Poziomo

Żadnego lęku. Gdzieś była Rosja, gdzieś były Chiny. Leżałem w mroku, w samym środku nocy, wewnątrz bezkresnej przestrzeni. Była bezpieczna, tylko trochę chłodna.

22.02.2011

Czyta się kilka minut

Okolice Mörön, Mongolia, 2010 r. / fot. Alan Willmann /
Okolice Mörön, Mongolia, 2010 r. / fot. Alan Willmann /

Na Altan els było cicho. Zupełnie. Leżałem w śpiworze, nasłuchiwałem i nic nie mogłem usłyszeć. Ciemność i cisza. Trochę gwiazd w górze. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem. Takiej dźwiękowej nicości. A jednocześnie przecież było wiadomo, że świat rozciąga się wokół, rozprzestrzenia bez żadnych przeszkód. Trzydzieści kilometrów piachu do rosyjskiej granicy. Altan els. Wydma za wydmą. Wspinasz się z nadzieją, że coś będzie widać, ale one są idealnie tej samej wysokości, więc widzisz tylko kilka następnych. Tak było za dnia. Nadjechaliśmy drogą ze wschodu. Po prawej układały się te wydmy, po lewej płaska po horyzont równina porosła suchą trawą. Pustynia zaczynała się jak od linijki i tym odkreśleniem biegła szeroka na samochód gruntówka. Od czasu do czasu wsparte o wydmy stały zimowe stajnie dla bydła i owiec. Z poczerniałych desek, płaskie, najwyżej na wysokość człowieka. Na dachach trochę szarego siana. W stosach cegły suszonego nawozu na opał. Ale jeszcze nikogo nie było. Mieli przyjść z ogołoconych letnich pastwisk. W ogóle nikogo nie było. Dopiero gdzieś na początku nocy kilkaset metrów dalej zatrzymała się furgonetka, taka sama jak nasza. Wyszedł księżyc i widziałem jej szary grzbiet. Thulga od razu do nich poszedł, żeby sobie nareszcie pogadać po mongolsku.

O świcie poszedłem na wydmy, żeby posłuchać. Na przykład dźwięku osypujących się ziarenek piasku, gdy jakiś owad drapał się w górę swojego owadziego bezkresu. I nic więcej poza uderzeniami własnego serca, gdy się przystanęło. Tamci odjechali. Przed świtem Thulga przyszedł po coś na ból zęba, bo ich kierowca spuchł i nie spał całą noc. Gdy słońce podniosło się trochę, zaczął wiać wiatr. Próbowałem coś wypatrzeć, ale nie było nic. Robiłem zdjęcia, żeby potem sobie to przypomnieć, żeby mieć dowód. Nic. Piasek, trawa, powietrze, niewyraźny kontur gór kilkanaście albo kilkadziesiąt kilometrów dalej w tym suchym jak pieprz powietrzu.

Naprawdę było sucho. Jechaliśmy już tydzień, czasami się myłem, ale właściwie niepotrzebnie. Jakieś takie przyzwyczajenia się człowieka czepiają. No ale jak była rzeka, to się myło. Może na zapas, że potem nie będzie? Ale wystarczyło co kilka godzin wysiąść z auta i gdy Thulga pił w przydrożnej drewnianej budzie swój biały, słony czaj, po prostu ruszyć drogą przed siebie. Suchy wiatr robił swoje. Kilometr, dwa marszu pod bezchmurnym niebem zastępowały kąpiel. Wystarczyło skręcić w step, na wyjedzoną do gołego trawę, by poczuć owczą woń. Cały kraj pachniał zwierzętami. Wychodziły zza wzgórz. Stały pod mostami ukryte przed słońcem. Leżały stadami w poprzek drogi. Owce, kozy, wielbłądy. Nie było przy nich ludzi. Czasami jeździec w oddali. No więc nie trzeba się było myć. Bo niby dla kogo? Dla jaków? Wziąłem za dużo ubrań. Wziąłem bardzo mało, ale i tak za dużo.

