Popiół na pół

Oto masz właściwie rozumiane ludzkie życie. Proch, którym jesteś, wraca do siebie. – Jak to? – zapytała Ola. – Pół tu, a pół tam? To gdzie on właściwie będzie?

29.03.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Chico Sanchez / GETTY IMAGES
/ Fot. Chico Sanchez / GETTY IMAGES

Nie wszystko w tej historii jest prawdziwe, ale ta prawda zasługuje na taką właśnie historię.

 

Niewczas

W niedzielę, około jedenastej zadrżał mi telefon w kieszeni. Wiadomość zawierała tylko zdjęcie bez tekstu. Widać było na nim wyciągnięte przed siebie ręce na tle oświetlonego słońcem górskiego zbocza. Ręce trzymały coś jakby czerwony słoik, nad którym unosiła się siwa chmurka. Ucieszyłem się i posmutniałem równocześnie. Więc jednak to zrobiły. Wolałbym być świadkiem zdarzeń niż słów, ale tak to jest z tymi, co za dużo czytają, a za mało żyją. Zawsze spóźnieni, żałują i czytają opowieści tych, co byli na koloniach, w wojsku, wcześnie rano na grzybach, w środku nocy na cmentarzu, lub po prostu tych, co przybyły na czas.

„Przybyły”, bo to opowieść kobiet, którą teraz tnę, przekształcam i dokładam inne słowa, ponieważ skoro nie było mnie przy zdarzeniu, muszę zastąpić je znaczeniem. Po to właśnie jest sens – rekompensuje nieobecność. Jest naszą odpowiedzią na nieprzeżyte życie innych ludzi, które usiłujemy pojąć, ale także własne, kiedy jest przeżywane jako ciągły niewczas.

„Niewczas”, porzucony dziś w formie rzeczownika i czasownika, był zwykle tym drugim i dobrze nazywał coś, co przychodzi zawsze nie w porę; albo za wcześnie, albo za późno; niewczesne, jak i poniewczasie; wyrychlone albo spóźnione. Ale także to, co swoją treścią powoduje niepokój, utrapienie i niewygodę. Jak choroba i śmierć – typowe niewczasy i fałszywe rzeczowniki, ponieważ nie odnoszą się do rzeczy, ale do przeżywania czasu wypełnionego bolesną treścią.

Czy jest ktoś, kto by żył, a nie zaznał śmierci?

Było kwadrans na czwartą, jak mówiła moja babka, jesienne popołudnie. Celebrowałem hamowanie tygodniowego młyna biurokracji i spokojne przechodzenie w dobrze zapowiadający się weekend. Prognoza obiecywała dwa suche, słoneczne, chłodne dni, co oznaczało, że późnym wieczorem wylądujemy na Spiszu, a więc jutro uda się wyprostować nogi na Słowacji. Kolejny dzwoniący telefon nie był w stanie wytrącić mnie z równowagi. Spojrzałem na ekran. „Weronika? Chyba pół roku minęło od naszej ostatniej rozmowy” – pomyślałem, wpatrując się w wyświetlacz z wahaniem, czy odebrać.

– Hej, niemożliwe, że dzw... – nie zdążyłem dokończyć wyrzutu, zalany łkaniem dobywającym się ze słuchawki. Po dłuższej chwili przerywany głos powiedział: – Zmarł mój ojciec.

Jak to w takich sytuacjach, zacząłem niezdarnie bąkać wyrazy współczucia, ale po chwili płacz ustał, głos się zmienił, stał się silniejszy, a słowa płynne: – Nie dlatego dzwonię. Ojciec wymógł przed śmiercią na mnie i siostrze obietnicę, że zostanie spalony, a prochy rozrzucimy nad Prusowem. Wiesz, tam, gdzie mamy letnią chałupę. Matka nie chciała o tym słyszeć. Podczas choroby ojca doznała nawrócenia, więc kiedy przekazałyśmy jej życzenie ojca, zaczęła krzyczeć, że to profanacja zwłok, że jesteśmy gorsze niż poganie, a zdanie ojca nie ma znaczenia, bo wypowiedział je w chorobie. A może nawet nie wypowiedział, tylko same wpadłyśmy na ten chory pomysł. No i dziś pochowaliśmy urnę w rodzinnym grobie. Ale on tam nie chciał leżeć!

