Na zachód

W tym kraju chciało się umrzeć, poddać się i patrzeć, jak nadlatują sępy albo nadciąga delirium. Pozory traciły w nim sens.

01.03.2011

Czyta się kilka minut

Domki letniskowe w Jargacie 14 kilometrów od Ułan Bator, 2010 r. / Alan Willmann /
Domki letniskowe w Jargacie 14 kilometrów od Ułan Bator, 2010 r. / Alan Willmann /

ZOBACZ TAKŻE: Stasiuk odkrywa Mongolię, część 1 >>

Ulaangom, cóż można napisać o Ulaangomie... Że przyjechaliśmy po południu i wydawało nam się, że wciąż jesteśmy na przedmieściu, a upał nagle zrobił się ciężki i jakby metaliczny. Kurz miał smak benzyny. W środku miasta na słupie w plątaninie przewodów elektrycznych siedział wielki drapieżny ptak. Na placu między klasztorem a lotniskiem walały się rogate bydlęce czaszki. Było jedno połączenie tygodniowo ze stolicą. Z głębi stepu nadjeżdżali konni i znajdowali się od razu w centrum. Wiatr niósł piasek. Trzeba się było przyzwyczaić, że to przedmieście to prawdziwe miasto. Niedaleko głównego placu dwie kobiety stawiały ceglany mur. Wyglądały jak z socrealistycznego filmu. Cegły leżały jednak krzywo, a zaprawa ściekała burymi kluskami.

Nie potrafili budować miast. Nie potrafili w nich żyć. Widać było gołym okiem, że gdy znajdują się wśród murowanego, tracą siłę. Ktoś robił im krzywdę, wznosząc te betonowe osady i namawiając, by się do nich przenieśli. Z drugiej strony, na stepie ginęli od chorób i głodu, gdy podczas zimowych klęsk padały miliony sztuk bydła. Gdyby to nie Sowieci wybudowali im te pokraczne miasta, wybudowaliby je Chińczycy. Wtedy staliby się mniejszością we własnym kraju, tak jak wkrótce staną się u siebie mniejszością Tybetańczycy. Tu wszystko wygląda inaczej. Nawet komunizm.

Po kilku godzinach w kurzu i na wietrze pachnącym benzyną chce mi się pić. W chłodnym i schludnym sklepie znajduję kilka rodzajów czyngis-chana. Sprzedawczyni mówi po rosyjsku. Pyta, czy podoba mi się miasto. Kłamię, że tak, i wychodzę. Ale w gruncie rzeczy nie jest to kłamstwo. Ulaangom mi się podoba. Wkrótce wszyscy tu zjadą. Step wokół opustoszeje. Już teraz nie mogą żyć bez tych wszystkich sklepów. Przywożą setki pustych flaszek w przyczepach motocyklowych. Porzucą swoje zwierzęta i przyjadą naśladować podróbkę miejskiej cywilizacji. Tak jak my udajemy wymyślonych Europejczyków, pozszywani niczym Frankenstein z jakichś resztek. Nawet ich prezydent powiedział, że aby przetrwać, muszą porzucić dotychczasowe życie.

Następnego dnia rano skończyły się nam pieniądze i poszliśmy do banku, żeby wymienić trochę dolarów. Do dwóch okienek stały kolejki. Urzędniczki w firmowych żakietach ostrożnie stukały w klawiatury. Pomiędzy nimi przechadzał się szef i udzielał wskazówek. Był młody, wielki i pewny siebie. Nosił białą koszulę, krawat i czarny garnitur. Wnętrze było nowoczesne i tandetne. Opuszczona dziurawa jurta miała w sobie więcej życia i wdzięku. W rogu stała palma z plastiku.

Klientami byli w większości pasterze w swoich wyświechtanych, zatłuszczonych delach i wysokich butach. Pachnieli dymem, bydlętami i człowieczeństwem. Mieli brązowe, pomarszczone twarze. Kobiety i mężczyźni. Ściskali w dłoniach pliki banknotów ze swoim dawnym wodzem, który podbił pół świata, i z końmi na stepie. Tłoczyli się onieśmieleni przed urzędnikiem, który pocił się w swoim smutnym garniturze i patrzył na nich, jakby ich nie widział. Stałem na końcu i martwiłem się, czy moje dolary nie są zbyt zniszczone, bo zużytych i starych nie przyjmowali.

