Zaślubiny Wschodu z Zachodem

W delcie Dunaju widziałem krowy. Stały po kolana w morzu i patrzyły w stronę odległego o czterysta kilometrów Konstantynopola. Wtedy, na tym bezludnym i pełnym krowich placków brzegu Morza Czarnego postanowiłem, że kiedyś wyruszę do Stambułu.

03.11.2009

Czyta się kilka minut

Antalaya, Turcja 2008 r. / fot. Katarzyna Mirczak / visavis.pl /
Antalaya, Turcja 2008 r. / fot. Katarzyna Mirczak / visavis.pl /

Dla Siemiona

W bułgarskim telewizorze leciały pornosy. Na trzech albo czterech kanałach. Hotel wyglądał całkiem przyzwoicie, a tutaj absolutny tartak. I nie to, że za pieniądze. Za darmo. Piotr powiedział, że to z powodu tragicznej sytuacji demograficznej w kraju. Na Eurosporcie pokazywali boks i przy tym zasnęliśmy. Był lipiec, jechaliśmy do Stambułu i tutaj, pod Sofią, zastała nas noc.

Od dawna wiedziałem, że pojadę do Stambułu. To było postanowione i czekałem tylko na okazję. Siedem lat temu w delcie Dunaju widziałem krowy. Stały po kolana w morzu i patrzyły w stronę odległego o czterysta kilometrów Konstantynopola. To było w Sfântu Gheorghe. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem o Stambule poważnie. Wcześniej to było po prostu jeszcze jedno miasto z tysiąca i jednej nocy. Jak Bagdad, jak Teheran, jak Damaszek powiedzmy. Tamtego upalnego dnia w Rumunii siedziałem na piaszczystym, bezludnym brzegu i próbowałem patrzeć dokładnie w tę samą stronę, co chude bydlęta. W samo południe wynurzały się z kolczastych zarośli, wchodziły do wody i patrzyły w stronę Carogrodu. Wyobrażałem sobie, że widzą niesione upałem obrazy złotych kopuł i minaretów. Na tym pustynnym, bezludnym i pełnym krowich placków brzegu Morza Czarnego postanowiłem, że kiedyś wyruszę do Stambułu.

Dlatego siedzieliśmy z Piotrem o północy w bułgarskim hotelu niedaleko Sofii, próbowaliśmy znaleźć w telewizorze coś poza pornosami i w końcu zasnęliśmy przy Eurosporcie. Wyjechaliśmy z Polski o świcie i dalej nie mieliśmy już sił. Budapeszt, Subotica, Nowy Sad, Belgrad, Nisz. Któregoś dnia, popijając, postanowiliśmy pojechać na jakiś inny kontynent. Po prostu wsiąść, ruszyć i potem patrzeć, jak zmieniają się krajobrazy, a czerwona strzałka wskaźnika paliwa powoli opada w dół. Najbliżej było do Azji. Najbliżej nad to małe morze, niemal odcięte od reszty wód świata. Morze kontynentalne, morze stepowe, bo przecież tak samo często jak żeglarze nawiedzali je jeźdźcy. Co to zresztą za morze, do którego łatwiej jest dotrzeć lądem niż wodą. Kozacy przeprawiali się przez nie na swoich czajkach, wiosłowych, lekkich łodziach, by pustoszyć przedmieścia Stambułu.

Wyobrażałem sobie, jak wyruszają znad Dniepru, z tej płas­kiej, bezleśnej i pozbawionej miast krainy. Ich, tak samo jak deltańskie krowy, pociągał miraż. Kusiła wizja szczerozłotych kopuł. W życiu nie widzieli niczego większego niż chłopska chata albo drewniana warownia, a tu nagle, po kilku dniach morderczej żeglugi, po kilkudziesięciu godzinach nieustannego wiosłowania, zza wodnego horyzontu podnosi się miasto jak ze snu, i nieustraszeni rabusie, stepowi piraci myślą, że dotyka ich obłęd, że prawosławny szatan mami ich zmysły. Więc na brzegu padają na kolana, żegnają się, modlą, ale przywidzenie nie znika.

Szczerze mówiąc, przygotowując samochód do drogi, sprawdzając olej, światła, zapasowe żarówki i całą resztę, chciałem się poczuć trochę jak Kozak opatrujący łódź przed wyprawą. Potrzebowałem mirażu. Urodziłem się w równinnej krainie, całkowicie pozbawionej ostentacji oraz większych miast w pełni zasługujących na to miano. Byłem dzieckiem monotonii i nudy, więc potrzebowałem ekscesu.

