Człowiek rozciąga się

Hildegardę Matłosz życie blisko kościoła najwyraźniej nauczyło rozmawiać z obcym jak ze swoim, widać, że żeby pójść za kimś, nie potrzebuje Jezusa.

18.02.2019

Czyta się kilka minut

Bezimienny dzwon u św. Jana Chrzciciela w Wielkim Wełczu, 1612 r. / RENATA DĄBROWSKA DLA „TP”
Bezimienny dzwon u św. Jana Chrzciciela w Wielkim Wełczu, 1612 r. / RENATA DĄBROWSKA DLA „TP”

Za Górami Łosiowymi, za Jamskimi ­Lasami, koło Okrągłej Łąki przycupnęła na dnie Basenu Kwidzyńskiego wieś o nazwie Wielki Wełcz, mylącej tylko trochę.

Ponieważ leży między krajową pięćdziesiątką piątką a autostradą A1, bardzo łatwo do niej trafić komuś, kto unika głównych dróg.

I jak to często bywa, gdy rzeka gdzieś przepływa, decydujący głos w sprawach Wielkiego Wełcza od zawsze miała sunąca tuż obok Wisła. Już w 1394 r. Komturia Grudziądzka przykazywała mieszkańcom osady dbałość o stan wału przeciwpowodziowego w interesie własnym i świętego Państwa Krzyżackiego.

Ponowiła te zobowiązania w przywileju z 1432 r., który zacytuję za XIX-wiecznym „Słownikiem geograficznym Królestwa Polskiego”, bo to zawsze ciekawe, kiedy rzeka wpływa na aktualny stan prawny: „Niziny i łacha policzone są jako włóki. W łasze mają mieszkańcy wolną rybitwę. Jeżeli przy nowych pomiarach wykaże się nadwyżka, to ma zostać dołączona do lasu naszego, jeżeli się wykaże brak, doda się każdemu od boru w dwójnasób. Wskutek strat, które poniosły niziny, będą mieszkańcy wolni od tłoki, za co jednak mają płacić 17 grzywien rocznie i czynić służbę wojenną. Wreszcie powinni groble utrzymywać”.

Wisła jak to Wisła, groble germańskiej konduity miała za nic, toteż dokumentem, w którym przez wieki nazwa Wełcza najczęściej się pojawiała, były tzw. księgi szkodowe i różne inne dokumentacje poniesionych strat. A może ciągłe przypominanie wełczanom o obowiązku doglądania wału świadczy o ich niedostatecznym zaangażowaniu w tej kwestii? W 1446 r. biskup Pomezanii Kaspar Linke, właściciel pobliskiego Russenow, skarżył mieszkańców Wełcza o zaniedbywanie wału, przez co szkody ponoszą w pierwszej kolejności właśnie rusinowianie (Russenow to dzisiejsze Rusinowo). W połowie XVI w. wieś tak miała dosyć narowów wielkiej rzeki i szkód przez nią wyrządzanych, że niemal całkiem opustoszała. Jak trwoga, zwłaszcza wodą spowodowana, to do olędrów, wiadomo.

Około roku 1570 osiedlili się w Wełczu pracowici mennonici. Założyli Mały ­Wełcz, typową olęderską rzędówkę bagienną jeszcze bliżej Wisły, dziś przyłączoną do Wielkiego Wełcza, który w 1619 r. także został mennonitom „puszczony”. Osuszali łąki, utrzymywali groble, ale była to robota głupiego. Do nieustających powodzi doszedł potop szwedzki i inne wojny, z wojnami związane były przemarsze wojsk, z przemarszami wojsk konfiskaty mienia, więc jeśli dodamy do tego okresowe epidemie i ciągłe dokuczania na tle religijnym, których w żadnym razie nie powinniśmy nazywać prześladowaniami, łatwo będzie zrozumieć, że dzieci Menno Simonsa stopniowo wynosiły się z nie tak znów gościnnego Wełcza. Ponieważ pośpiech nie leżał w ich cierpliwej naturze, zajęło im to wieki. W 1885 r. mieszkało ich tu jeszcze trzynastu. W 1905 – pięciu. W 1921 – ani jeden. Została po nich stodoła z 1757 r., niedawno przeniesiona z Wełcza do skansenu w Wielkiej Nieszawce, i mennonicki cmentarz, którego stan wskazuje na kultywowanie przez lud tutejszy wiekowej tradycji zaniedbań nie tylko grobli.