Głos Weroniki znów zaczął się łamać.
– Jesteśmy mu to winne! Dlatego chcemy dziś w nocy wyjąć urnę i rozsypać prochy w miejscu, które kochał – powiedziała i znów wybuchnęła płaczem.
– No tak, racja – odparłem, kiedy znów się uspokoiła. – Też bym chciał spocząć w miejscu, gdzie dobrze się czułem za życia, a na żadnym cmentarzu nie czułem się dobrze. Tylko, Weronika, ja kompletnie nie wiem, co mógłbym zrobić.
– Nie mamy nikogo, kto by nam pomógł odsunąć płytę grobową.

Wzywamy doktora

Homer w „Odysei” opowiada, jak stara piastunka Eurykleja rozpoznaje Odysa po bliźnie na nodze, krzyczy z wrażenia i wywraca miskę. Wtedy poeta, nie zważając, że zaraz zlecą się wrogowie powracającego króla, jak gdyby nigdy nic, serwuje nam sto wersów dygresji o tym, jak Odys zdobył tę bliznę, ponieważ uważa, że powinniśmy to wiedzieć, zanim akcja ruszy z miejsca. I wszyscy bohaterowie grzecznie czekają, niczym w zatrzymanym kadrze, aż Homer skończy. Ja też tak zrobię, choć przecież musiałem na prośbę Weroniki odpowiedzieć natychmiast. Sens tej odpowiedzi i dalszych wydarzeń splótł się nierozerwalnie z kilkoma kazaniami wielkanocnymi Johna Donne’a. Bez nich nie potrafię zrozumieć sensu jej opowieści. One są moją blizną, o której muszę trochę opowiedzieć, a zaczęło się od pytania/wyzwania z psalmu 89: „Czy jest ktoś, kto by żył, a nie zaznał śmierci?”.

John Donne bowiem – jako poeta i kaznodzieja – najbardziej ukochał psalmy, a zaraz potem listy św. Pawła: „Pragnę się przyznać, że mój duchowy apetyt ciągnie mnie nieprzerwanie do psalmów Dawida ze Starego Testamentu na pierwsze danie, a listów św. Pawła z Nowego Testamentu na drugie”.
Obaj: król-poeta i spóźniony ewangelista byli dla Donne’a wzorem własnego pomieszania zmysłowej namiętności i religijnego natchnienia, który to koktajl znamy z jego olśniewającej poezji. Równie mocno uderza do głowy czytelnika w kazaniach, jako doktor i dziekan od św. Pawła.

Pracę kaznodziei rozpoczął w 1615 r., choć jego młodość nie zapowiadała profesji duchownego anglikańskiego. Wychowany w rodzinie katolickiej, świetnie wykształcony (najpierw prywatnie, a później w Oxfordzie i Cambridge), rozpoczął zapowiadającą się znakomicie karierę jako sekretarz Thomasa Egertona, Lorda Wielkiej Pieczęci. Fiasko planów przyniosła miłość i potajemny ślub z Anne More, której ojciec postarał się, żeby John stracił posadę, trafił do więzienia, a potem wraz z małżonką i powiększającą się rodziną klepał biedę.

Do dziś badacze spierają się o motywacje jego przejścia na protestantyzm; czy stał za tym oportunizm polityczny, bezwyjściowa sytuacja męża i ojca bez środków do życia, czy rzeczywista zmiana przekonań religijnych? Nie ma szans na ostateczne rozwiązanie. Lęk polityczny był na pewno istotnym czynnikiem. Jeszcze za rządów Elżbiety I za samo opuszczanie nabożeństw przez miesiąc karano grzywną 20 funtów, a w razie braku gotówki można było skonfiskować wagarowiczowi 2/3 majątku. Nie był to więc jedynie wybór światopoglądowy, nawet jeśli polityka króla Jakuba I była początkowo bardziej kompromisowa. Nie na długo, gdyż od wybuchu wojny trzydziestoletniej (1618) ataki na katolików przybrały znów na sile, a sytuacja całkiem skomplikowała się za rządów Karola I (od 1625 r.), który starał się wszystkie Kościoły podporządkować władzy królewskiej i ujednolicić do wspólnego wzorca liturgicznego. Ostatecznie kosztowało go to głowę.