Potrzebowałem kulminacji na horyzoncie. Miasta Północy, Zachodu, o Wschodzie nie wspominając, nie wchodziły w grę. Berlin? Cóż z tego, że wielki? Jego matką była melancholia, a ciotką neuroza nowoczesności. Zresztą cóż to za rejs, jaka jazda? Bylibyśmy tam w osiem godzin, prując wśród brzózek, sosenek, piaszczystych spłachetków i trzęsawisk. Tak, Berlin zanadto przypominał moje rodzinne miasto i na myśl o nim nie chciało mi się nawet sprawdzać poziomu oleju w silniku. Paryż? Kto dzisiaj jeszcze jeździ do Paryża? Chyba tylko miłośnicy niegdysiejszych śniegów i żony mołdawskich oligarchów na zakupy. Jechać do Paryża znaczyło jechać w przeszłość, która wciąż upiera się przy swoim. Północ też odpada, ale z powodów komunikacyjno-geograficznych. Owszem, można wybrać się drogą E 69 na Nordkapp, piękna podróż na granicę lądów i wód, ale co zrobić z promem, z tą smętną przeprawą, gdy zamiera rytm podróży, gdy stygną silnik i krew?

Tak więc zostawało tylko Południe, południowy wschód - strona świata, z której nadciągały legendy i plemiona i z której, tak sobie wyobrażałem, nadejdzie w końcu ratunek dla słabnącego kontynentu. Tak jak kiedyś Konstantynopol, tak za jakiś czas Bruksela. Sprawdzałem działanie kierunkowskazów i oddawałem się refleksjom o wielkiej metamorfozie cywilizacyjnej i kulturowej, w której Wschód ostatecznie zaślubi Zachód. Przychodziło mi to tym łatwiej, że nigdy do końca nie czułem się obywatelem Zachodu. Wschodu zresztą też nie. Taki ze mnie kundel. Dlatego koniec końców zawsze ląduję o północy w jakimś bułgarskim hotelu z czterema pornokanałami, na których aktorzy przemawiają do siebie po niemiecku.

Rano oglądaliśmy Sofię. Jechaliśmy obwodnicą i oglądaliśmy z oddali. Leżała na idealnie płaskim skrawku ziemi, ze wszystkich stron otoczona górami. Zapewne była pociągająca i warta swojego imienia, ale nas ciągnęło na wschód, więc grzaliśmy dziurawą autostradą, aż gwizdało. Oczywiście mogliśmy jeszcze szybciej, ale powstrzymywał nas respekt dla bułgarskich glin. Owszem, byli znani na całym kontynencie ze swoich skłonności negocjacyjnych, ale nie mieliśmy już przy sobie złamanego lewa. Wypatrzyłem na mapie nowe przejście graniczne, więc porzuciliśmy główną drogę i wjechaliśmy w bułgarski interior.

Szosa wspinała się na długie, płaskie grzbiety, opadała, znowu szła pod górę i robiło się tak pięknie, że zapierało dech. Trochę jakbyśmy jechali dnem starodawnych mórz, które wyschły i porosły zielenią. Przejście w Dombayköy było ogromne i rzeczywiście nowe. Nikt nic nie wiedział, wszyscy mówili po turecku i ochoczo nam doradzali. Sto wielkich ciężarówek tworzyło nieodgadniony labirynt. Tureccy kierowcy mówili do nas "kulega" i pokazywali, że trzeba jechać w tamtą, w tamtą albo w tamtą. Byliśmy jedyną osobówką. W końcu cały ten młyn został z tyłu, a my znaleźliśmy się w Turcji, na pustej drodze wśród łanów kukurydzy. Popatrzyliśmy po sobie i zawróciliśmy, żeby jednak wybłagać gdzieś jakiś stempel na dowód, że jesteśmy tutaj legalnie.

