Wszyscy mają nas gdzieś

W libańskim Trypolisie strzelają do siebie miejscowi sunnici – wspierający syryjską rebelię – i alawici popierający Assada: tak sąsiedni konflikt przenosi się do Libanu. Syria i jej otoczenie stają się areną sporu o dominację w świecie islamskim.

17.06.2013

Czyta się kilka minut

Na ulicy w Bab Al Tabbaneh – dzielnicy libańskiego miasta Trypolis zamieszkanej przez sunnitów, 7 czerwca  2013 r. / Fot. Joseph Eid / AFP / EAST NEWS
Na ulicy w Bab Al Tabbaneh – dzielnicy libańskiego miasta Trypolis zamieszkanej przez sunnitów, 7 czerwca 2013 r. / Fot. Joseph Eid / AFP / EAST NEWS

Salah Al Rastanawi z miasta Rastan w Syrii dziś mieszka w miejscowości Cheiklar, tuż za granicą Libanu, razem z czwórką swoich dzieci i czworgiem dzieci brata, który został w Syrii. Rastan – to jedno z gniazd opozycji antyrządowej, niedaleko słynnego Homs. Salah przebywa w Libanie już od stycznia 2012 r. Najpierw mieszkał z rodziną w innym domu, ale córka właściciela również uciekła z Syrii i rodzina Salaha musiała zrobić dla niej miejsce.

W ojczyźnie był dziennikarzem, pisał do lokalnej gazety i w internecie. Opowiada mi o rządowej cenzurze, nieudanej próbie opisu masakry w jego mieście, której dokonali żołnierze na dzieciach. Jego dwaj bracia walczą po stronie syryjskiej opozycji.

– Czy ma pan teraz pracę? – pytam.

Salah mówi, że pracował przez moment w Bejrucie, ale w styczniu, podczas jego nieobecności, dom w Cheiklar został ostrzelany i trafił w niego pocisk. Nie wiadomo, kto to zrobił. Dzieci nie mogły zostać w domu same, więc porzucił pracę i wrócił tutaj, żeby chronić rodzinę.

Oglądam miejsce, w które trafił pocisk, dziś naprędce zamurowane. W chwili wybuchu oberwał się cały sufit, dzieci wpadły w panikę, uciekły z matką do ogrodu.

Takie ostrzały Cheiklar i innych nadgranicznych miast Libanu to nic nadzwyczajnego, Syryjczycy robią to regularnie, a armia libańska nie reaguje.

– Może dobrze, że nie reaguje – mówi mi Hanan Majan. Jest z pochodzenia Turczynką, od lat żyje w wiosce Aidamon. Także w jej domu mieszkają uchodźcy z Syrii: brat męża z rodziną.

– Czy jest pani pewna, że armia libańska obroni ludzi, jeśli wojna miałaby się rozszerzyć na Liban? – pytam.

– Armia będzie nas broniła, ale nasz rząd ani wojsko nie chcą, żeby wojna się tu przeniosła. Dlatego właśnie nie odpowiada się na ostrzały. Liban nie chce otwartej wojny między obu państwami. Dlatego myślę, że nasi żołnierze dobrze robią, że nie prowokują Syryjczyków.

Sama wioska Cheiklar ma dramatyczną historię. Przed wybuchem wojny syryjskiej doszło tu do starć między sunnitami a alawitami o meczet. Obie grupy chciały go wziąć na wyłączność. – To była regularna wojna religijna – mówi mi Muhamad Hajj, miejscowy student, syn Hanan. – Dwie osoby zginęły, kilkanaście zostało rannych. Ostatecznie do wioski wkroczyło wojsko libańskie i zamknęło meczet. Dziś zarasta zielskiem.

SZTUKA PRZEŻYCIA

– Mam na imię Shoroq, jestem żoną Mohammada El Ashkura. Jesteśmy w Libanie od dwóch lat. Pochodzę z miasta Idleb w Syrii.

 Shoroq mieszka w celi dawnego więzienia miejskiego w mieście Bire. Jej mąż pracuje na budowie. Średnio jeden dzień na dziesięć. Shoroq ma już dwoje dzieci i jest właśnie w ciąży z trzecim.