Tylko w Ułan Bator trzeba się było przebierać. Przesiąkał człowiek po paru godzinach zawiesiną cywilizacji. Kurz pomieszany ze spalinami. Uliczni handlarze kart telefonicznych i papierosów mieli na twarzach maseczki przeciwpyłowe z żółtawymi plamami wokół ust. Wiał wiatr, ale nie dawał rady tego rozpędzić. Był za słaby. Wystarczał na step, na pustynię, ale tutaj nie miał dość siły. Nagrzany, popękany beton. Trąbienie. Trudno było przejść. Jechali zderzak w zderzak tymi swoimi cywilizacyjnymi łupami. Obojętne spojrzenia, nieruchome twarze. Tak samo musieli wyglądać siedemset lat temu, gdy z wysokości siodeł patrzyli na struchlałych mieszkańców podbijanych ziem. Land cruisery, hiluxy, patrole, outlandery, santa fe, gallopery, sorrento. Wszystkie z Japonii, z kierownicami z prawej. Nawet te kilka europejskich merców G i ML.

Szary pył, obłoki gorąca wlokące się za autami, policyjne gwizdki. Jurty w kolorze betonu pomiędzy blokowiskami. Pijani zbieracze śmieci. Jeden leżał na ziemi. Drugi klęczał mu na piersi i walił go w twarz plastikową butelką pełną jakiegoś płynu. Zaraz przy Square of Freedom. Na pasie wyschniętej trawy pomiędzy dwiema jezdniami. Bez dwóch zdań: niezbyt dobrze czuli się w mieście. Za krótko mieszkali w murowanych domach. Na początku zeszłego wieku chińscy kupcy przetrzymywali tu swoich zmarłych w drewnianych skrzyniach. Czekali, aż zbierze się

kilkadziesiąt trupów, i dopiero wtedy wysyłali umarlaków karawaną do ojczyzny. Tysiąc kilometrów przez Gobi. Mongołowie swoich wynosili w step.

Kilka dni później widzieliśmy stado sępów. Odleciały na nasz widok i pokazało się wzdęte truchło rudej krowy. Jeszcze nie było napoczęte. Ptakom się nie spieszyło. Krążyły nad nami cierpliwie. Ze stojącej o kilometr jurty przygalopował jeździec. Widać, nie miał nic przeciwko sępom, ale obecność obcych przy jego napuchłym bydlęciu wzbudziła niepokój. Podniosłem rękę na powitanie. Nie odpowiedział. Miał twarz bez wyrazu. Zatrzymał konia, po chwili zawrócił i pokłusował z powrotem. Tak samo byłoby pewnie z martwym człowiekiem. Czemu nie. W tym czystym ponad wszelką miarę krajobrazie.

Pomyślałem, że mógłbym tak umrzeć. Odszedłbym w jakieś miejsce, z którego widać tylko lądową nieskończoność, i potem patrzył, jak nadchodzą zwierzęta. Wypatrywałbym cieni ptaków. A potem czekał, aż zbieleją obrane do czysta kości, aż osuszy je wiatr. Nigdy wcześniej nie widziałem tak dobrego miejsca na pogrzeb. Jedzie się setki kilometrów i wszędzie widać spokojne znaki śmierci. Całe szkielety albo tylko kości. W tej wietrznej suchości niektóre zachowały nawet resztki skóry. Leżą już obrane ze wszystkiego, tak jakby otaczała je wieczność. Taki był ten pejzaż: aż chciało się umierać. Po prostu. Powrócić ostatecznie do wnętrza przestrzeni, do królestwa minerałów. Żadne śmieci nie kalały tych pochówków. Tylko czasem błysnęła srebrzyście i krótko flaszka po wódce Czyngis-chan.