Bardzo trudno to szło, bo wszyscy byli mili, ale nikt się specjalnie nie przejmował, że chcemy wjechać do ich kraju. Jeździliśmy wśród ciężarówek i rozpytywaliśmy. W końcu jakaś litościwa szoferska dusza z wąsami pokazała nam drzwi, za którymi sprzedawali wizy po dziesięć euro sztuka. Przejście było nowiuteńkie, ale tam, w tym biurze, wszystko wyglądało jak sprzed pięćdziesięciu lat: kurz, stosy akt, kartonowych teczek, stary papierosowy dym, a na ścianie wielki portret Atatürka. Urzędnik też miał elegancko przystrzyżony wąsik. Wypełniał swoje obowiązki z powolną solennością. Nie było w nim ani krzty lekceważenia, ani odrobiny urzędniczej arogancji. Tylko ta solenność i stateczność. Nawet jakieś dostojeństwo, gdy wklejał mi do paszportu państwowy fioletowy znaczek i ostatecznie, nieodwołalnie przybijał stempel. Od samego początku spodobał mi się ten kraj.

Tamtego dnia, gdy krowy patrzyły w stronę Stambułu, ja wchodziłem w głąb wód. Pięćdziesiąt metrów od brzegu, sto, dwieście, i wciąż miałem grunt pod stopami. Morze było ciepłe, a nurt Dunaju chłodniejszy. Rzeka niosła muł. Widziałem, jak słodka woda miesza się ze słoną, bardziej przejrzystą. Wchodziłem w głąb morza, ale moje myśli krążyły wokół lądu. Takie jest to Morze Czarne: niby się w nim zanurzasz, ale jednocześnie pozostajesz na brzegu. Jest po prostu zbyt małe, zbyt śródlądowe, zbyt zamknięte. Można je przebyć i niewiele się zmienia. Można objechać je wkoło, korzystając z jednego z dwóch bosforskich mostów. Najbardziej lądowe morze ze wszystkich mórz. Powinno mieć konie w herbie. Nie konika morskiego, tylko prawdziwego: kozackiego, tatarskiego, tureckiego, sarmackiego, scytyjskiego albo i mongolskiego.

Z żadnym z mórz wierzchowiec nie kojarzy się tak mocno. W ogóle z żadnym poza Czarnym się nie kojarzy. Bez trudu mogę sobie wyobrazić jeźdźców siodłających konie gdzieś na mandżurskich stepach i ruszających na zachód. Kierunek wskazuje im słoneczna tarcza znikająca za horyzontem. Przebywają Ałtaj i dalej jest już płasko, i wygląda na to, że trawa dla koni rośnie aż po krańce świata. Jadą więc wpatrzeni w czerwoną tarczę nad widnokręgiem, jadą, zanurzając się coraz głębiej w nieskończoność stepu, jadą bez wytchnienia, bez przerwy, ponieważ pejzaż nie stawia żadnych przeszkód ani nie stwarza pretekstów. Step po prostu trzeba przebyć, tak jak przebywa się ocean. Po drodze jest Morze Kaspijskie, ale węch oraz instynkt podpowiadają koniom i jeźdźcom, że to zaledwie jezioro. Owszem, duże, ale ze wszystkich stron zamknięte, uwięzione na wieki wśród ziem. Dlatego jadą dalej. Zostawiają z lewej Kaukaz, czują nareszcie w powietrzu woń, której wcześniej nie znali. Tak pachnie prawdziwe morze, tak pachną fale, które odbiły się od brzegów Afryki, przemknęły przez Bosfor i teraz rozbijają się o krymskie klify. Jeźdźcy i zwierzęta czują, że oto opuścili swoją bezkresną ojczyznę. Wjeżdżają do morza. Woda sięga koniom po brzuchy. Scena jest symboliczna. Europejskie, ba, w pewnym sensie śródziemnomorskie fale zmywają azjatycki kurz. Sól końskiego potu miesza się z solą morską.

Tak więc Morze Czarne to wodny półwysep, do którego najpierw przybywają czy też przybijają podróżnicy z głębi ziem. To tutaj spotykały się dwie starożytne cywilizacje. Cywilizacja konia i zaprzęgu z cywilizacją żagla i okrętu.

A do jakiej cywilizacji my należeliśmy? Z całą tą jazdą bez postojów, aby szybciej, aby jak najwięcej mieć za sobą, i z tą nagłą decyzją: "Ach, jedźmy do Stambułu". No, do jakiej? Do jakiejś schyłkowej zapewne. I benzyna, i diesel powoli zbliżały się do piątki za litr, a ekologia oraz energooszczędność stawały się czymś w rodzaju nowej religii. A my jechaliśmy trzy tysiące kilometrów jak jacyś ekologiczni poganie, jak energetyczni heretycy. Tam i z powrotem. Prawie bez bagażu. Gnaliśmy przez Serbię i próbowałem poczuć wyrzuty sumienia, lecz na darmo. Raczej wyglądałem chwili, gdy nieszczęsną i udręczoną Serbię inkorporuje UE, żeby nie trzeba było zwalniać na tych zasranych granicach ze znudzonymi gburami w mundurach. Nie, żebym był jakimś fanem serbskości. Chodziło mi tylko o ciągłą, nieprzerwaną jazdę.