Nie ma za to wątpliwości, że presja tych sił nadawała kazaniom Donne’a niesłychaną dramaturgię i wieloznaczność.

Zatrzymana kariera znów ruszyła z miejsca. Już po dwóch latach został kapelanem jednej z najsłynniejszych szkół prawniczych w Anglii – Lincoln’s Inn, a w 1621 r. dziekanem katedry św. Pawła w Londynie. Przede wszystkim jednak zasłynął jako fenomenalny kaznodzieja, który gromadził inteligencki Londyn, a ludzie z braku miejsc tłoczyli się na zewnątrz katedry.

Buszując wśród jego ponad 150 kazań, w których nie rozumiem większości erudycyjnych aluzji opakowanych w dawną angielszczyznę, co rusz jednak zatrzymuję się olśniony artystyczną i teologiczną brawurą autora. Dlaczego kilka spośród jedenastu kazań wygłoszonych na temat Zmartwychwstania pomiędzy rokiem 1620 a 1630 spięło się w mojej głowie z historią Weroniki – nie umiem powiedzieć. Ot, jeden z tych cudów czytania, kiedy słowa sprzed setek lat okazują się napisane właśnie dla mnie. Jak te pochodzące z kazania z 1 kwietnia 1627 r.: „Ten, kto pragnie wydać książkę, powinien wpierw zapragnąć, by sam stać się książką, by samemu robić tak przykładne rzeczy, by inni mogli je odczytywać, odnosić się do nich i z nich korzystać”. Skoro zaś nie potrafię spełnić warunku przyległości życia i literatury, jestem jako „Ten, kto nie uczynił niczego, co warte byłoby wspomnienia, nie wsparł świata w jego naprawie, ani tym, co posiada, ani czasem, który otrzymał”.

Dlaczego się zawahałem z odpowiedzią na prośbę Weroniki? Przecież podobnie jak jego „przez całe życie uczono mnie uwielbienia wobec męczeństwa” – napisał w satyrze „Pseudo-Martyr”. A jednak i on się zawahał, i nie zaryzykował życia dla religii katolickiej.

Wznoszenie i opadanie

W takich chwilach, rozpaczliwie krótkich, rozstrzyga się los, a przynajmniej honor bohatera.

„Nie podnoś tej płyty” – zadzwoniły ostrzegawcze dzwonki w mojej głowie. A rozsądek podsuwał wyobraźni gazetowe nagłówki: „Nauczyciel akademicki – hiena cmentarna”. Ale równolegle do uczucia lekkiej paniki zamigotała próżność: „Że też pomyślała o mnie…”.

Nie była to bynajmniej próżność z powodu wiary w moje – za przeproszeniem – polonistyczne mięśnie. Była to próżność strukturalno-gatunkowa. Układając plan włamania do grobu, Weronika obsadziła mnie w roli awanturniczej, przeniosła z osi wyboru na oś kombinacji, dokonując ekwiwalencji urzędnika na łotrzyka. Więc nie wszystko stracone, jeszcze mogę brać udział w przygodzie!? Zaraz jedna pojawiła się silniejsza myśl: „Jak się z tego wycofać bez ujmy na honorze?”.

Jedną z desperackich strategii kłamania jest histeryczna prawda. Polega na prawdzie przesadzonej, wyznaniu tak zaskakującym, że słuchający zamiast nas potępić, wpada w podziw dla naszej konfesyjnej brawury. Niestety, nie da się tej strategii ćwiczyć, ona się nam objawia w panice, i tylko wówczas jest skuteczna.

– Możesz na mnie liczyć – odparłem – ale noc nie jest dobra. Zróbmy to w biały dzień, ostentacyjnie, a jakby ktoś pytał, powiemy, że zapomniałyście włożyć ojcu do grobu jakiś ulubiony przedmiot. Zrobimy to jutro.
Zgodziła się, ale wiedziałem, że nie zaczekają. Moje miejsce w historii będzie zajęte przez kogoś innego.