W środku dnia stawaliśmy, żeby coś zjeść. Mieliśmy zapas chińskich zup w plastikowych kubkach i zapas mongolskiej baraniny w puszkach. W Ułan kupiłem garnek, łyżki, plastikowe miski i kubki. Thulga rozkładał kuchenkę gazową. Czasem rozpalaliśmy ognisko z wyschniętych końskich i krowich gówien. Mieliśmy kawę i cukier. Thulga wolał herbatę. Powtarzał: "czaj, czaj". Znał może dwadzieścia, trzydzieści rosyjskich słów. Wystarczało. Po tygodniu czułem się tak, jakbym znał go od roku. Porozumiewaliśmy się za pomocą powtarzalnych czynności i gestów. Jedzenie, rozbijanie obozu wieczorem, ogień, znowu jedzenie. Trzy razy dziennie robiłem mu herbatę. Zwijanie namiotów, wrzątek do chińszczyzny, podgrzewanie baraniny. Wieczorem sto gramów czyngis-chana przed snem. Nigdy nie chciał więcej. Wszystko w kucki, przy ziemi. "Nu, pajechalim, astanawis, budiem kuszat’", i tak dalej. Wieczorem szedł do furgonetki, do swojego śpiwora. My zostawaliśmy w namiotach. Długo w noc rozmawiał przez telefon. Brzmiało to tak, jakby rozmawiał z kobietą. Miał koło czterdziestki, był szczupły i zawsze w szarobłękitnej bejsbolówce. Gdy się zamyślał, podciągał bezwiednie tiszert w marynarskie paski i głaskał się po brązowym brzuchu.

Któregoś dnia zobaczyłem, że nie widzi na jedno oko. Prowadził i prawą powiekę miał zamkniętą. Ale nie miało to znaczenia, nawet gdy wjeżdżaliśmy do miasteczek, by uzupełnić zapasy. Dawał sobie radę. Podobnie jak wtedy, gdy rosyjski, a może jeszcze sowiecki UAZ odmawiał posłuszeństwa. Thulga po prostu stawał, dawał maszynie odpocząć jak zgonionemu zwierzęciu i znów ruszaliśmy. Nie więcej niż dwieście kilometrów każdego dnia.

Przylecieliśmy przez Moskwę. Terminal na Szeremietiewie niczym się nie różnił od frankfurckiego. Zawsze wolałem jeździć do krajów, gdzie był komunizm. Siedziałem i patrzyłem na Rosjan w tym bezbarwnym wnętrzu. Wyglądali jak inni ludzie, ale ja przez trzy godziny wyobrażałem sobie ich przeszłość. Potem wsiedliśmy do pustawego airbusa, by wyruszyć dalej na wschód. Myślę, że to było przesądzone. Ta podróż. Musiałem tam pojechać, ponieważ obraz utopii realizowanej w bezkresie stepu i w znieruchomiałej historii miał nieodpartą siłę. W końcu przez pół życia słuchałem o azjatyckich hordach, które najechały nasz europejski kraj. To była wyprawa do jądra metafory.

Gdzieś za Uralem zrobiło się ciemno. Lecieliśmy nad czarną przestrzenią. Nic, żadnych świateł. Każdy demon mógł się tam skryć, wykluć każdy upiór. Tak jak wtedy, z podrzuconego marksistowskiego oraz europejskiego jaja. Przysypiałem i wyobrażałem sobie, jak w dole Chińczycy wędrują na zachód. Miliony Chińczyków, milion za milionem, uwiedzeni kapitalizmem, ośmieleni globalizmem, wpatrzeni w lucyferyczne łuny naszych miast, podążali milion za milionem, świecąc sobie, czym tam kto miał, przez ten mrok w dole. Trudno: jak się ma tyle, to trzeba się dzielić. I oni po to szli, ramię w ramię, milion przy milionie, szczupli, gotowi skonsumować każdą ilość wszystkiego, chociaż żaden badziew nie wchodził raczej w grę, bo tego to akurat dość mieli u siebie. Szli po coś więcej, po towary luksusowe, po europejskie wartości: liberté, égalité, fraternité, tradycję judeochrześcijańską, grecko-rzymską spuściznę, równouprawnienie wszystkich płci oraz postnowoczesny paradygmat. Takie miałem sny w chłodnym wnętrzu airbusa.

W dole przesuwał się migotliwy chiński wąż bez końca. Tą samą drogą, którą przed stuleciami kłusowali jeźdźcy po łupy. Potem się zbudziłem i dostrzegłem ciemny cień samolotu ślizgający się po grzbietach złocistych wzgórz. Słońce dopiero wstało. Tak samo oglądali swoje cienie temudżyńscy wojownicy wyruszający na zachód, gdy brzask wstawał za ich plecami.