Rumunia i Bułgaria za rok, dwa przestaną stanowić przeszkodę. I potem już tylko Turcja otworzy swe podwoje, przytuli do czerwonego tureckiego serca wycieńczony Stary Kontynent i usunie posterunki i szlabany w Edirne. Wtedy będę mógł o świcie wsiąść do auta w Wołowcu i któregoś następnego dnia zatrzymać się na granicy z Iranem. Bez snu, stając tylko po paliwo i żywiąc się syfiastymi kanapkami ze stacji benzynowych popijanymi red bullem. Takie mam marzenie, gdy zdarza mi się rozmyślać o stepowych jeźdźcach sprzed tysiącleci. Im skończyły się pastwiska dla koni, obrócone w pola i ogrody osiadłych ludów, nam skończyła się benzyna. Dlatego taki smak mają długie jazdy w czasach agonii silnika spalinowego oraz indywidualnej motoryzacji. Dekadencja. Jednak wcale mi to nie przeszkadza.

Żyć i podróżować w czasach schyłku to żyć i podróżować z pełną świadomością. Mówiąc: "schyłek", myślę o schyłku podróżowania. Jeszcze parę lat i nie będzie dokąd wyruszyć. Wszędzie zastaniesz otumanione egalitaryzmem masy, które postanowiły zwiedzić świat. Wszędzie napotkasz angielską klasę pracującą obwieszoną naszyjnikami z kwiatów. Nawet tam, w tym bułgarskim hotelu o północy, panna w recepcji pytała nas, czy chcemy pokój z podwójnym łóżkiem, biorąc nas za reprezentantów postmodernistycznej cywilizacji. Skończyła się trawa dla koni, kończy się benzyna do silników i kończy się ziemia do podróżowania.

W każdym razie, gdy już dostaliśmy wizy oraz stemple, z czystym sumieniem ruszyliśmy w głąb Niziny Trackiej. Ominęliśmy Edirne i odnaleźliśmy stambulską autostradę. Jechało się jak przez przemysłowo-agrarną utopię. Droga była gładka jak stół i prowadziła prosto, jak strzelił. Po obu stronach ciągnął się bezkres kukurydzy albo nieskończoność słoneczników. Gdzieś w oddali co jakiś czas pojawiały się ni to wsie, ni to miasteczka. W każdym lśniła kopuła meczetu, bielał minaret i czerwienił się wielki, łopoczący na wietrze turecki sztandar. Wśród pól srebrzyły się wielkie silosy.

Nigdy wcześniej nie widziałem tak rozległego, potężnego i zarazem uporządkowanego pejzażu. Drogowskazy precyzyjnie odmierzały odległości. Linie na asfalcie były nieskazitelnie białe i równe. Bułgaria, którą zostawiliśmy za sobą, wyglądała przy tym jak jakiś Bangladesz. Doświadczałem mieszanych uczuć. Jak każdy głupi Europejczyk, gdy dostałem już tę wizę za dziesięć euro i stempel, oczekiwałem Orientu. Osłów, burnusów, pylistych, nagich ugorów, stad wynędzniałych owiec, glinianych domostw i zawisłej w rozpalonym powietrzu pieśni muezina. Jednym słowem chciałem, żeby orientalizm zakwestionował okcydentalizm, żeby stanął z nim twarzą w twarz i żeby dowiódł swojej wielkości. A tutaj nic z tego: niemiecka autostrada i amerykański kukurydziany stan Iowa. Poza tym tylko od czasu do czasu dyskretna kreseczka minaretu i czerwień sztandaru... Ale gdzie dzisiaj nie ma minaretów oraz tureckich flag - tak sobie powtarzałem, rozczarowany w swoim europejskim pragnieniu egzotyki. To już w Wielkim Księstwie Luksemburga musi być ciekawiej - mruczałem pod nosem i szukałem w lusterkach jakiegoś wariata w szybkim aucie, żeby się chociaż trochę pościgać. Ale nawet samochodów nie było w tym odczłowieczonym krajobrazie. Pustka i porządek. Parę wielkich ciężarówek i tyle. Po stu kilometrach trochę się uspokoiłem.