Już nic więcej się nie zdarzy.
Ósmego marca 1621 r. Donne powiedział słuchaczom, że żyją na huśtawce, to wznosząc się, to opadając. I wcale nie jest to ruch między niebem a ziemią czy też między życiem a śmiercią: „Nasz grób jest na górze (...). Nasze codzienne pogrzeby symbolizują ten fakt, bo chociaż położą nas później w ziemi, to zanim to nastąpi, uniosą nas na ludzkich barkach do góry. Wznosimy się w górę w naszym dążeniu do śmierci i tak też czynimy w naszych rozważaniach na jej temat”. To pułapka mądrości, w którą wpadam wyobrażając sobie, że lektura i namysł czyni mnie lepiej przygotowanym na „smak śmierci”. Dla niego jednak filozofia i literatura były niewystaraczające, ponieważ nie potrafiły udzielić odpowiedzi, co to znaczy być człowiekiem.

Na czym opieramy to roszczenie do gatunkowej wyjątkowości, skoro umieramy, jak wszystko, co żyje? „Quis homo? Co to za człowiek, który nie zna smaku śmierci?” – pytał 28 marca 1619 r. I odpowiadał: „Nie znam żadnego”. Każda śmierć: w wypadku, na wojnie czy samobójcza – jest naturalna. Żadne cechy biologiczne: ani długość życia, ani siły fizyczne, ani dyspozycje intelektualne nie czynią nas zdolnymi do udzielenia odpowiedzi na pytanie o naszą gatunkową odrębność, na pytanie: „Quis homo? Czymże jest człowiek?”. Każda próba odpowiedzi nie zmienia obrazu ludzkiego życia jako naturalnego, bezsensownego cyklu narodzin i śmierci. Tłumaczył to w tym samym kazaniu, proponując słuchaczom: „Weź płaską mapę, glob wyrysowany na arkuszu. Tu na przeciwległych krańcach masz Wschód i Zachód. A teraz zwiń tę mapę w rulon, nadając Ziemi właściwą formę, a wtedy Wschód z Zachodem zetkną się jako jedno i to samo. Oto masz właściwie rozumiane ludzkie życie. Proch, którym jesteś, wraca do siebie. W okręgu, którym jesteśmy, dwa punkty spotkają się; łono i grób są jednym i tym samym”.

Coś jednak na drodze tego okręgu się zdarza, więc zanim nastąpi powrót tego samego, czym byliśmy przed narodzeniem, mamy trochę czasu na postawienie lepszych pytań. Nawet tchórzliwy, bierny obserwator życia też ma znaczenie, jeśli starannie powtórzy, co widział lub usłyszał. Doktor dziekan nagle nieco łagodnieje: „Dobry słuchacz potrafi być doktorem, tak jak kaznodzieja. Doktorem dla tego, kto siedzi obok (...). Doktorem dla całej swojej rodziny, gdy powtarza to, co usłyszał po powrocie do domu”.

Powtarzam wam to kazanie wielkopostne tak, jak mogli powtarzać słowa Donne’a słuchacze, którzy nie zmieścili się w katedrze św. Pawła: uzupełniali, zmieniali, upraszczali lub komplikowali, a nade wszystko już nie tylko słuchali, ale sami opowiadali, pouczali, zadziwiali. Dobra książka sprawia, że chcesz pisać.
Jak się spodziewałem, znalazły zastępstwo. Kiedy przed drugą w nocy Ola zaparkowała naprzeciw bramy, zauważyły, że we wnęce cmentarnego muru lśniła biała sylwetka.

– Bolek? – Weronika nie dowierzała własnym oczom.
– Ty idioto, coś ty na siebie włożył?! – syczała wściekła. Miał na sobie biały błyszczący dres z czerwonymi paskami. Zgasił papierosa, którego palił w przymkniętej dłoni, i rzekł do nich: – Nie bójcie się! Myślicie, że ktokolwiek zbliży się do białej postaci w grobie?
– Może ma rację – wyszeptała Ola. Tymczasem Bolek stawiał warunki.
– Najpierw kasa.
Weronika podała mu stówę.
– Zrobię to sam, wy zostajecie tu.
Przyjęły to nawet z ulgą. Po kwadransie jednak zaczęły się niepokoić. Coś to za długo trwa? Zbliżyły się. Kamień był już odsunięty, a Bolek siedział na grobie po prawej stronie, w tym głupim białym dresie, i gapił się na urnę.
– Nic tu nie ma – mruczał – a my jeszcze chcemy ukraść to nic.
Ola szarpnęła go za ramię: – Co jest? Zasuń płytę i wynośmy się stąd. I dawaj tę urnę.
Powstrzymał jej rękę: – Ty serca nie masz? Pomyśl, jak będzie czuła się wasza matka, kiedy po śmierci znajdzie się w pustym grobie. Umierając będzie przekonana, że połączy się z prochami ojca, a tu nic, a nawet jeszcze bardziej niż nic. Nie ma mowy, nie przyłożę do tego ręki. Chyba że – dodał po namyśle – że część tu zostawicie?

