Zakładnik Hezbollahu

Zmiłujcie się nad Libanem! W świecie państw nie ma on własnego państwa. To ogród bez ogrodzenia, jak opisano kiedyś Bejrut, jego stolicę.

07.08.2006

Czyta się kilka minut

fot. KNA-Bild /
fot. KNA-Bild /

Duchowny imieniem Hassan Nasrallah, przywódca organizacji Hezbollah, ściągnął na Liban katastrofę w chwili, gdy zaczynał się sezon turystyczny. Bejrut podniósł się dopiero co z gruzów po długiej wojnie domowej, gdy Nasrallah rzucił go w kolejny wir strat i zniszczeń. Postawił kraj przed faktem dokonanym, wręczając mu "podarunek" w postaci dwóch izraelskich żołnierzy, porwanych po przekroczeniu międzynarodowej linii demarkacyjnej.

Nasrallah nigdy nie dopuszczał libańskiego rządu do swych przedsięwzięć. Był lekkomyślny w swym triumfalizmie i prowokacyjności, gdy zaczął się kryzys. Mężczyźni i kobiety zaś tłoczyli się na pełnych nędzy ulicach szyickich dzielnic Bejrutu, gdzie ich posłano, aby fetowali najnowszy wyczyn Hezbollahu.

Dla Nasrallaha zdawało się nie mieć znaczenia, że ziemia, która miała spłonąć w Libanie, to głównie szyickie terytorium na południu. Przedmiotem uwagi Nasrallaha, żyjącego dzięki datkom irańskich teokratów, nie było również i to, że za jego przygodę zapłacą zwykli Libańczycy. Okrutną i cyniczną była nadzieja, że rywale Nasrallaha daliby się zmusić do uległości i fałszywej solidarności, oraz że on sam stałby się na libańskiej scenie politycznej mistrzem ceremonii.

***

"W Damaszku hotele są pełne" - tak głosił komunikat w Bejrucie, jakby podkreślający ukryty w tym kryzysie szwindel, gorzki owoc dla Libańczyków.

Wygląda na to, że tu historia powtarza się bez końca. W zachowaniu Nasrallaha było dziś coś, co przypominało wystąpienia Gamala Adela Nasera z czasów "wojny sześciodniowej" 1967 r. Przywódca ten, przypomnijmy, zamknął Cieśninę Tirańską dla okrętów izraelskich, zażądał ewakuacji sił ONZ z Półwyspu Synaj - co było najczystszej krwi aktami wojny - ale żadną miarą nie spodziewał się jej wybuchu. Chciał tylko wojennych korzyści.

Uprowadzenie Izraelczyków, ów bezczelny czyn Nasrallaha, było - najogólniej rzecz ujmując - zaproszeniem do wymiany jeńców. Teraz człowiek, który zaczął kryzys, okazuje się wysłannikiem Iranu, spełniającym rozkazy Teheranu i Damaszku. Wcześniej w zaufaniu zapewniał, że "źródła" w Izraelu wyjawiły Hezbollahowi, jakoby rząd izraelski nie zamierza uderzać na Liban, właśnie ze względu na ustawione na libańskim południu rakiety Hezbollahu, trzymające północny Izrael niejako w roli zakładnika. A także, że nacisk na wymianę jeńców jest w Izraelu tak silny, iż zdolny jest nagiąć premiera Ehuda Olmerta. Czas "klasy wojowników", wierzył Nasrallah, to już w Izraelu przeszłość, a rząd Olmerta powinien być skłonny do ustępstw, nawet jeśli w skład jego wchodzi wielu odznaczonych żołnierzy i byłych generałów, weteranów minionych wojen. Teraz okazało się, jak dalece Nasrallah się łudził.

Izrael miał i siłę, i determinację do rozprawienia się z obecnością Hezbollahu na swej granicy z Libanem. Państwa nie mogą dzielić granic z partyzantkami. Ta patologia na granicy izraelsko-libańskiej z pewnością nie przetrwa obecnego kryzysu. W ten czy inny sposób armia libańska będzie musiała w końcu podjąć swoje obowiązki na granicy [kontrolowanej przez Hezbollah od opuszczenia przez Izrael tzw. strefy buforowej w 2000 r. - red.]. Do czasu aż opadnie kurz, potworna burza tego lata dokonać będzie musiała tego, czego rząd libański samodzielnie dokonać nie potrafił.