Piotr opowiadał o robieniu interesów z tureckimi przedsiębiorcami. Nie przypominało to interesów w Niemczech ani nawet w Iowa. Pomyślałem sobie, że cała ta ucywilizowana okolica, całe te dwieście pięćdziesiąt kilometrów do Stambułu to podstęp i pułapka mająca uśpić czujność Europejczyków opuszczających swoją ojczyznę: że nic się nie bójcie, wszystko jest tak samo jak u was, jesteśmy tylko trochę bardziej śniadzi, mamy większe wąsy, ale chwila, gdy staniemy się nie do odróżnienia, jest już bliska.

Pierwszą turecką flagę widziałem pięć lat temu w Albanii. Albańczycy w ogóle lubią flagi i często je wieszają. Najczęściej jako fetysze na budowanych, ale jeszcze niewykończonych domach. Mają odstraszać złe moce. Czasami zamiast flag wieszają za szyję lalki albo pluszowe misie. Bardzo ciekawy widok, ale trzeba się przyzwyczaić. Jednak najczęściej wieszają flagi - zwłaszcza albańskie, ma się rozumieć. Zaraz po nich idą amerykańskie, potem właśnie tureckie i trochę niemieckich. No i w jakiejś wsi na południu kraju pierwszy raz w życiu zobaczyłem czerwoną flagę z półksiężycem i gwiazdą w całej okazałości. Trochę mnie to zdziwiło, bo jednak Turcy - jak by na to nie patrzeć - byli przez pięć wieków okupantami na albańskiej ziemi. Powstawał przeciw nim narodowy heros Skanderbeg, a zwykli obywatele masowo uciekali przez morze, by odnaleźć schronienie w Italii.

No więc, dlaczego te sztandary? Wydawało mi się, że to tak, jakbym ja sobie rosyjską albo niemiecką flagę gdzieś zatknął dla ozdoby. Lekki surrealizm albo artystyczna prowokacja. Tymczasem tam flagi najeźdźców po prostu wisiały, łopotały na albańskim wietrze i przepędzały złe moce. I gdzieś w tej zapadłej wioszczynie na południu Albanii, w upale, wśród białych murów z kamienia poczułem, że powinienem pojechać do Stambułu. Powinienem, ponieważ nie da się zapomnieć o Turcji, nie da się usunąć śladów jej obecności z europejskiego terytorium.

Przebywasz Dunaj i zaczyna się Turcja. Przekraczasz Karpaty - to samo. Już nigdy się nie dowiemy, jak wyglądaliby słowiańscy Serbowie i romańscy Rumunii, gdyby nie wieki tureckiej dominacji. Zburzono meczety, obalono minarety, rozebrano łaźnie i wzniesiono w tych miejscach budynki w guście narodowym albo tak zwanym nowoczesnym, żeby przypominały Paryż zamiast jakiegoś Bagdadu. Ale gdy jedzie się autem od Bośni po dunajską Deltę, to w radiu wciąż leci muzyka oparta na tych dziwnych pokręconych skalach, na dźwięk których pojawiają się w głowie obrazy pustyni, wielbłądów, turbanów, czarczafów i tak dalej. To samo z kuchnią: zapomnij o sznyclu i befsztyku. Jest kebab, pilaw i ciorba de burta. A w Djakove w Kosowie to nawet zamiast globalistycznej Café Internet mieli Çaj Internet. Tak było napisane na ścianie parterowego domu w dzielnicy handlowej, gdzie któregoś dnia pozwolili nam zostawić plecaki na przechowanie.

Tak więc Stambuł zbliżał się bezlitośnie i musiałem w duchu wyliczać wszystkie powody, dla których znalazłem się na autostradzie 0-3. Musiałem się utwierdzać, ponieważ odczuwałem lęk: moja wieś liczy niespełna trzydziestu mieszkańców i kończy się w niej droga. Przed nami leżało dziesięciomilionowe miasto i zaczynał inny kontynent.