Pomyślałem, że taki będzie koniec. Przyjdziemy z naszych stepów i będziemy stali na jakichś burych płytkach przed biurkiem z dykty, chińskim komputerem i będziemy srać w gacie ze strachu, czy nasza kasa albo zdolność kredytowa są wystarczająco dobre. Ale lubiłem Ulaangom. Mieli tam wszystko. Ten bank, hotel z szarej cegły, ten kurz o smaku niskooktanowej benzyny i w planach pomnik Jumdżangijna Cedenbala na głównym placu. Cedenbal przez pięćdziesiąt lat rządził krajem. Projekt monumentu przedstawiono na ulicznym billboardzie.

Mieli wszystko. Wszystkie epoki minione i przyszłe zgromadzone w jednym miejscu jak w jakimś parku tematycznym. Wjeżdżali konno do centrum. Przyglądały im się ogromne dzikie ptaki. Sowiecka Rosja podarowała im rozpaczliwą wizję miasta, szczepienia ochronne i alfabet. W rewanżu za najazd Batu-chana sprzed ośmiuset lat, kiedy to Mongołowie pokonali i ujarzmili zwaśnione księstwa ruskie. Zdania są podzielone, ale zdaje się, że Rusi się to na dłuższą metę opłaciło - stała się częścią światowego imperium i mogła zobaczyć, jak się porządnie prowadzi wojny, zbiera podatki oraz administruje bezkresem. To wszystko miało jej się przydać w przyszłości, razem z ideą imperium i wyobrażeniem o nieograniczonej władzy chana. Cena szczepień, domów zniszczonych już w trakcie budowy oraz cyrylicy, którą zapłacili potem za naukę, wydawała się niewygórowana.

Tak więc Ulaangom... Dwa dni postoju, żeby zakosztować miejskiego życia i trochę się przeprać w melancholijnej łazience, bo w końcu zafleiłem sobie spodnie baranim tłuszczem. Popijałem ciepłe piwo na przemian z ciepłą wódką, pociłem się i wyglądałem przez okno. To był parter, więc niewiele było widać: bury mur, trochę rdzawego żelaza, płot z surowych desek i szary filc jurt. Dobre miejsce, żeby rozmyślać o nieskończoności. Coś jak Swidrygajłowska łaźnia z pająkami. Pić, rozmyślać i tracić siły. Było coś takiego w tym kraju, że chciało się w nim umrzeć, poddać się i patrzeć, jak nadlatują ptaki albo nadciąga delirium. Może pozory traciły w nim sens.

Pokój miał trzy na trzy kroki. Obok umywalki wisiał na ścianie druciany wieszak na ubrania. Stół był okrągły. Thuldze też zapłaciliśmy za nocleg, ale on gdzieś przepadł i widywaliśmy go od czasu do czasu, jak krąży po mieście i załatwia jakieś swoje interesy tysiąc kilometrów od domu. Poszliśmy na policję, żeby się dowiedzieć, czy przejście graniczne niedaleko ałtajskiego Cagaannuuru jest otwarte, ale nic nie wiedzieli. Uśmiechali się życzliwie i mówili tylko po mongolsku. Mieli najporządniejszy budynek w mieście. Dwupiętrową czerwoną fasadę dzieliły regularne pilastry z białej cegły.

Był pierwszy września i dzieci szły do szkoły. Z jurt zwieziono je do internatów. Teraz sobie przypominam, że prawie nie było drzew i stąd ten pełen udręki upał i kurz pół na pół z powietrzem. Sprawdziłem dzisiaj pogodę w Ulaangomie: minus czterdzieści cztery i lekkie zachmurzenie, wiatr z południa, cztery kilometry na godzinę, widoczność pięćdziesiąt kilometrów. Bardzo bym chciał teraz tam być.

W końcu jednak wyruszyliśmy dalej. Z nowym zapasem chińskich zup, baranich konserw, cebuli, chleba, herbaty i korniszonów z Polski, które stały w każdym sklepie. I w każdej jurcie, bo w słoikach firmy Urbanek trzymano kwiaty na domowych ołtarzykach. W Ulaangomie mieli nawet chilijskie wino, więc załadowaliśmy parę butelek. I czyngis-chana dla Thulgi. Na zachód, cały czas na zachód, tak żeby o świcie widzieć przed sobą własny długi cień. Tak jak kiedyś oni. Tak jak w "Tajnej historii Mongołów", którą nie wiadomo kto napisał, ale która przetrwała do naszych czasów, by opowiedzieć, jak naprawdę było z Temudżynem, jego braćmi i potem synami, którzy zapanowali nad światem.