Przez chwilę wydawało się, że Ola rzuci się na niego, ale Weronika ją uprzedziła. Wzięła stojący na ziemi znicz, wyjęła wypalony wkład i podała mu puste czerwone szklane serce. Ostrożnie otworzył urnę i przesypał część jej zawartości do środka.
– Jak to? – zapytała Ola. – Pół tu, a pół tam? To gdzie on właściwie będzie?

Czy to cię martwi?

„A może martwisz się tym – pytał doktor John w kolejną Wielkanoc za Justynem Męczennikiem – że jedząc mięso ryby, która pożarła jakiegoś człowieka, stajesz się tym człowiekiem? Ten pierwszy człowiek nie stał się rybą, która go zjadła, ani ta ryba nie zmieniła się w drugiego człowieka, który ją zjadł. Oboje, i człowiek, i ryba, są rozdzieleni na składniki, z których zostali zrobieni na początku. Gdyby tylko twoja wyobraźnia mogła przenieść cię tak daleko, abyś pomyślał nie tylko o tym, że stałeś się czymś innym, jak ryba lub pies, który się tobą pożywił; ale że zmieniłeś się nieskończenie bardziej, bo rozpadłeś się w proch i stałeś się niczym. Czy wówczas nie przyznałbyś, że tylko doskonały Bóg może cię zebrać ponownie z nicości, jak stworzył cię z niczego”.

Słuchacze Donne’a nie widzieli w tych obrazach jedynie mrocznych alegorii, ponieważ na co dzień uważniej niż my przyglądali się śmiertelnej pracy natury, obcując z martwymi ciałami w domach i w przestrzeni publicznej. Publikowana od końca XVI w. „Lista zgonów” dostarczała mieszkańcom miasta tygodniowych statystyk zmarłych Londyńczyków z podziałem na kategorie przyczyn śmierci. Sporą część stanowili topielcy. Kiedy niedawno po raz pierwszy otwarłem „Wędkarza doskonałego” Izaaka Waltona – bestseller, który od 1653 r. miał ponad trzysta wydań – przeczytałem, że autor był przyjacielem i pierwszym biografem Johna Donne’a. Arcydzieło, jakim jest „The Complete Angler”, wydaje się być przede wszystkim pochwałą angielskiej natury, wspólnego przebywania na świeżym powietrzu i wędkowania oczywiście. Nie wiem, czy razem wędkowali, ale łatwo sobie wyobrazić, że np. to zdanie właśnie ich dotyczy: „Spędziliśmy cudowny dzień na wędkowaniu i rozmowie, wracamy do domu zmordowani i głodni, ale jakże przyjemne będą teraz jedzenie i spoczynek”. Walton na pewno docenił użyty w kazaniu przykład z rybą, nie tylko jako wędkarz łowiący w Tamizie, ale także jako człowiek wielokrotnie dotknięty śmiercią – wszystkie jego siedmioro dzieci umarło, a na koniec także żona Rachel.

Donne rozumiał doskonale, że kieruje swoje kazania do myślących ludzi, zafascynowanych budową i działaniem świata naturalnego. Tworzyli oni wspaniałą tradycję amatorskiego przyrodoznawstwa, które zrodziło Karola Darwina. Jako duchowny wiedział i czuł, że zmartwychwstanie ciał dostarczy religijnemu człowiekowi, coraz lepiej obeznanemu z materialnym światem, niesłychanych komplikacji, ponieważ wnikliwe i szczegółowe poznawanie rzeczywistości wcale nie czyni jej zrozumiałą. Donne nie pozwalał teologii na eliminację kłopotliwych szczegółów.