Cmentarz ten jest jedną z dwu wełczańskich niezwykłości uwzględnianych przez serwisy typu „Polska niezwykła”. Druga to kościół. Kiedy się wjeżdża do wsi szutrówką od strony Okrągłej Łąki, widać go z daleka. Pobielony, kryty czerwoną dachówką lśniącą nowością. Skromniutki, a widać go z daleka po prostu dlatego, że stoi na samym skraju wsi, nic go nie zasłania. Moją uwagę przykuła w pierwszej kolejności, jakżeby inaczej, murowana dzwonniczka z trzema otworami szczelinowymi na wszystkie świata strony. Przez te otwory od razu wypatrzyłem w środku bliskie sercu kształty. Sam kościół szczyci się oklejoną eternitem wieżyczką na sygnaturkę. Patrzy zza płota na drogę dwojgiem ślepych okien umiejscowionych po obu stronach drzwi wejściowych. Każda z tych blend ma kształt podwójnej ostrołukowej arkady, w prawej umieszczono tablicę ogłoszeń parafialnych, w lewej budzącą szacunek tabliczkę: „Kościół Rzymsko-Katolicki w Wełczu p.w. św. Jana Chrzciciela, XIII w.”.

Kościół jak to kościół, lubi sobie dodać lat. Tak naprawdę jest to budowla z 1737 r., postawiona prawie od nowa na miejscu zrujnowanego w XVII w. kościoła gotyckiego, rzeczywiście zbudowanego ok. roku 1300. Pięć metrów od dzwonniczki zaczyna się przykościelny cmentarz, zajmujący praktycznie cały przykościelny teren. Między nią a nim reklama, chyba nawet krypto-. Zakład pogrzebowy i kamieniarski Eden z Grudziądza kusi niskimi cenami z trzema wykrzyknikami. Dorzuca też „do pogrzebu demontaż nagrobka gratis!”. Dużo hałasu o nic, jak w życiu.

Drewniane drzwi do dzwonnicy zamknięte są na wielką kłódkę. Życie nauczyło mnie, że jeśli wisi kłódka, to prawdo­podobnie gdzieś w pobliżu znajduje się też klucz do niej. Kobieta pracująca na polu od razu pokazała mi, w którym domu szukać. U pani Hildzi. Zaraz tutaj, o.

Wielki adwent wielkiego metafizyka

Eschatologiczna melancholia słyszalna w tonie „Medytacji” Johna Donne’a będących także, przynajmniej w przekładzie Piotra Plichty, medytacjami „nad dniami niespodzianego zmierzchu”, nie wzięła się znikąd. A wszechobecny w Medytacjach XVI, XVII i XVIII dźwięk dzwonów też nie pochodzi li tylko z wyobraźni wielkiego kaznodziei i poety. Donne pisał te natchnione teksty w grudniu 1623 r. w łóżku, które omal nie okazało się dlań łożem śmierci. Miesiąc wcześniej powalił go podwójny atak choroby, o którą doktorzy do dziś się spierają, co też mogło nią być. W każdym razie jej drugi atak na osłabiony organizm tylko cudem nie pozbawił go życia. I właśnie jako cud postrzegał Donne swój powrót do zdrowia, który w grudniu dopiero się zaczynał.