– Nasza sytuacja jest tragiczna, nie mam w ogóle pieniędzy, a mój mąż wszystkie pieniądze, jakie zarobi, wysyła swoim rodzicom w Syrii. Nic mi nie oddaje. Nie mamy żadnych środków do życia.

– To jak możecie przeżyć?

– Zaciągam dług w sklepie.

Kheder Ali jest Libańczykiem z miejscowości Aidamon. Wynajmuje w swoim domu mieszkanie rodzinie syryjskiej. Narzeka, że on również popadł w długi po remoncie domu, który wykonał, aby go przystosować dla uchodźców.

– Libańczycy i Syryjczycy muszą sobie pomagać. Pochodzimy z tego samego miejsca. Mówimy tym samym językiem, mamy te same zwyczaje, mieszkamy obok siebie. Wszyscy Libańczycy powinni pomagać Syryjczykom – mówi Kheder.

– A czy niektórzy Libańczycy nie są źli na Syryjczyków, że zabierają im pracę? – pytam.

– Pracę daje nam Bóg, więc jeśli Syryjczyk albo Libańczyk pracuje, to taka jest wola Boga.

Do rozmowy włącza się lokatorka pana Alego, Elham Majan, pochodząca z syryjskiego Homs. – Nie wszyscy Libańczycy nam pomagają – mówi. – Są tacy, którzy pomagają, i są tacy, co nie robią nic.

NIKT NAS NIE CHCE

Samah mieszka z mamą, dwójką braci i dwoma innymi rodzinami w budynku należącym do meczetu w Bire. To dobrze i źle. Dobrze – bo jej rodzina płaci mniej niż inne. Źle – bo, gdy miejsce potrzebne jest na modły albo spotkanie religijne, rodzina musi je udostępnić.

Samah opowiada mi dramatyczną historię sprzed trzech tygodni: młodzi Libańczycy napadli na jej 13-letniego brata, który próbował rozdzielić jakichś bijących się wyrostków. Nie dość, że brat został pobity, to jeszcze ojciec jednego z Libańczyków przyszedł do nich z bronią, groził kobietom i dzieciom, a nawet wypalił z karabinu. Ślady kul są widoczne na ścianach. Samah i jej matka Fadwa są roztrzęsione, gdy opowiadają o tej historii.

Pytam Fadwę, czy teraz już czuje się bezpieczna. – Ciągle boję się o dzieci. Nie wychodzą się bawić, bo libańskie dzieciaki je obrażają, krzyczą, żeby wracały, skąd przyszły. I jeszcze ten typ, który do nas strzelał, ciągle tu przychodzi. Teraz nas przeprasza, bo boi się, że straci pracę, on jest wojskowym.

– Czy chce się pani stąd wyprowadzić? – pytam.

– A gdzie mielibyśmy iść? Żaden kraj nas nie chce, żadna rodzina, żaden dom, gdzie więc mamy iść...

– Ja mógłbym wyemigrować gdziekolwiek – mówi Salah Al Rastanawi. – Nie muszę koniecznie do Europy ani Ameryki. Może być nawet Afryka, byle to było bezpieczne miejsce.

– A ja chciałabym wrócić do Syrii – mówi Elham Majan. – Może kiedyś, gdy Assad upadnie. Ale teraz to niemożliwe.

QUOBAIYAT ŻYJE OBOK

Te historie zbieram w miejscowościach położonych wokół miasta Quobaiyat na północy Libanu.

Ciche, prowincjonalne miasteczko – zanurzone w zieleni gajów oliwkowych i pomarańczowych sadów, malowniczo osadzone w kotlinie między wzgórzami. Przed zadbanymi domkami kapliczki z Matką Boską albo św. Jerzym powalającym smoka, podobne do naszych ludowych obrazów.

Quobaiyat to miasto praktycznie jednowyznaniowe, mieszkają tu wyłącznie maronici – chrześcijanie, którzy na tych terenach obecni są od IV w. W całym Libanie żyje ich ciągle prawie milion (jedna czwarta narodu), choć kilkaset tysięcy wyemigrowało podczas wojny domowej w latach 1975-90.

Jeannette Hakmi jest członkinią Legionu Maryjnego, w kościele Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny codziennie śpiewa w czasie mszy. – My, chrześcijanie, niczego się nie boimy, bo nie jesteśmy częścią tego konfliktu. Jesteśmy obok. Jezus powiedział przecież: Nie bójcie się, ja zwyciężyłem świat.