***

Tkwiąc w kokonie, Nasrallah nie docenił charakteru swego kraju, Libanu. Przeliczył się. Najpierw dziedziczny przywódca wspólnoty druzów Walid Dżumblatt zerwał dotychczasowy sojusz z Hezbollahem i nazwał kryzys tak, jak się powinno go nazywać. "Przez długie miesiące próbowaliśmy wydobyć nasz kraj z syryjsko-irańskiej pułapki - mówił - i znowu zostaliśmy siłą do niej wepchnięci". W tej wojnie na dwa fronty - prowadzonej przez Hamas na terytoriach palestyńskich i Hezbollah w Libanie - Dżumblatt dojrzał subtelną rękę reżimu syryjskiego, próbującego odzyskać swoje dominium w Libanie oraz uprzedzić międzynarodowe śledztwo dotyczące uwikłania rządu w Damaszku w działania terrorystyczne.

Szeroko zakrojona koalicja przeciwnych Syrii partii i organizacji libańskich, która zawiązała się w następstwie zamordowania w lutym zeszłego roku premiera Rafika Haririego, w tym samym tonie zakwestionowała uzasadnienie operacji Hezbollahu i czas, jaki dla niej został wybrany: "Czy przeznaczeniem Libanu jest znosić mordowanie jego obywateli i niszczenie jego gospodarki oraz turystyki w imię służby pustym nacjonalistycznym sloganom?".

***

Dokonajmy retrospekcji: wycofanie się ówczesnego premiera Ehuda Baraka z izraelskiej "strefy bezpieczeństwa" na południu Libanu w lecie 2000 r. odebrało Hezbollahowi rację bytu. Mówiło się, że "ruch oporu" [tak nazywał się Hezbollah - red.] będzie potrzebował "miękkiego lądowania" i miękkiego przejścia do normalnego świata polityki. Ale nigdy ani nie wdrożono nakazu rozbrojenia Hezbollahu, ani nie odciągnięto jego bojówek od międzynarodowej linii demarkacyjnej z Izraelem. Hezbollah znalazł tymczasem drogę do libańskiego parlamentu, otrzymał dwa stanowiska ministerialne w libańskim rządzie i stworzył sobie pozycję gospodarczą, na przykład na rynku handlu nieruchomościami. Ale ciężkiego uzbrojenia nie tylko nie oddał, ale - jak się okazuje - miał zwiększać jego zasób przez kolejne lata, już po wycofaniu się Izraela z południowego Libanu.

Hezbollah osłaniała Syria, gdyż ten, działając w Libanie, był jej posłuszny. Znalazł się nawet i pretekst dla usprawiedliwienia dziwacznego spektaklu z występami uzbrojonej partyzantki w czasie pokoju: Hezbollah oświadczył teraz, że bój się nie skończył i w izraelskich rękach wciąż znajduje się jałowy spłachetek ziemi, zwany Farmami Szeba. Zrządzeniem losu terytorium to znajdowało się wcześniej nie w rękach Libańczyków, ale Syryjczyków, zanim ci stanęli do walki z Izraelem po przeciwnych stronach frontu "wojny sześciodniowej". W Libanie zaś wobec Farm Szeba nie pałano szczególnymi emocjami. To, że Hezbollah udaje, było widać jak na dłoni. Państwo w państwie - to było celem samo w sobie.

Chwila prawdy dla Hezbollahu nastąpiła, gdy Syria gwałtownie i nieoczekiwanie wycofała swoje wojska z Libanu na wiosnę 2005 r. Budowla, która wydawała się wieczna, została rozmontowana zaskakująco szybko, gdy Syryjczycy pędzili ku własnej granicy w przekonaniu, że Pax Americana mógłby obalić reżim w Damaszku tak samo jak tyranię Saddama Husajna. Dla liderów Hezbollahu był to czas wielkiej niepewności. Libańska "Cedrowa Rewolucja", która pomogła zakończyć syryjską okupację, okazała się autentycznym fenomenem klasy średniej, szykownej i na czasie, powstałym głównie pomiędzy sunnitami, druzami i chrześcijanami. Rzesze posażnych w doczesne dobra szyitów dołączyły do "Cedrowej Rewolucji", ale rankingi Hezbollahu nie spadły - poparcie dla szyickiej "Partii Boga" utrzymało się dzięki wykluczonym - biednym szyitom, a zwłaszcza ludziom z wiosek na południu i z Doliny Bekaa, którzy dopiero co przenieśli się do miast.