Pochował już niektóre z dwanaściorga swych dzieci. Jeszcze nie całkiem doszedł do siebie po śmierci żony w 1617 r. Jeszcze pamiętał epidemie dżumy, małe i wielkie, jak ta z 1603 r., która pochłonęła życie 40 tys. londyńczyków. Jako kapłan obeznany był ze śmiercią w sposób szczególny, bo biegał do ciężko chorych z ostatnim namaszczeniem i odprawiał na tamten świat zmarłych. Teraz śmierć zapukała i do jego drzwi. Dzwony wydzwaniały jej memento.

Oprócz wzywania wiernych na modlitwę i odmierzania pór dnia, dzwony w kościele anglikańskim miały obowiązek odzywać się za każdym razem, kiedy kapłan wyruszał do chorego, w chwili śmierci oraz podczas pogrzebu. To sprawiło, że złożony chorobą Donne musiał nader często słyszeć ich dźwięk. Sam o tym pisze już na początku Medytacji XVI, kiedy swoje „łoże boleści” umiejscawia „tak blisko wieży, co nigdy nie przestaje dźwięczeć”.

Można chyba założyć, że Donne lubił dzwony, był z nimi blisko. Na pewno sprzeciwiał się dążeniom protestanckiej ekstremy do pozbycia się ich z kościołów. Pamiętał dzwony, których słuchał w podróżach, wspominał je. Wiadomo, że czytał „De tintinnabulis” Girolama Maggiego i „De campanis” Angela Rokki.

Przeczytajmy, z nieocenioną pomocą Piotra Plichty, niektóre zdania zapisane przez Johna Donne’a tamtego grudnia.

„Ten, którego pogrzeb właśnie ogłaszają dzwony, był w domu – u kresu swojej wędrówki – wczoraj. Czemu więc dzwonią mu teraz?

Człowiek, który jest światem, zawiera w sobie wszystkie rzeczy świata. Jest on armią, a kiedy armia maszeruje, jej awangarda może stanąć na noc tam, gdzie tyły dotrą następnego dnia. Człowiek rozciąga się: naprzód idą jego działania, za nimi przykład – najpierw to, co sam robi, potem to, czego innych naucza. Podobnie wszystkie rzeczy dotyczące człowieka, również wspomniane dzwony: wczoraj ich dźwięk przeprowadzał z tego świata awangardę człowieka, jego duszę, a dziś wprowadza jego tyły, ciało, do kościoła i nie ustaje nawet po wprowadzeniu, aby zmarły – jako użyteczna nauka – wprowadził się do mnie. Z miejsca, gdzie leżę, słychać psalm i w ten sposób łączę się ze zgromadzeniem. Nie dobiegają mnie tu jednak słowa kazania, ale pogłos dzwonów je powtarza. (…) Rozważywszy to, doceniam teraz, że jeden spośród zmarłych braci moich, którego właśnie składają do grobu, dźwiękiem tych dzwonów napomina mnie i głosi moje kazanie pogrzebowe. W jego osobie wypełnia się nawet prośba, którą skierował bogacz do Abrahama: »Oto posłałeś jednego spośród umarłych, żeby mnie napomniał«. On napomina mnie donośnym głosem z wieży. Jego szept słyszę w zasłonach okiennych. (…) Jeśli właściwie pojmiemy doniosłość dzwonu, który ogłasza nam modlitwę wieczorną, z radością weźmiemy go za swój – wstając następnego ranka i czyniąc użytek z tego, że równie dobrze mógłby bić nam, co człowiekowi, dla którego rzeczywiście bije. Dzwon bije temu, który sądzi, że bije on właśnie dla niego. A chociaż wieża kościelna szybko milknie, to przecież od chwili, w której zapadł nad nim zmierzch, człowiek jest zjednoczony z Bogiem. Któż nie podnosi oka ku słońcu, gdy ono wschodzi? Kto jednak oderwie oko od komety, gdy ta wystrzeli na nieboskłon? Któż nie nachyli ucha na dźwięk dzwonu, jakikolwiek to dzwon i cokolwiek ogłasza? Kto jednak oderwie ucho od dzwonu, wraz z którym jego cząstka ulatuje z tego świata?