Pytam, czy tutejsi chrześcijanie pomagają uchodźcom.

– Nie jesteśmy w stanie pomóc wszystkim – mówi pani Hakmi – bo sami ledwo dajemy sobie radę. Ale nasza religia mówi, że należy pomagać każdemu, więc pomagamy, jak możemy. W Quobaiyat nie mieszkają muzułmanie, są tu tylko sami maronici. Ale w okolicy owszem. Niedawno mieliśmy święto Bożego Ciała. Przeszliśmy z procesją przez całe miasto i okoliczne wsie. Dołączyło się wielu muzułmanów, bo nigdy nie było między nami problemów. Świętujemy razem, żyjemy po sąsiedzku.

LIBAN POD PRESJĄ

Od początku wojny w Syrii, w marcu 2011 r., do Libanu przedostało się prawie 500 tysięcy uchodźców. Jeśli dodać do tego pół miliona Syryjczyków, którzy żyli w Libanie już przed wojną, to mamy milion obcych przybyszy w czteromilionowym kraju.

Dla każdego państwa taka sytuacja byłaby olbrzymim obciążeniem. Dla Libańczyków – zranionych doświadczeniem 15-letniej krwawej wojny domowej (150 tysięcy ofiar, kraj doszczętnie zrujnowany), żyjących do niedawna pod okupacją syryjską, nieustannie pod presją militarną ze strony Izraela i jeszcze rozrywanych kryzysem rządowym (poprzedni premier ustąpił w marcu, obecnie tymczasowe rządy sprawuje sunnita Tamam Salam) – fala syryjskich uchodźców z różnych grup religijnych jest dodatkiem, bez którego Libańczycy z pewnością mogliby się obejść.

– Syryjczyk, który ucieka do Jordanii albo Turcji, zwykle trafi do obozu, zostanie zakwaterowany pod namiotem, może nawet w kontenerze mieszkalnym, gdzie będzie miał zabezpieczony dostęp do żywności, wody, podstawowych środków do życia. Natomiast Syryjczyk, który ucieka do Libanu, nie trafi do obozu, bo takich obozów tu nie ma. Dla Libańczyków byłyby one nie do przyjęcia z politycznego punktu widzenia – mówi mi Wojciech Wilk, prezes Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej.

PCPM płaci libańskim właścicielom domów za przystosowanie i wynajem ich mieszkań uchodźcom syryjskim. Projekt, którym objętych jest ponad 500 rodzin w okolicach Quobaiyat, finansuje polskie MSZ.

Wilk: – Dziś czynsze dochodzą do 300-400 dolarów miesięcznie. Dla Syryjczyka, którego średnia pensja wynosiła w kraju 150 dolarów, to pieniądze nie do zdobycia. W miejscowościach, w których pracujemy, ludzie kwaterowani są wszędzie: w garażach, nieużywanych sklepach, budynkach gospodarczych, piwnicach. Słowem we wszystkich miejscach, które mają dach. Oprócz Centrum w okolicach Quobaiyat jest wiele innych organizacji pomocowych, ale w Libanie 60-80 proc. uchodźców nie otrzymuje żadnej pomocy.

– To co się z nimi dzieje? Śpią pod gołym niebem?

Wilk: – Wynajmują mieszkania na rynkowych zasadach. Najpierw wydają wszystkie swoje oszczędności, potem popadają w coraz większe długi, wyprzedają majątek, potem swoje racje żywnościowe. A kończy się na żebraniu i prostytucji.

TRYPOLIS: PRAWIE JAK WOJNA

Droga z Quobaiyat do Bejrutu wiedzie przez drugie co do wielkości miasto libańskie Trypolis. Dziś przejazd jest otwarty, mijamy obstawione wojskiem rogatki. Jednak sytuacja w Trypolisie zmienia się niemal z godziny na godzinę. Poprzedniego dnia toczyły się tu walki, następnego snajperzy zastrzelili pasażerkę taksówki na jednym z centralnych skrzyżowań miasta. Od początku obecnej fazy konfliktu w Trypolisie zginęło już prawie 40 osób, ponad 200 zostało rannych.