Sześcio-, ośmiopasmówki, trąbienie, zero kierunkowskazów, sławna ręka na dachu, najczęściej ze złotym zegarkiem, oznaczająca, że oto zaraz wykonam manewr, jakiego jeszcze nie widzieliście, i tak zderzak w zderzak, drzwi w drzwi, blacha w blachę, jakby wszystkie auta Tracji urządziły sobie zlot na Baglanti Yolu i na Vatan Caddesi. A na wzniesieniach wokół bielał i lśnił nowy beton, szkło, wieżowce i apartamentowce wyrastające wprost z ziemnych jam, z rudych kamiennych rumowisk, na wyniosłych wygwizdowiach z widokiem hen na drugi brzeg morza Marmara, i było widać, że to miasto pełznie, puchnie, rozpręża się, rozszerza, przebija skały, drąży ziemię, formuje ją, zagarnia pod siebie, pod swój gorący, pulsujący brzuch. Gdzieś w oddali, na wzgórzach, może już po drugiej stronie Złotego Rogu albo i Bosforu, jakiś Manhattan się jawił, mamił i połyskiwał, drapacze, wieże, iglice i monumenty postmodernizmu rzucały cień na stare miasto, na konstantyńskie mury obronne i na sulejmańskie minarety. Nigdy nie widziałem czegoś równie potężnego i żywego, więc zdjęły mnie i zachwyt, i groza.

Na szczęście Piotr, człowiek obyty z wielkimi cywilizacjami świata, usiadł za kierownicą, przejechał wskroś tego wszystkiego i zaparkował gdzieś w okolicach Taksim.

Dziś jest listopad, poranek, piję kawę i wyglądam za okno. Nad ranem spadł pierwszy śnieg. Za chwilę zza pagórka wyjdą krowy sąsiada. Sąsiad, zgodnie ze starym łemkowskim zwyczajem, wypędza je nawet w zimie. Brną wtedy przez śnieg w stronę lasu i tam, niczym sarny i jelenie, wygrzebują zielone pędy jeżyn.

Tak jest co roku. Spada pierwszy śnieg i krowy o świcie wyglądają jak czarne plamy. Melancholia i powtarzalność - dwie rzeczy, które utrzymują umysł w równowadze. O siódmej rano wspominam Bosfor i prom, który przewiózł nas na drugą stronę. Z głośników leciał turecki techno-folk. Dziki i piękny jak elektroniczna pustynia. Kobiety w chustach robiły zdjęcia pałacom i meczetom. Mężczyźni nie odstępowali ich na krok. Nawet gdy naciskały migawkę, faceci trzymali dłonie na ich ramionach. Kelnerzy roznosili herbatę w małych szklaneczkach. Na pokładzie byli prawie sami Turcy. Podziwiali swoje miasto leżące na dwóch kontynentach. Przechodzili od burty do burty i patrzyli. Tylko kilku wieśniaków siedziało na ławkach bez ruchu. Mieli na sobie ciemne, odświętne garnitury. Spracowane brązowe dłonie leżały bez ruchu na kolanach. Siedzieli i patrzyli przed siebie, w przestrzeń, w niebo nad Bosforem. Tego dnia było błękitne i czerwone sztandary wyglądały jak plamki krwi na eleganckiej koszuli. Granatowa woda rozdzielała kontynenty i wiatr niczym chłodny przeciąg sunął przez cieśninę. Sprawdzam na fotografiach i widzę, że wiało znad morza Marmara w stronę Czarnego. Tak łopoczą flagi.

Przypominam sobie to wszystko w pierwszy zimowy poranek tego roku. Na werandzie widać odciśnięte w świeżym śniegu drobne ślady ptasich łapek. Jest cicho, biało i prawie jak w dzieciństwie. Siedzę na skraju swojej ojczyzny i rozpamiętuję jej minioną wielkość.

Te czasy, gdy sięgała do Morza Czarnego. Odessa nazywała się jeszcze Chadżybej, a my, razem z Litwinami, już tam byliśmy. Trzymaliśmy w szachu Osmanów, żeby Europa mogła bez przeszkód rozwijać swój renesans, a potem barok. Nie zsiadaliśmy z koni, przemierzając stepy między ujściem Dunaju i Dniepru, paląc nocą ogniska i przykładając ucho do ziemi w oczekiwaniu na tętent tatarskich czambułów w sułtańskiej służbie. I sami stawaliśmy się przez to trochę Tatarami i trochę Turkami. Ale to właśnie przez nas nie spali po nocach Mehmed Zdobywca i Sulejman Wspaniały, a Selim II, zwany zresztą Mest, czyli Pijak, skończył w delirium tremens. Paliliśmy ogniska, spaliśmy na gołej ziemi, okryci wilczymi skórami, jedliśmy na wpół surowe mięso. Wszystko po to, by Leonardo mógł spokojnie wymyślać swoje latające maszyny. Żeby święty spokój mieli Monteverdi, Cervantes i Caravaggio.