Nie ma człowieka, który byłby wyspą, z siebie samego ulepiony: każdy stanowi fragment kontynentu, cząstkę stałego lądu. Jeśli więc morze zmyje bryłkę ziemi, o tyle samo mniejsza będzie Europa, jak gdyby fale uniosły przylądek lub dom przyjaciół twoich lub twój własny. Gdy jakiś człowiek umiera, i ja staję się mniejszy, gdyż jestem wpleciony w ludzkość: a przeto nigdy nie wypytuj, komu bije dzwon – bije on tobie. (…) To jeden dźwięk, lecz słyszę w nim pełną orkiestrę. (…) Słyszę, jak prorok zwraca się do króla Ezechiasza: »Uporządkuj sprawy domu swego, bo umrzesz i żyć nie będziesz«. W ten sposób czyni nas członkami rodziny króla izraelskiego i nazywa to uporządkowaniem spraw jego domu, ażeby przysposobić nas do rozważań nad śmiercią.

Słyszę, jak apostoł stwierdza: »Uważam za słuszne pobudzić waszą pamięć, ponieważ wiem, że już wkrótce przyjdzie mi opuścić namiot tego ciała«. Tymi słowy święty Piotr ogłasza swój testament, a dzwon, którego teraz słuchamy, jest niczym spadek – czyli przekazuje nam ówczesne położenie apostoła, byśmy wzięli je teraz w posiadanie i użytkowali. Słyszę to, co przemienia wszelki dźwięk w muzykę, a wszelkiej muzyce nadaje znamię doskonałości. (…) Jeżeli w dźwięku tego dzwonu kryje się Twój język, to jakże nieskończenie związany jestem z Twym niebiańskim majestatem, że przemawiasz do mnie tak otwarcie! Bo nawet głos mówiący, że teraz muszę umrzeć, nie wychodzi z ust sędziego, który przemawia, jakby zamierzał potępić, lecz z ust lekarza, który uwidacznia w śmierci zdrowie. Ukazałeś mi śmierć jako lekarstwo na moją chorobę (…)”.

Zwykły dzwon

W oczach ludzi, których zaczepiam o dzwony, których pytam, czy mogę sfotografować dzwony, których proszę, żeby zadzwonili dla mnie, najczęściej widzę pobłażliwą życzliwość. Nauczyłem się cenić to uczucie, oba jego odcienie. Hildegardę Matłosz życie blisko kościoła najwyraźniej nauczyło rozmawiać z obcym jak ze swoim, widać, że żeby pójść za kimś, nie potrzebuje Jezusa.

No po prostu widać, że mimo siwe włosy i fioletowa podomka ma chęć wziąć klucze od dzwonnicy i iść. Ale jest jeszcze mąż pani Hildegardy, wyraźnie starszy, z laseczką, który też ma tu coś do powiedzenia. Ona sama waha się, głośno myśli. Boi się, że na dźwięk dzwonu zbiegną się ludzie i wezmą ją za wariatkę, która od rana dzwoni bez powodu. A dzwonienie powinno mieć jakiś powód. Mąż pani Hildegardy milczy i taksuje mnie wzrokiem.

– No i co ty myślisz? Ja bym panu zadzwoniła, dlaczego nie, ale zaraz się ludzie zejdą, że wariatka dzwoni nie wiadomo na co. Jesteś starszy, to powiedz, co robić.

– Jak się zejdą, to i pójdą.

Wygłosiwszy tę skromną, ale nader istotną kwestię, mąż pani Hildegardy schodzi ze sceny, a my idziemy do dzwonnicy. Nie mamy daleko, ale człapiemy powoli, lata robią swoje.