Walczą sunnici z dzielnicy Bab Al Tabbaneh (wspierający syryjskich rebeliantów) i alawici z dzielnicy Jabal Mohsen (popierający Baszara Assada). To autentyczne przeniesienie wojny syryjskiej na teren Libanu.

Dramat pogłębia fakt, że obie dzielnice oddziela jedna ulica – Syria Street, a domy, z których walczący strzelają do siebie, oddalone są od siebie o kilkadziesiąt metrów. Mój kierowca gestykuluje, pokazuje dokładnie okna, z których – jak mówi – padają strzały.

Armia patroluje ulice Trypolisu, ale nie jest w stanie odzyskać kontroli nad miastem. Co gorsza, konflikt rozlewa się na inne dzielnice, do tej pory spokojne.

Jeśli popatrzeć na sytuację Trypolisu, dodać do tego otwarte zaangażowanie szyickiego Hezbollahu w wojnie po stronie Assada oraz – sporadyczne co prawda, ale zdarzające się – ataki syryjskiej opozycji na bazy Hezbollahu w Libanie, to nie należy się dziwić, jak bardzo Libańczycy boją się, że wojna na dobre przeniesie się na ich terytorium.

– Tak, większość Libańczyków odczuwa wielki strach przed wojną – zapewnia Nabil Bou Monsef, zastępca redaktora naczelnego największej gazety libańskiej „An Nahar”. – Ale to nie jest realistyczne podejście. W Libanie nie będzie wojny.

CZY LIBAN EKSPLODUJE?

Bejrut zdaje się potwierdzać jego słowa.

Miasto buzuje życiem. Co rano na nadmorskim bulwarze Corniche setki biegaczy, w centrum przez cały dzień ulice zakorkowane ekstrawaganckimi landarami, jeepami i land roverami, które ledwo mieszczą się w zakrętach wąskich uliczek. Tłumy buszują po sklepach sieciowych największych światowych marek, ostentacyjne bogactwo miesza się z żebraniną. A wieczorem w hotelach i klubach imprezy, do późnej nocy. Gdzieniegdzie w Bejrucie ciągle widać ślady po wojnie domowej: posiekany pociskami szkielet hotelu Holiday Inn jest jak memento jednej z najkrwawszych bejruckich batalii tamtego konfliktu. Ślady po kulach widać także na fasadach niektórych domów – albo nawet wraki samochodów w zaułkach ulic, zastygłe w tej samej pozie od 30 lat, wypatroszone z wszystkiego, co da się sprzedać.

Nie trzeba być architektonicznym purystą, by nie przepadać za szklano-betonowymi wieżowcami w centrum miasta, które po tamtej wojnie wdarły się w tradycyjną zabudowę. Bejrut może być męczący i chaotyczny, ale w żadnym razie nie przypomina miasta ogarniętego paniką na myśl o nadchodzącej nowej wojnie.

A przecież są powody do obaw.

Hassan Nasrallah, lider najpotężniejszej partii libańskich szyitów – Hezbollahu, posiadającego też własną armię – ogłosił niedawno, że jego ugrupowanie wkracza do Syrii i będzie walczyć do końca u boku Assada. Bez pomocy Libańczyków Assad nie zdobyłby na początku czerwca miasta Qusair, to oni przechylili szalę na jego korzyść.

– W Syrii trwa wojna między sunnitami i szyitami. To walka o dominację w świecie muzułmańskim – twierdzi Nabil Bou Monsef z gazety „An Nahar”. – Ale w dalszym ciągu nie widzę możliwości, aby ta wojna rozlała się na Liban. Kryzys syryjski trwa od prawie dwóch lat i czterech miesięcy, a w Libanie życie ciągle toczy się normalnie.

– A Trypolis? Co tydzień giną tam dziesiątki ludzi.

– Owszem, tylko że taka sytuacja w Trypolisie trwa od 4-5 lat, oni strzelają tam do siebie od 2008 r. Dziś mamy siedemnastą odsłonę konfliktu w tym mieście. Rozumiem, że zachodnie media się przebudziły, ale dla nas sytuacja w Trypolisie jest w pewnym sensie normalna. Tam się ciągle biją. I co? Liban mimo wszystko nie eksplodował. To zasadnicza różnica między dniem dzisiejszym i rokiem 1975, gdy wybuchła u nas wojna domowa. Teraz nikt nie ma interesu, aby w Libanie zaczęła się wojna. Ani potęgi międzynarodowe, ani siły polityczne w Libanie. Druga różnica jest taka, że Hezbollah jest dziś za silny i nie ma w Libanie przeciwnika.