Tylko że nie powinna się nazywać "Tajna historia", ale "W drodze". Jadą bez przerwy, bez przerwy się przemieszczają, wyruszają i przybywają, ścigają, dopadają, powracają, nie zsiadając z siodła, posilają się suszonym mięsem i kumysem, i znowu puszczają się w kłus, w galop przez to powietrze z widzialnością na pięćdziesiąt, na sto kilometrów, przez tę przestrzeń, która nie stawia oporu i dlatego wydaje się, że można dotrzeć na kraniec świata, i wielu rzeczywiście przed siedmiuset laty dotarło. "Jeszcze tej nocy powiadomili zaufanych ludzi, którzy znajdowali się w pobliżu. Aby się nie obciążać, porzucili wszystkie swoje rzeczy i ruszyli w ucieczce jeszcze tej samej nocy. Posuwali się północną stroną Ma’u Ündür. Na północnej stronie Ma’u Ündür Czyngis--chan jechał w ten sposób, że Dżelmiego z plemienia Uriangkaj umieścił poza sobą w tylnej straży - ponieważ mu ufał - a do przodu wystawił patrole. Kontynuując w ten sposób marsz, dotarł następnego dnia, kiedy już południowe słońce zaczęło się skłaniać ku zachodowi, do Kałakałdżit Elet. Tutaj zatrzymał się dla odpoczynku i posilenia się. W czasie postoju dla odpoczynku i posiłku, kiedy dwaj koniuchowie Ałczidaja, Czigidej i Jadir, pojechali każdy w swoją stronę, żeby popaść konie na trawie, zobaczyli kurz wznoszony przez nieprzyjaciela, który posuwał się za nimi południową stroną Ma’u Ündür wzdłuż Huła’n Burukat. Przygnali tedy swoje konie ze słowami: - Nieprzyjaciel nadchodzi!" ("Tajna historia Mongołów", przełożył z mongolskiego Stanisław Kałużyński).

Niedaleko za miastem droga zaczęła się wspinać na przełęcz Ulaan dawaa. To było prawie dwa tysiące metrów, więc grzał się silnik i co jakiś czas musieliśmy stawać. Wiał wiatr. Wjeżdżaliśmy na Ałtaj. Na postojach, nie czekając, aż silnik ostygnie, ruszałem przed siebie. Wyżej i wyżej. Wypatrywałem jakiegoś życia. Leżały tylko szkielety. W górze szybował ptak. Wyjeżdżony szlak splatał się i rozplatał, omijając skały i zapadliska. Z wysoka nasza furgonetka wyglądała jak jeszcze jeden głaz na zboczu. "Tajna historia" to głównie czasowniki i rzeczowniki. Opowieść, która z niczego się nie tłumaczy. Możliwe, że przymiotnik był owocem wątpliwości i nieczystego sumienia.

Pomyślałem, że dobrze by było przejść kiedyś ten kraj na piechotę. Żeby nic nie umknęło, żeby go dotknąć w skali jeden do jednego, jakby się szło przez mapę plastyczną naturalnej wielkości. Po prostu. Bo nie ma się co oszukiwać, że się go dotknie naprawdę. To zawsze będzie mapa, ale coraz większa, coraz bliższa skóry. Z ultralekkim namiotem, z puchowym śpiworem, w dobrych butach, ze śladowym bagażem. Jak pieszy jurodiwyj w krainie jeźdźców i szoferów. Jak ryski urzędnik pocztowy Konstanty Rengarten sto lat temu. Wtedy na przedmieściach Urgi psy ogryzały ludzkie trupy, ale Niemiec twierdził, że "niewiele miejscowości istnieje na świecie tak zajmujących dla podróżnika jak Urga". Wędrował bez namiotu, szukał schronienia w jurtach i poznawał życie: "Pierwszym widokiem, jaki ujrzałem, była otyła dama, która obnażywszy się, skrobała całe swoje ciało rogiem krowim osadzonym na kiju" (Konstanty Rengarten, "Pieszo do Chin. Wrażenia z podróży", wyd. Granowski i Sikorski, 1898 r.).

Szedłem więc w górę z malejącą plamką naszego UAZ-a za plecami i układałem plany powrotu. Właściwie układałem je od samego początku, gdy o szóstej rano jechaliśmy taksówką z lotniska. Wzgórza wokół niegdysiejszej Urgi były złocistobrązowe. Samo miasto wyglądało na wyludnione, a w poprzek ulic kładły się czarne cienie. Już wtedy planowałem powrót.