Podczas wielokrotnego rozważania zmartwychwstania nie karmił słuchaczy scenami z malarstwa religijnego, ale podsuwał ich wyobraźni treść żołądkową psa, który pożera ciało zmarłego. Nie koncentrował się na „czystych” kwestiach pośmiertnych losów duszy, ale prowokował swych bliźnich w kościele, każąc im myśleć o sobie jako o mimowolnych kanibalach wchłaniających cząsteczki ciał innych, martwych już ludzi. Oczywiście było w tym także retoryczne efekciarstwo, używanie mocnych środków, aby wstrząsnąć wspólnotą, która łatwo popada w rutynę i mechanicznie odklepuje nawet najbardziej kontrowersyjne formuły.

Dla wielkiego poety, którym był Donne, nie było trudne tworzyć przerażające obrazy fizycznej degradacji ludzkiego ciała, aby potem z wisielczym humorem zapytać: czy to was nie martwi?
Dla teologa i kaznodziei sprawa nie mogła kończyć się na budowaniu sugestywnych obrazów. Trzeba było słuchacza wprowadzonego w stan egzystencjalnej paniki spróbować stamtąd wyprowadzić nie tylko zachętą do wiary i ufności.

Podczas wieczornego nabożeństwa wielkanocnego 1626 r. postawił, jak to on, prowokujące pytanie: „Jak to będzie dalej?”. Nie tyle po śmierci, ale bez śmierci. Zanim doprowadził słuchaczy do odpowiedzi, przekonywał ich, że umierają nie raz, ale trzy razy. Pierwsza śmierć jest osobista, naturalna, cielesna; przypomina separację i rozwód, na skutek których rozstają się z sobą dusza i ciało. Porzucone ciało umiera jednak dalej drugą naturalną śmiercią, kiedy gnije i rozpada się w proch atomów. Ale i tego nie dość, gdyż przychodzi jeszcze trzecia śmierć. Ten proch, ta marność, którą się staniemy, popada w rozproszenie, rozwiewa się niedostrzegalnie i niepochwytnie po powierzchni ziemi. W obliczu tej skali zniszczenia praca zmartwychwstania będzie ciężką trzyetapową boską robotą re-kolekcji naszych rozwiedzionych, rozpadłych i rozproszonych ciał.

Myli się ten, kto przypuszcza, że dusza u Donne’a wiedzie spokojny żywot wyzwolonego z toksycznego związku szczęściarza, trawionego jedynie lekkim poczuciem winy. Niezwykłość jego metafizyki polega na brutalnym wykorzystywaniu materialnych, biologicznych i trywialnych obrazów w celu przybliżenia pojęć abstrakcyjnych. Odwaga i oryginalność języka poetyckiego daje jego myśleniu teologicznemu niesamowity rozmach. Zatem dusza także ma do odwalenia kawał roboty, w której Bóg niewiele pomaga. Poświęcił temu przywoływane już kazanie wielkanocne z 28 marca 1619 r. Połączenie duszy z Chrystusem to skomplikowana operacja chirurgiczna, w skład której wchodzą: „Transfuzja, Transplantacja, Transmigracja, Transmutacja”. Dusza, która przeżyje tę operację, będzie nowym człowiekiem, gotowym wreszcie do odpowiedzi na pytanie: „Czymże jest człowiek?”. Wcześniej, jak pamiętamy, była to istota znająca smak śmierci. Teraz, po ostatecznej transmutacji, jest to człowiek, który ma prawo powiedzieć za Chrystusem: „Ego homo, jestem istotą, która nie ujrzy śmierci”.

Cóż, jako pacjent niewiele mam do gadania poza wyrażeniem zgody na operację. Jako czytelnik podziwiam poetycki wymiar tej chirurgicznej metafizyki. Natomiast jako zranione i chore ludzkie zwierzę z blizną myślenia na ciele wdzięczny jestem chrześcijańskiej teologii, że nie zgodziła się na rozwód biednego ciała z duszą i zaprzęgła Boga do nieludzko trudnej roboty pozbierania do kupy naszych zgniłych, rozpadłych i rozwianych po świecie ciał. ©

Cytowane w tekście kazania Johna Donne’a w przekładzie Łukasza Romanowskiego pochodzą z jego książki „Kazania Johna Donne’a: ich aspekty teologiczne i literackie”. (Wydawnictwo Adam Marszałek, 2010).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, profesor w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego, od 2020 r. jego rektor. W 2010 roku otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii „Eseistyka” za książkę „Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy”. Wydał również… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2015