WOJNA O DOMINACJĘ

Nabil Bou Monsef wykłada mi swoje rozumienie kryzysu, które – dodajmy – nijak się ma do większości analiz zachodnich.

Od strony libańskiej wygląda ono tak: do wojny trzeba dwojga. A właśnie drugiej strony, która chciałaby się bić w Libanie z Hezbollahem, po prostu nie ma. Nie ma też takich ludzi jak Samir Dżadża czy Bachir Gemayel – przywódcy chrześcijan z poprzedniej wojny. Tamten konflikt osłabił maronitów na wiele sposobów. Moralnie – bo pokazał, że potrafią dokonywać takich samych zbrodni i masakr na ludności cywilnej jak Palestyńczycy, nie słuchając ani własnego Patriarchy, ani papieża Jana Pawła II, wzywających do opamiętania. Politycznie – bo kilkaset tysięcy maronitów wyemigrowało z Libanu (w ogóle aż 10 mln Libańczyków mieszka dziś poza krajem), a ich pozycja w kraju uległa degradacji.

– Libańscy chrześcijanie nie mają ani broni, ani ochoty na kolejną wojnę – mówi Nabil Bou Monsef, sam maronita. – Nikt nie ma ochoty. Nawet najwięksi liderzy sunniccy w Libanie, czyli rodzina Hariri [były premier Rafik Hariri został zamordowany w zamachu bombowym w Bejrucie w 2005 r., inspirowanym przez Syrię – red.], nie chcą wojny. Moim zdaniem Hezbollah też nie chce wojny w Libanie. On chce niszczyć sunnitów, ale na terytorium Syrii.

Jak zatem będzie się rozwijać wojna w Syrii? Dziś wygląda na to, że prezydent Assad zaczyna ją wygrywać.

– Ale dotąd jej nie wygrał – mówi Monsef. – Owszem, ma dobrą sytuację po zdobyciu Qusair, lecz nie wygrał wojny. Moim zdaniem w dającej się przewidzieć przyszłości nikt jej nie wygra, ona będzie się toczyć jeszcze wiele lat. Na koniec Syria zostanie całkowicie zniszczona, ulegnie kompletnej destrukcji. Zbyt wiele państw zaangażowało się bezpośrednio w ten konflikt, by wojna skończyła się szybko. Assad nie może upaść, bo to by oznaczało, że Syria przechodzi pod kontrolę Ameryki i Izraela, zaś Iran i Hezbollah tracą w niej wpływy. A więc Assad będzie trwać, a Syria na lata staje się miejscem wojny o dominację w świecie muzułmańskim.

W czyim interesie leży to wszystko?

Monsef: – Największymi zwycięzcami tej batalii będą Izrael i Iran. Pewnie zostanie podpisane jakieś międzynarodowe porozumienie, ale za 4-5 lat. Teraz, nawet jeśli strony tej wojny gdzieś się spotkają, nic się nie wydarzy. Poczekają, aż Syria zostanie kompletnie zniszczona.

Pytam Monsefa, jak ocenia postawę Zachodu.

– Unia Europejska się nie liczy. Ona obudzi się po wojnie, kiedy trzeba będzie odbudowywać Syrię. Wtedy przyjadą tam organizacje pomocowe, politycy i biznesmeni. Teraz kluczowa jest postawa Stanów Zjednoczonych, które nic nie chcą zrobić, w ich interesie leży przedłużanie wojny. Obama kompletnie zmienił politykę amerykańską. On nie chce wojen takich jak Afganistan, Irak, nawet Libia, czyli takich, w których Stany musiałyby się angażować. W Syrii się nie zaangażują, więc nie przeszkadza im, że konflikt będzie się tu ciągnął w nieskończoność. Gdyby było inaczej, Amerykanie nie pozwoliliby na upadek miasta Qusair.

Gorzkie słowa, jednak charakterystyczne dla oceny sytuacji przez wielu Libańczyków.