I potem, gdy po trzech dniach opuściliśmy już Ułan Bator, po pierwszym, drugim noclegu w stepie uzmysłowiłem sobie, że ta trawiasta równina była dla rewolucji czymś na kształt Ziemi Obiecanej. We wszystkich innych miejscach, w całej tej przestrzeni, którą czerwoni próbowali podpalić, wcześniej już coś było. Miasta, domy, ludzie, jakaś materia przeszłości. Tymczasem tutaj trwała od siedmiuset lat nieustająca teraźniejszość. Od czasu do czasu to tu, to tam stało coś drewnianego albo murowanego, ale większość, niemal wszystko było w ruchu.

Na tysiąctugrikowym banknocie wyobrażony jest z jednej strony Temudżyn, a z drugiej jego wędrowny pałac. Na ogromnej czterokołowej platformie rozbita jest ogromna jurta. Ciągnie ją zaprzęg złożony chyba z trzydziestu wołów. Z tyłu stąpają wielbłądy i wloką następne splendory. Władza się przemieszcza. Nie musi zostawiać materialnych znaków, ponieważ jest ideą, która wypełnia przestrzeń. Od oceanu do oceanu. Władca odchodzi i w miejscu, gdzie obozował, natychmiast odrasta trawa i znów jest tak, jak było przed stu, przed tysiącem lat. To mi imponowało w tym kraju: teraźniejszość, która sięgała najdalszej przeszłości.

To musiało również imponować komunistom. Mogło im się wydawać, że biorą udział w czymś w rodzaju stepowego Genesis. Dawnej władzy już nie było. Zmieniła się we wszechobecną legendę. Została nieskończoność stepu, którą można było wypełnić nową ideą z taką samą łatwością, z jaką wiatr wypełnia przestrzeń. Albo jak dym, gdy się podpala trawy na suchej równinie. Jednak pierwsi mongolscy rewolucjoniści Suche Batora wyruszali na spotkanie dziejowej konieczności pod żółto-czerwonym sztandarem. Żółć oznaczała buddyzm, a czerwień komunizm.

Z kolei Ungern von Sternberg dążył do stworzenia panazjatyckiego buddyjskiego imperium na zgliszczach i kościach Żydów, komunistów i całej tej cywilizacji zarażonej syfilisem materializmu. Za pochodem jego wojsk ciągnęły stada wilków. Legenda głosiła, że on sam nocami gna zaprzęgiem tych zwierząt po wzgórzach wokół Urgi, czyli ówczesnego Ułan Bator. Koszary jego oddziału w Daurii przypominały "ruiny pomazane krwią". To byłoby całkiem naturalne, że płomień rewolucji rozprzestrzenia się od środka kontynentu ku obrzeżom. Leżałem na wznak gdzieś między Bulganem a Mörönem, patrzyłem w gwiazdy i wyobrażałem sobie mapę, wyobrażałem sobie ten płomień. Gdzieś na samym końcu ciemności błyskał okruch światła i terkotał motocykl.

Mieliśmy za cienkie śpiwory i w nocy marzliśmy. W dzień było czasem plus trzydzieści, nad ranem koło zera. Zwijałem się w kłębek, kuliłem i nasłuchiwałem. Nic. Po prostu nic. Jakbyśmy byli sami na świecie. I żadnego lęku. Gdzieś była Rosja, gdzieś były Chiny. Leżałem w mroku, w samym środku nocy, wewnątrz bezkresnej przestrzeni. Była bezpieczna, tylko trochę chłodna. Wyobrażałem sobie czarny horyzont. Można było wstać, wyjść i ruszyć w jego stronę i aż do świtu niczego by się nie napotkało. Trochę kamieni, kości zwierząt, żadnych przeszkód. Rozsuwało się zamek namiotu albo otwierało drzwi jurty i zaraz za progiem zaczynało się coś w rodzaju nieskończoności. Żadnych ścian, żadnych murów, żadnych zakłóceń widnokręgu. Wszystko, co pionowe, było wytworem natury.