Dlatego tygodniami nie rozbieraliśmy się do snu i po pewnym czasie sami zaczynaliśmy przypominać wezyrów i janczarów w tych wszystkich kontuszach, z karabelami, w papuzich jaskrawościach, złotogłowiach, z kołpakami jak turbany, fryzurami na łyso i jednym pozostawionym kosmykiem do ramion, w pawich piórach i dziesięciometrowych pasach z jedwabiu, w które trzeba się było zawijać przy pomocy dwóch służących, w dywanach, adamaszkach i tak dalej. Siedzę na południowym skraju ojczyzny i rozmyślam nad kontuszem, moim narodowym strojem, który jest niczym innym jak tureckim kaftanem.

Rozmyślam o złotych czasach. O XVI i XVII wieku, gdy graniczyliśmy z Turcją, mówiliśmy po łacinie, a konne orszaki naszych poselstw w Rzymie i Paryżu gubiły złote podkowy, wprawiając w zdumienie prowincjonalną rzymską i paryską gawiedź. Przebrani jak paszowie i wezyrowie rozrzucaliśmy garściami złote monety na placu Świętego Piotra, zadziwieni mizerią i brudem miast Zachodu, ponieważ wcześniej widywaliśmy Stambuł. Potem wracaliśmy na skraj cywilizowanych ziem, na Dzikie Pola, na Podole, na czarnomorskie stepy, by tam mieszać barok, bizantyjskość, obyczaje Osmanów i Tatarów i budować zamki, pałace i rezydencje, w których przebrani ukraińscy chłopi odgrywali Wergiliusza. Tak było. Ruiny jeszcze stoją tu i ówdzie. Ruiny i resztki. Tyle pozostało z tych dziwnych niby-państewek, niby-królestw, dziwacznych księstw, na poły szalonych przedsięwzięć, rządzonych przez postacie niby ze snu. Przez królewięta nieuznające żadnej zwierzchności, przez rozpasanych wielmożów, dla których władza oznaczała absolutną samowolę, przez błędnych rycerzy o umysłach zaćmionych winem i niebosiężną pychą. Barok i Wysoka Porta. Kontrreformacja i cień islamu. Turban i leżenie krzyżem w prywatnej kaplicy. Łacina i rodowód wywodzony od dzikich i mitycznych Sarmatów. Anarchia i satrapia. Nuda cywilizacji i pokusa barbarii. Ciasnota Starego Kontynentu i nieskończoność Wschodu. Wyjechać o świcie z rezydencji w całkiem włoskim guście, by kłusować przez step aż do zmierzchu, nie spotykając żywej duszy, a jedynie na widnokręgu widząc tatarskie ognie. Tak było w owym złotym wieku, którego pamięć do dzisiaj działa na wyobraźnię i pozwala bez namysłu wyruszać w tamte strony.

Dlatego tamtego wieczoru oglądaliśmy pornosy w bułgarskim hotelu, następnego dnia błąkaliśmy się wśród ciężarówek na nowym przejściu na północ od Swilengradu, by w końcu pomknąć wśród trackich pól kukurydzianych. Trochę atawistyczna była ta jazda. Trochę jakby w głąb i w przeszłość, i w podświadomość. W końcu dobrze mieć poczucie, że w jakimś sensie jest się trochę Turkiem i nawet trochę Tatarem. I dobrze mieć Morze Czarne, w którym można się zanurzyć niczym w bezpiecznych wodach prapoczątku. I jeśli jest prawdą, że nasz prajaszczur wypełzł na brzeg, byśmy zyskali szanse zaistnienia, to chciałbym, by mój osobisty przodek marsz ku człowieczeństwu zaczynał gdzieś między dunajską deltą a Bosforem.

Tekst jest fragmentem międzynarodowego projektu wydawniczego - antologii esejów "Odessa transfer. Reportaże znad Morza Czarnego", która ukaże się nakładem wydawnictwa Czarne 23 listopada 2009.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2009