Lecz tego dnia dotarliśmy do Cagaannuuru. Thulga porzucił wyjeżdżony szlak i pojechaliśmy na skróty. Nad rzeką, wśród wysokich trzcin odnaleźliśmy kilka ubogich jurt. To byli znajomi Thulgi. Przyjęli nas herbatą i suszonym serem. Gospodarz nalewał archi z pięciolitrowego plastiku po oleju silnikowym. Ten kumysowy destylat nie miał więcej niż piętnaście procent i smakował lekko skisłą serwatką. Siedzieliśmy na wytartych czerwonych dywanikach. Pod ścianami wyrastała trawa. Cały ceremoniał, nalewanie, upijanie po łyku, dolewanie, podawanie następnemu, miał setki lat. Wszystko tu było starsze, niż wyglądało, niż można było sobie wyobrazić.

Patrzyłem na ich smagłe twarze, na szczupłe ciała ubrane w chińską tandetę. Byli uprzejmi i powściągliwi. Tak samo pozbawieni rezerwy, jak ostentacji. Mógł tu zajechać szach perski albo król belgijski i nie mieliby problemów z tym, jak się zachować. Po prostu wciąż jeszcze wiedzieli, kim są. A my nie byliśmy dla nich zwiastunami zmian, z tą bezcelową wyprawą, bladą skórą, z butami Salomona, aparatami Pentaxa, z tym kompletnym brakiem uzasadnienia dla własnej tutaj obecności, z całym tym kaprysem. Przyjęli nas tak, jakbyśmy byli dziećmi tej samej przestrzeni, mieszkańcami tej samej opowieści, która trwa od niepamiętnych czasów.

Potem pojechali za nami swoim UAZ-em, żeby sprawdzić, czy damy radę przeprawić się przez wezbraną po deszczu rzekę. I jeszcze przed zmierzchem byliśmy w Cagaannuurze.

Rozbijaliśmy namioty na lodowatym wietrze i w półmroku. W dole tliły się żółtawe światła kazachskich lepianek. Przejście było już zamknięte i mieli je otworzyć rano. Piliśmy na stojąco herbatę i lękaliśmy się chłodu nocy. Zaczynał się wrzesień. Graniczna przełęcz leżała na wysokości dwóch i pół tysiąca metrów. Pojedyncze kulki gradu uderzały o tropik. Włożyliśmy na siebie wszystko, co mieliśmy w plecakach. Robiło się ciemno i nie mieliśmy już nic do roboty. Wtedy o kilka metrów w mroku przesunęła się jasna plama. To było zwierzę. "Eto argali", powiedział szeptem Thulga. Wielki krętorogi samiec dzikiej owcy szedł spokojnie przez środek naszego obozu. "Eto charaszo?", zapytałem. "Da, oczeń charaszo", odpowiedział Thulga z radosnym napięciem w głosie. Po chwili dobry zwierzęcy duch zniknął w ciemności.

Wstałem o świcie, gdy tylko trochę światła przeniknęło do namiotu. Wstałem, ale nie byłem pewien, czy w ogóle spałem. Wyszedłem w lodowaty poranek. Niebo było szare i ciągnęły po nim szybkie chmury. No więc nie byłem pewien, czy spałem, czy całą noc rozmyślałem o kraju, który mieliśmy dzisiaj zostawić. A może śniły mi się własne myśli. Nie wiem. Poszedłem w górę nagiego zbocza. Byłem sam. Grzbiet za grzbietem, szczyt za szczytem, na wschód, jak okiem sięgnąć, absolutnie sam. Zza ostatniej grani przeświecało matowe srebro wstającego dnia.

Ten kraj wchłaniał i myśli, i spojrzenia. Nie zostawało nic. Nagi szkielet. Ptaki zataczające w górze powolne kręgi. Wszystko wsiąkało w tę przestrzeń bez śladu. Przepadało każde życie, stając się jednocześnie czymś większym, czymś, czego nie potrafiłem nazwać, ale wiedziałem, że jest. W każdym razie wtedy. W Cagaannuurze tego dnia, gdy opuszczaliśmy kraj, a w południe na opustoszałym przejściu było biało od gradu. W Cagaannuurze, skąd do rosyjskiego posterunku w Taszancie było czterdzieści kilometrów niczyjej ziemi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2011