać potężne siły międzynarodowe, aby, gdy będzie trzeba, rozbroić Hezbollah siłą; wojska te musiałyby być gotowe do udziału w wojnie partyzanckiej. W czasie szczytu G-8 prezydent Władimir Putin złożył ofertę posłania rosyjskich żołnierzy do regionu. Ale nikomu innemu wysyłanie wojska nie jest na rękę: Amerykanie i Brytyjczycy nie są dość neutralni i choć utrzymują swe jednostki (pod flagą ONZ), to jednak są one objęte zakazem udziału w walkach.

Drugie wyjście jest wręcz nie do pomyślenia, ale wszystko wskazuje na to, że jest ono użyteczne dyplomatycznie: poprosić Syrię o rozbrojenie Hezbollahu i przekonać jego przywódców, aby wybrali drogę polityczną. Hezbollah ma już w końcu w libańskim rządzie dwóch ministrów i mógł-by zażądać więcej. Oczywiście, oznaczałoby to uznanie faktycznej zwierzchności syryjskiej nad Libanem, a Al-Assad musiałby zacząć być traktowany jako lider lokalnego mocarstwa.

Dla Francji, Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii byłoby, owszem, czymś szalenie żenującym przyznać się, że popełniły gigantyczny błąd, usuwając Syrię i niczym jej nie zastępując, a przez to pozostawiając fatalną próżnię w libańskim układzie sił. Ale w odróżnieniu od opcji militarnej, która jest po prostu niemożliwa, opcja dyplomatyczna jest zaledwie upokarzająca. Dokonawszy w przeszłości bardzo skutecznie masakry własnych fundamentalistów islamskich, Syryjczycy mogliby tę mokrą robotę wykonać ponownie. Jeśli się ich stosownie wynagrodzi.

Przełożył MK

EDWARD N. LUTTWAK jest politologiem, doradcą w Centrum Badań Strategicznych i Międzynarodowych (CSIS) w Waszyngtonie. Stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2006