Czasami chłód wyganiał mnie o brzasku. Wdrapywałem się na najbliższe wzgórze i czekałem na słońce. Tak było gdzieś za przełęczą Höh chötöl nad rzeką Delgermörön. Czyste, ostre światło poranka sprawiało, że to, co było o dziesiątki kilometrów, wydawało się tuż. Jednak poza pejzażem nie było tam nic. W zielonych dolinach leżał cień. Złoty wąż rzeki wypełzał zza widnokręgu. Nic więcej. O tej porze tak było wszędzie.

Na zachód, cały czas na zachód. Jak dawni jeźdźcy. W aucie pachniało benzyną. Na wybojach brzęczały garnki i talerze. Thulga palił bez przerwy i dym mieszał się z wonią benzyny. Czasami pytaliśmy pasterzy o drogę. Szlaki krzyżowały się, rozwidlały, rozplatały i splatały.

W samotnej jurcie zjedliśmy obiad. Kobieta spędziła muchy z mięsa, pstryknięciami usunęła musze jajeczka, porąbała połeć tasakiem i w pół godziny przyrządziła zupę. To było dobre. Tłusta baranina z makaronem i marchewką. Na stole stała butelka maggi z Polski. Thulga powiedział, że to restauracja, więc zostawiliśmy pieniądze i pojechaliśmy dalej w chłodnym, wietrznym upale.

Czasem na drodze leżały stada wielbłądów. Wstawały niechętnie i odchodziły kilkadziesiąt wielbłądzich kroków w bok. Minęliśmy traktor. Rodzina ładowała na przyczepę złożoną jurtę i resztę dobytku, by przenieść się na nowe pastwiska. Spotkaliśmy dwóch łowców tabarganów na motocyklu. Tabargan to inaczej bobak. Mieli małokalibrowy karabinek. Thulga zawiązał mi oczy, kazał uklęknąć i udawał przed obiektywem buddyjskiego taliba. Potem ja pozowałem z tą bronią. Myślałem, że rozpadnie mi się w rękach. Myśliwi przyglądali się temu z nieruchomymi twarzami.

Ze strumieni nabieraliśmy wody do plastikowych butelek. Thulga liczył kartusze z gazem. Ja liczyłem chińskie zupy i konserwy. Suchego gówna nie zawsze wystarczało na opał. Czasami, żeby ruszyć, pchaliśmy auto. Dosiadł się policjant z synem i blaszaną beczką. Jechali z nami półtora dnia. To był jedyny glina, jakiego spotkaliśmy po drodze. Na pożegnanie podarował nam wyrzeźbionego z kory siedzącego wielbłąda.

Nad słonym jeziorem Uws nadjechali dwaj konni. Zdjęli swoje dele i z uśmiechem zaproponowali, byśmy zrobili sobie w nich zdjęcia. Długie do kolan szaty były ciężkie od owczego tłuszczu, dymu i tych wszystkich rzeczy, których trzeba dotknąć w życiu. Były żółte i jedwabne. Potem gdzieś zza horyzontu zjawił się trzeci. Miał na sobie tylko gatki, cwałował bez strzemion, był pijany i szczęśliwy. Wjechał do płytkiej słonej wody i spadł z konia. To uszczęśliwiło go jeszcze bardziej. Wdrapał się na siodło i coś do nas krzycząc, pognał z powrotem w stronę widnokręgu. Jezioro było na osiemdziesiąt kilometrów długie i na tyle samo szerokie. Sięgało do rosyjskiej granicy.

Thulga dużo słodził. Musiałem o tym pamiętać i w jakimś drewnianym sklepiku, gdzie mieściły się trzy osoby, kupiłem mu dwadzieścia deko cukru w rożku zwiniętym z gazety. Czasem w oddali podnosił się obłok kurzu. Nadjeżdżało auto i musieliśmy zamykać okna. Raz w jakiejś osadzie przebiegły nam przez drogę trzy żylaste świnie. Potem któregoś dnia po południu nadciągnęła piaskowa zawieja. To było przy samotnej przydrożnej knajpie z desek. Zrobiło się tak ciemno, że nie widzieliśmy twarzy. W białej, mlecznej herbacie pływał tłuszcz. Ale gdy się pomyślało, że to nie herbata, tylko zupa, robiło się bardzo dobre.

Ciąg dalszy za tydzień

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2011