Pani Hildegarda pyta, skąd się wziąłem, więc wyjaśniam, że spędziłem noc w pobliskim lesie. Ona mówi, że to zwykły dzwon. Czasami przejeżdża autobusem jakaś pielgrzymka, to się zatrzyma, żeby odpocząć, i proszą, żeby im otworzyć kościół, bo chcą popatrzeć. A jeszcze żeśmy robili wieńce na odpust św. Jana, teraz też będzie, za dwa tygodnie, to jedna kobita aż mnie wycałowała, że my tu jeszcze wianki robimy. No, robimy, zielone, z brzozy. I stroimy, i tu, i w środku, takim ładnym, świeżym. Ale żeby mu zadzwonić, to jeszcze nikt nie chciał, no, chyba że umarł. Mówi, jakby się bała, że będę rozczarowany. Albo jakby chciała zapytać nie wprost, po co mi ten dzwon. Odpowiadam, że spodziewam się usłyszeć to, co przemienia wszelki dźwięk w muzykę. Ale i ja odpowiadam nie wprost, innymi to mówię słowami.

Dzwon nie jest zwykły. Jest bardzo stary, starszy niż najstarsze elementy wyposażenia kościoła. Pochodzi z czasów Johna Donne’a, odlano go w 1612 r. Pamięta mennonitów, choć to nie ich wzywał na modlitwę, kościół Jana Chrzciciela zawsze był kościołem rzymskokatolickim.

– Jest większy i mniejszy.

– Tak, zauważyłem, że są dwa – domyślam się, że mniejszy dzwon to sygnaturka, która trafiła do rezerwy z wieżyczki na dachu. – Dzwoni pani oboma?

– Nie, tym większym zawsze dzwonię. Ja albo nie ja, bo jak jest procesja, to tam chłopy dzwonią, a jedynie jak ktoś umrze i przyjdzie do mnie prosić, żeby zadzwonić, bo umarł, no to wtedy się idzie. Mąż chodził, ale już teraz nie może dobrze chodzić o lasce, to wtedy ja idę. No i na pogrzeby to też ja.

– A od dawna pani dzwoni?

– Nieee, no, jak tylko tu jestem, a jestem od urodzenia. Ale tutaj kiedyś był kościelny, to kościelny dzwonił, i rano o szóstej, o, z tamtego budynku chodził, taki Kaczmarczyk. Ale on umarł, to już nie dzwoni.

Klucze okazały się niepotrzebne. Po prostu nie ma żadnych kluczy, tyle książek przeczytałem, a nie domyśliłem się, że taka wielka kłódka musi być symboliczna.

W dzwonnicy leżą jakieś klamoty, jest ciasno. Pani Hildegarda przymierza się do dzwonu, jakby zabierała się do dojenia wielkiej kosmicznej krowy, ustawia się w wejściu z jedną nogą wspartą o próg, niemal zapiera się nogami. Ciągnie za sznur i po kilku skrzypnięciach rozpędzającego się mechanizmu dzwon dzwoni. Głos ma wysoki, ale pewny, donośny w sam raz.

Nikt nie jest wyspą, cały z siebie tylko.

Nikt nie jest wyspą, cały z siebie tylko.

Trochę popłochu

Każdy kampanolog wie, że przy nagrywaniu dzwonów dwa są momenty newralgiczne. Pierwszy to chwila, kiedy dzwony milkną. Gdyż dzwony milkną powoli, celebrują ten akt, i choćby się nie wiem ile tłumaczyło dzwonnikowi czy osobom postronnym, że kwintesencją brzmienia jest wybrzmienie, usta człowieka niechętnie pozostają zamknięte, kiedy cisza zaczyna brać górę. W przypadku pani Hildegardy dodatkowe napięcie powoduje obawa, że wezmą ją za wariatkę.

– Starczy? – pyta.