Hassan Nasrallah potrafił zdobyć poważanie w systemie politycznym Libanu: był dobrym mówcą i doświadczonym taktykiem, przynajmniej w kategoriach polityki lewantyńskiej. W kraju tak złożonym i pluralistycznym jak Liban sfastrygowano ze sobą fundamentalistyczne pochodzenie Hezbollahu i dążenie do władzy politycznej. Tu republika islamska nie mogłaby powstać, zatem teorię Hezbollahu nagięto do libańskiej praktyki.

***

Ale Nasrallah był, koniec końców, tylko libańską twarzą Hezbollahu. Ci, którzy dobrze znają zakulisowy sposób funkcjonowania tej organizacji, uważają, że za sznurki pociągają w niej agenci Iranu i jest ona w pełni powolna irańskim Strażnikom Rewolucji. Nadzieja, że Hezbollah "zlibanizowałby" się i postawił na lokalność, została przeto odłożona na bok. W żadnym stopniu Nasrallah i jego przyboczni nie ufali, że nowy Liban stworzy im tyle miejsca, ile stwarzał dotąd, będąc w stanie wojny - i na syryjskiej orbicie. Choć szyici w Libanie stanęli na nogi, jest w nich jednak kruchość, poczucie społecznego nieprzystawania względem bardziej uprzywilejowanych grup mieszkańców tego kraju.

Atak na Izrael, porwanie dwóch izraelskich żołnierzy, był rozmyślnym atakiem na nowy Liban. To, że kryzys nastąpił w chwili, gdy szefowie potężnych krajów G-8 obradowali w Rosji, było wyraźnym znakiem, że to Iran przyłożył rękę do rozwoju wypadków. Nasrallaha przerosły własne działania: chwila tryumfu miała swoją cenę. Interesy Iranu przelicytowały w tym rozdaniu bardziej libanocentryczne zamiary Hezbollahu.

***

Zwykłą koleją rzeczy aktywiści Hezbollahu oczekiwali przynajmniej przejawów arabskiej solidarności i braterstwa. I tutaj również Hezbollah spotkał się z odmową.

Dyplomatyczne wydarzenie bez precedensu nastąpiło, gdy Arabia Saudyjska przerwała zwyczajowe milczenie i powściągliwość, aby potępić to, co nazwała "nieobliczalnymi poczynaniami" Hezbollahu i Hamasu, którzy do kryzysu doprowadzili. Arabia, kustosz arabskiej potęgi, zaznaczyła, że popierała "libański ruch oporu" do końca izraelskiej okupacji południowego Libanu. Ale to było kiedyś, a teraz jest fundamentalna różnica między "uprawnionym oporem" a "nieobliczalnymi poczynaniami, powziętymi przez czynniki w obrębie państwa oraz za jego plecami, narażającymi region i jego osiągnięcia na niebezpieczeństwo i zniszczenie".

To tyle, jeśli chodzi o zwyczajowe poważanie dla arabskiej solidarności.

Niewiele miało to wspólnego z szyickością Hezbollahu; raczej ze śmiertelną obawą dynastii Saudów (sunnitów) przed destabilizacją. Saudowie zainwestowali ciężkie pieniądze w odbudowę i w stabilizację Libanu - było to osiągnięcie zamordowanego w 2005 r. premiera Rafika Haririego i miało być kontynuowane pod rządami Fouada Siniory, aktualnego premiera, przyzwoitego sunnickiego technokraty, który do polityki wszedł jako doradca Haririego. Niezliczone rzesze Saudyjczyków mają w Libanie letnie domki i spędzają tu wakacje. Pamięć starego Bejrutu w dniach jego świetności żyje jeszcze w głowach starszych spośród nich. Z mniej sentymentalnych powodów, Saudyjczycy byli uprzejmi wesprzeć merkantylnie nastawioną sunnicką ludność Libanu w zmaganiach z demograficzną i polityczną presją libańskich szyitów. Samodzielna decyzja Hezbollahu o popchnięciu Libanu w przepaść oznaczała przekleństwo dla Saudów.

We właściwym czasie do Saudów dołączyli Jordańczycy i Egipcjanie. Arabski układ sił nie przyznałby Nasrallahowi kontroli nad najważniejszymi sprawami wojny i pokoju w regionie. Nie zaspokoiłby też pragnienia Syrii, aby odzyskać polityczne wpływy w Libanie. Ujawniły się za to w regionie zasadnicze "osie": ich ślad wiedzie od południowych slumsów Bejrutu, przez Damaszek, ku Teheranowi - z Hezbollahem i palestyńskimi sprzymierzeńcami z Hamasu po jednej stronie, a z konserwatywnym układem sił po drugiej. Nie jest to dokładnie pęknięcie między porządkiem sunnickim a jego szyickimi rywalami (Hamas, co należy podkreślić, jest fanatycznie sunnicki). Źródeł tego impasu poszukiwać trzeba w impasie bardziej prozaicznym: między porządkiem jako takim a jego zagorzałymi wrogami.