IZRAEL I ROPA

Nagy El Khoury jest przewodniczącym stowarzyszenia byłych uczniów szkół katolickich i działaczem ruchu na rzecz porozumienia chrześcijańsko-muzułmańskiego. Ma związki z Polską: w 2010 r. został laureatem nagrody im. Sergio Vieira de Mello, ustanowionej z inicjatywy Stowarzyszenia Willa Decjusza w Krakowie (przyznawanej za działania na rzecz pokojowego współistnienia społeczeństw, religii i kultur).

Zapytałem go, na ile konflikt w Syrii jest wojną religijną.

– Religia jest tu wykorzystywana do polityki – mówi El Khoury. – Moim zdaniem to, co się dzieje, jest częścią poważnego projektu politycznego, w którym chodzi o podział Bliskiego Wschodu, tak aby mógł przetrwać Izrael jako państwo rasistowskie i jednowyznaniowe. Aby tak się stało, musi on być otoczony minipaństewkami również o charakterze religijnym, które będą trwały w nigdy niekończącym się konflikcie. I stąd ten ciągnący się od kilku lat wielki bałagan, który nazywa się „Arabską Wiosną”.

Pytam El Khoury’ego, jakie państwa miałyby brać udział w tym projekcie, o którym mówi.

El Khoury: – Nie chcę wskazywać palcem państw. Wskazuję na międzynarodowe interesy. Wielkie potęgi mają tylko dwa zmartwienia w tym regionie: pierwszym jest Izrael, drugim arabska ropa naftowa. To wszystko. Nikt się nie przejmuje mniejszością chrześcijańską, losem sunnitów czy szyitów, pokojowym współżyciem różnych religii. Mają to gdzieś, to nie jest ich interes.

Nagy El Khoury uważa, że wspólnota międzynarodowa powinna pomóc Syryjczykom, żeby podjęli dialog między sobą, a nie powinna wzmacniać opozycji, tak żeby mogła walczyć z Assadem – podczas gdy Rosjanie z drugiej strony wzmacniają Assada.

El Khoury: – To błędne koło, którego jedynym efektem będzie galopująca islamizacja Syrii. Dodajmy, że to nie jest islamizacja, której chce przeciętny muzułmanin. Pracuję od dawna na rzecz dialogu chrześcijańsko-islamskiego. Myśli pan, że w Koranie zapisano, by komuś podcinać gardło albo zrzucić całą rodzinę z dachu wieżowca tylko dlatego, że wyznaje jakąś nieprawidłową odmianę islamu? Nie widzę, jak muzułmanin miałby się odnajdywać w tym, co dzieje się teraz w Syrii!

KTO NAS OCHRONI

A jednak wielu się odnajduje.

Wielu uważa też, że w Syrii – przy pomocy rebeliantów i takich „miłujących demokrację” krajów, jak na przykład Arabia Saudyjska – Zachód próbuje zniszczyć Iran. Nic dziwnego, że Hezbollah jasno określił swoje cele w tej wojnie. Osłabienie Iranu byłoby przecież potężnym ciosem dla wielu szyitów libańskich.

– Czy zatem Liban jest w tej chwili zagrożony militarnie? – pytam El Khoury’ego.

– Nie. Liban jest chroniony pod wieloma względami. Po pierwsze, chroni go jednak wspólnota międzynarodowa, która chce, aby nasz kraj był stabilny. Liban chronią również sami Libańczycy, którzy nie chcą więcej słyszeć o wojnie. I jeszcze jedno: może się pan śmiać, ale Liban jest też chroniony przez Opatrzność. Głęboko w to wierzę. Ten kraj przechodził już przez różne kryzysy, ale nie rozpadł się i nigdy się nie rozpadnie.

– Często powtarzam – mówi Nagy El Khoury – że w Libanie w każdym muzułmaninie jest cząstka chrześcijanina, a w każdym chrześcijaninie tkwi cząstka muzułmanina. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dariusz Rosiak (ur. 1962) jest dziennikarzem, twórcą i prowadzącym „Raport o stanie świata” – najpopularniejszy polski podkast o wydarzeniach zagranicznych (do stycznia 2020 r. audycja radiowej „Trójki”). Autor książek – reportaży i biografii (m.in. „Bauman… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2013