Mało mi, ale kiwam głową. Kiedy dzwonniczka zamyka skrzypiące drzwi dzwonnicy, dzwon huśta się jeszcze i chlusta ostatnimi dźwiękami. To lubię najbardziej, to trwanie przy resztkach, kiedy przez krótki czas dzwon dzwoni naprawdę sam, po swojemu.

– Zaraz będą dzwonić na komórkę: „Sąsiadka, kto umarł?” – mówi pani Hildegarda ze śmiechem znad kłódki. Potem poważnieje i patrzy, czy jestem zadowolony: – Chyba nie bardzo równo ciągłam.

Stojąc przy kościele, rozmawiamy chwilę o nim. Pani Hildegarda zapewnia mnie, że pochodzi z XIII w., w domu „zawsze na wierzchu” ma książkę, w której tak stoi napisane. Bez ceregieli, udając, że nie wiem, że to drugi z newralgicznych momentów, wciskam jej trochę drobnych.

– No, ale to dam proboszczowi, dzięki, dam proboszczowi, to będzie do organów. Aha! No, widzi pan, mówiłam. Wiesiek, jo jo.

I oto niespodziewanie, za sprawą dzwonu i przy współudziale telefonu, przenoszę się do świata, który brałem już za literaturę, przefruwam czterysta lat do czasów, kiedy ten dźwięk kazał ludziom dopytywać się: komu bije dzwon? Pani Hildegarda nie pyta o nic, nie wita się nawet, tylko od razu przystępuje do wyjaśnień:

– Wiesiu, nic się nie stało, dzieciaku, przyszedł taki pan, który nagrywa sobie głosy dzwonów, no i prosił mnie, to czemu miałam nie udostępnić, podzwoniłam trochę… Aha… Jo… I dał datek na organy ten pan! Na łąkach już jesteście? I jak tam to siano?... No… Dobrze.

Rozłącza się.

– Widzi pan? Mówiłam. Ja mówiłam, no, widzi pan?! Halo, Zosiu, nic się nie stało! Co?... Nie, nikt nie umarł! Taki pan sobie jeździ, głosy dzwonów nagrywa… No, chyba mnie proboszcz nie powiesi… Wszystko dobrze. No, jo… Nic, nic. Dobrze. Widzi pan? Nic się nie stało. Trochę popłochu i tyle.

Trochę śmiechów, trochę jeszcze wzajemnych podziękowań i rozmaitych grzeczności.

Telefon znów dzwoni, więc żegnamy się bardzo szybko i każdy idzie w swoją stronę. To znaczy pani Hildegarda stoi trzymając się jedną ręką kościelnego płotu, a drugą przyciskając do ucha telefon. Tłumaczy komuś, że nikt nie umarł i że nie zwariowała. Ja ruszam w kierunku Leśniewa. Uporządkuj sprawy domu swego, łatwo powiedzieć. A do domu daleko.

Jak się zejdą, to i pójdą.

– Czekaj pan! – pani Hildegarda woła za mną tak głośno, jak wołano po wsiach w czasach, kiedy nie było komórek. Aż mi głupio udawać, że nie słyszę. – Dam proboszczowi na organy, ale jednak mam wyrzuty sumienia, że wzięłam od pana pieniądze! ©

Autor jest poetą, tłumaczem i felietonistą. Laureat m.in. Nagrody im. Czesława Miłosza (2000), Nagrody im. Wisławy Szymborskiej (2014), Nagrody Poetyckiej „Silesius” (2015 i 2017). Felietonista „Tygodnika Powszechnego” w latach 2000–2007. W Państwowym Instytucie Wydawniczym ukazał się właśnie jego autorski wybór wierszy pt. „Sprzeczna jaskrawość”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, prozaik, dziennikarz radiowy, tłumacz i felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Laureat licznych nagród literackich, pięciokrotnie nominowany do Nagrody Literackiej „Nike”. W 2015 r. otrzymał Wrocławską Nagrodę Poetycką „Silesius” za… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 8/2019