***

Bądźmy pewni, że we właściwym czasie usłyszymy także o pęknięciach wewnątrz samej wspólnoty szyickiej, która dotąd była oparciem Nasrallaha: wśród rosnącej liczby wykształconych szyitów już wcześniej dał się odczuć niepokój co do monopolu politycznego w ich sprawach, który dzierży Hezbollah i jego miejscowi sprzymierzeńcy; niepokój co do fanatyzmu i parad wojskowych i, wreszcie, co do powolności wobec Iranu. Dziś dezercja będzie łatwiejsza, jako że sponiewierani mieszkańcy południowego Libanu obliczają właśnie bilans swych nieszczęść, zapoczątkowanych przez czyn Nasrallaha. Ten zaś będzie potrzebować niewiarygodnych funduszy z budżetu Iranu, by naprawić zniszczenia wywołane chorymi dążeniami.

Szyici, największa wspólnota religijna Libanu, mają teraz przed sobą dwie drogi. Pierwsza to libanizacja, a więc przywiązanie do własnego kraju, asymilacja z szerszymi trendami, jakie w nim zachodzą, zaakceptowanie go jako miejsca handlu, usług i pluralizmu. Druga - to ścieżka wojenna, prowadząca do Damaszku i do teokracji irańskiej. Do momentu, aż ucichną strzały i Libańczycy zaczną podnosić się z ruin, należałoby dowiedzieć się, jaka przyszłość szyitów pociąga. Szyici mogą Liban stanowić albo go stratować. Ich wyzwolenie zależy od tego, na ile rozpoznają prawdy, ale też ograniczenia własnego kraju. "Świętą wojnę" mogą zostawić innym.

***

A przecież mogło być inaczej. Mogło istnieć suwerenne państwo libańskie, na co pozwoliliby Syryjczycy, a odległe państwo irańskie byłoby jakimś odległym światem. Nie musiałaby wtedy nastąpić libańska parodia Rewolucji Irańskiej i powstać "siostrzana republika" nad Morzem Śródziemnym, utrzymywana za irańskie pieniądze. Granica między Izraelem a Libanem byłaby granicą "normalną" (Libańczycy zadowoliliby się granicą tak cichą i spokojną, jaką z Izraelem wypracowała Syria już dobrze ponad trzy dekady temu, prowadząc w zastępstwie przygraniczne potyczki na ziemi libańskiej i z pośrednictwem libańskich satrapów).

Ale Libańczycy oddali się waśniom między sobą, a więksi gracze nie mieli problemów z wciśnięciem się do tej małej, delikatnej republiki. Dziś Libańczykom opowiedziano raz jeszcze ostrzegawczą przypowieść o tym, co spotyka ziemię, która nie ma własnej, suwerennej i odpowiedzialnej państwowości.

Wcześniej, trzy dekady temu, Liban musiał płacić cenę za mity o panarabizmie i za fałszywą chwałę palestyńskiego eksperymentu z "rewolucją". Kraj stracił ponad ćwierćwiecze własnej historii - i swych najlepszych ludzi - zaś jego nowoczesne dziedzictwo zostało brutalnie i trwale podkopane.

A teraz nadchodzi nowa fala z Damaszku i z Teheranu. Nie niesie nic poza zniszczeniem. Wciska ona Libańczyków na powrót w historię, której straszliwe żniwo jest im dobrze znane. Hezbollah, co dziś powinno być już oczywiste, to nie partyzantka. Partyzanci, zbuntowani chłopcy z zaułków, nie mają samolotów bezzałogowych i rakiet dalekiego zasięgu - a takowe posiada Hezbollah. Iran zbudował w Libanie budzącą grozę strukturę wojskową. W małym i gęsto zaludnionym kraju, który nie zna tajemnic i nie potrafi ich utrzymać, Hezbollah i jego irańscy protektorzy pracowali nad tym wojskowym przedsięwzięciem przez naprawdę długi czas, pod spłoszonym spojrzeniem libańskich władz, zbyt przerażonych, aby zadawać pytania.

***

Śródziemnomorskie powołanie Libanu - jako kraju nowoczesnego i oświeconego, jako centrum regionalnego handlu - może być przesadzone i pretensjonalne. Ale wystarczy przeciwstawić je przyszłości, jaką Libanowi oferują Syria i teherańscy teokraci, podpalający ten kraj - a libański wybór okaże się oczywisty.

Libańczycy nie są panami własnego losu. Będą potrzebowali ochrony i politycznego wsparcia. Trzeba też, aby zobaczyli, że ze strony Ameryki i konstelacji państw arabskich jest wola i plany, aby przeciwstawić się tak radykalnej "osi" i przekonać libańskich szyitów, że jest dla nich miejsce w arabskiej układance. Przez długi czas państwa arabskie współpracując raczej z sunnicką klasą średnią z libańskich miast - Bejrutu, Sydonu czy Trypolisu - faworyzowały ją. To ułatwiło szyickiemu Iranowi - pokonującemu bariery języka i odległości - wydeptanie sobie ścieżek do wielkiej wspólnoty szyickiej w Libanie, budząc w niej poczucie krzywdy i siły. Aby naprawdę odepchnąć Iran od Morza Śródziemnego, aby ograniczyć jego wpływy w Bejrucie, świat arabski musi przemyśleć swe podstawowe zasady działania, a szyickie przyrodnie dzieci arabskiego świata przywrócić do owczarni.

Cytując stare porzekadło, siła Libanu leży w jego słabości. Państwa arabskie przez dziesiątki lat traktowały Liban skandalicznie, nakładając na niego brzemię palestyńskiej walki z Izraelem, dając przyzwolenie na naruszenia jego suwerenności przez Palestyńczyków i Syryjczyków; naruszenia często sponsorowane arabskimi pieniędzmi. Iran podjął więc pałeczkę w tym miejscu, gdzie państwa arabskie ją porzuciły. Słabość państwa libańskiego stała się źródłem ogromnego zła, dotykającego tak Libańczyków, jak i ich sąsiadów.

***

Nikt nie może przewidzieć, jak ten kryzys się potoczy. Są granice tego, co Izrael może zrobić w Libanie. Izraelczycy zapewne nie zostaną wciągnięci głębiej w terytorium kraju, pomiędzy jego wioski i w wąskie uliczki miast. Z kolei od Izraela nie można oczekiwać, że rozbroi Hezbollah, albo że znajdzie wszystkie magazyny rakiet w libańskich rozpadlinach skalnych. Znalezienie wyjścia politycznego i wypracowanie przyzwoitych zasad bezpieczeństwa na libańsko-izraelskiej granicy będzie wymagać poważnego wysiłku społeczności międzynarodowej i aktywności amerykańskiej dyplomacji. Międzynarodowe siły pokojowe nie mają tu dobrego imienia, na co często same zapracowały. Ale mogą okazać się niezastąpione na libańskiej granicy z Izraelem. Aby libański rząd zyskał trochę czasu i mógł dopracować się pełnej suwerenności na własnej ziemi.

Europejczycy deklarują szczególną sympatię wobec Libanu - wschodniego członka wspólnoty basenu Morza Śródziemnego. Jest to ich szansa na odkupienie tych ziem i na przyjście im z pomocą, poprzez wsparcie dla jego narodowej armii i instytucji państwowych. Libańczycy oczekują tego od Europy, bo według wszelkich znaków na niebie i ziemi w Libanie rozgrywa się wielka i długotrwała bitwa.

Jak mówi księga proroka Habakuka: "Spadnie na ciebie krzywda Libanu" (Ha 2,17). Zmagania potężnych sił ponownie skoncentrowały się na małym kraju, który doświadczył już więcej bólu i szaleńców, niż powinno mu przypaść w historii.

Przełożył Michał Kuźmiński

FOUAD AJAMI jest dyrektorem programu studiów bliskowschodnich na Uniwersytecie Johna Hopkinsa. Z pochodzenia Libańczyk, wyjechał z ojczyzny w wieku 18 lat do USA, został obywatelem Stanów Zjednoczonych, profesorem politologii, a także doradcą prezydentów USA ds. bliskowschodnich. Autor wielu książek, m.in. "Beirut: City of Regrets" (Bejrut: miasto ubolewania; 1988), "The Dream Palace of the Arabs: A Generation's Odyssey" (Arabski pałac marzeń, 1998). Ostatnio wydał w USA "The Foreigner's Gift: The Americans, the Arabs and the Iraqis in Iraq" (Cudzoziemski dar: Amerykanie, Arabowie i Irakijczycy w Iraku). Artykuł ukazał się w "The Wall Street Journal", przedrukowujemy go za zgodą Autora.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2006