Pokolenie po

Dorastali wśród opowieści wywodzących się sprzed ich narodzin. Nie mogli ich wtedy zrozumieć ani przetworzyć. Dzisiaj ożywiają je w urywkach, fragmentach, mikroopowieściach. Na serio.

05.11.2018

Czyta się kilka minut

Monika Sznajderman,  Paweł Sołtys, Mikołaj Grynberg, Marcin Wicha /
Monika Sznajderman, Paweł Sołtys, Mikołaj Grynberg, Marcin Wicha /

W polskiej literaturze dokonuje się właśnie zwrot. Zmęczeni opresyjnymi rządami ironii pozwoliliśmy wreszcie, by ktoś opowiedział o naszym pochodzeniu, przeszłości i rodzinach – bez strachu, że zostanie mu wytknięta pretensjonalność, czułostkowość i egzaltacja. Uprzytomniła nam to dopiero lawina literackich nagród i nominacji dla „Fałszerzy pieprzu” Moniki Sznajderman, „Mikrotyków” Pawła Sołtysa, „Rejwachu” Mikołaja Grynberga, „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy.

Nie dość, że wygrywają gatunki w Polsce dotąd niepopularne, to jeszcze całkiem poważnie traktujące zmilczane przez ironistów doświadczenie utraty czy żałobę. Literatura coraz częściej poddaje się afektom, nie tracąc jednocześnie z pola widzenia momentu, w którym emocje stały się transakcją, a wybory życiowe – rachunkiem zysków i strat.

Anegdoty i genealogie

Nigdy nie będzie wiadomo, jak powinno się o tym opowiadać, w pierwszej czy drugiej osobie liczby pojedynczej, może trzeciej liczby mnogiej. Albo stwarzając w miarę potrzeby jakieś nowe formy. Przejawem takiej formalnej niepewności w opisie Holokaustu jest „Rejwach” Mikołaja Grynberga (finał Nike), zbiór ponad 30 monologów, z których dwa dotyczą prawdopodobnie samego autora, a reszta jest zmyśleniem. Opowiadania łączy doświadczenie Zagłady, ale jest to głównie doświadczenie drugiego i trzeciego pokolenia ocalonych: dziewczynek, które podczas wakacji bawią się w ukrywanie w piwnicy Żydówek; dziecka, które czuje, że mama nigdy nie była kochana przez tatę; chłopca, którego na koloniach, o ironio, nazywają „Niemcem” z powodu obco brzmiącego nazwiska. Jest jeszcze inny chłopiec, którego matka nienawidzi za to, że powłóczy nogą. Później dowie się, że nogą powłóczyła również jego babka. Gdyby była zdrowa, pozwoliliby jej żyć. Nie poszłaby do gazu.


Czytaj także: Magdalena Nowicka-Franczak o "Rejwachu"


„Rejwach” rozprawia o tym, czego jako dzieci i wnuki nie wiedzieliśmy, bo wiedzieć nie mogliśmy, ale co zawsze było wokół nas obecne. Najczęściej w niedopowiedzeniu, milczeniu. Albo dokuczliwych, niezbywalnych zasadach, w domowym ustawodawstwie. „Ojciec mówił niewiele – pisze Monika Sznajderman we wstępie do opowiedzianej w „Fałszerzach pieprzu” (Nagroda im. Jerzego Turowicza 2017) historii swojej rodziny – w zasadzie milczał”. Z jakiegoś powodu jedyna lekcja wychowawcza, jakiej udzielał dorastającej córce, dotyczyła jedzenia. Mówił wtedy: „Gdy ja byłem dzieckiem i nie chciałem czegoś zjeść na śniadanie, dostawałem to na obiad, a kiedy na obiad nie zjadłem, to na kolację”. Po tej przemowie zawsze wychodził z kuchni, dodaje Sznajderman. „Zapamiętałam te słowa, bo już jako małe dziecko wyczuwałam niezrozumiały dysonans pomiędzy ich – jak mi się wtedy wydawało – bezwględnością a codzienną nadzwyczajną łagodnością ojca”. Wiele lat później okaże się, że te zasady pomogły ojcu przetrwać głód w kolejnych obozach. Później, czyli wtedy, gdy Sznajderman niespodziewanie uda się odsłonić to, co było dotąd przed nią zakryte: twarze, zdarzenia i miejsca.

Dopiero z czasem Marcin Wicha zrozumie, że rodzinne sformułowanie „podczas wojny, kiedy nas przenoszono”, zdawkowy wstęp do historyjki o zabijaniu głodu lekturą „Kucharza doskonałego”, oznaczał warszawskie getto. W przeciwieństwie do Sznajderman – on nigdy nie pozna dat, nazwisk i następstwa wydarzeń. Zamiast tego rok w rok, podczas rodzinnych świąt, słuchać będzie nieczytelnych dla dziecka anegdot o ogłoszeniach w żydowskiej gazecie czy pijanych krowach na Syberii. W pierwszych zdaniach „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” (podwójny laur Nagrody Nike) Wicha przyznaje, że jego matka zaciekle broniła stanowiska, iż „nie wszystko w życiu da się zamienić na śmieszne historyjki”. Starsze pokolenie czasem tego próbowało. Dlatego wspomnienia, które po sobie zostawiło, są niespójne i pełne aluzji – rzadko przyjmują postać uporządkowanej opowieści. To raczej zbiór punktów, przez które nie sposób przeprowadzić jednej linii bez zagryzmolenia obrazka. Tak wygląda archipelag naszej pamięci.


Czytaj także: Jacek Leociak o "Fałszerzach pieprzu"


Wicha napisze, że taki samotny punkt, pojedyncza anegdota, stanowi przeciwieństwo genealogii – i to zdanie jest kluczem nie tylko do „Rzeczy”, ale większości małych próz, które czytaliśmy w tym roku: „Rejwachu” Grynberga właśnie, ale też „Drugiego spotkania” Macieja Miłkowskiego czy „Mikrotyków” Pawła Sołtysa.

„Pokolenie po”, które w swojej książce sportretowali Grynberg i Wicha, częściowo Miłkowski, a wcześniej także Sznajderman, dorastało wśród opowieści wywodzących się sprzed ich narodzin. Nie sposób było je zrozumieć ani przetworzyć. Jeśli mimo wszystko czujemy się zobowiązani coś zrobić, pozostaje przytoczyć je właśnie w formie, w jakiej się je odziedziczyło – punkt po punkcie, we fragmentach, mikroopowieściach.

Prawda, ale wymyślona

Dlaczego Grynberg z tych fragmentów układa historie fikcyjne, czemu zmyśla świadectwa? Ten zastosowany przez autora „Rejwachu” zabieg ujawnia zasadę dotychczasowego funkcjonowania odpominanych historii – obrazy przekazywane przez rodziców i dziadków, nawet jeśli nie pochodziły z bezpośrednich doświadczeń czy osobistych przeżyć, są tak silne, że potraktowane zostały przez kolejne pokolenia równie realnie jak samodzielnie zdobywane wspomnienia, więcej – czasem nieświadomie zostają przetworzone i przeżyte na nowo, jak w scenie niewinnej zabawy trzech dziewczynek w piwnicy zakopiańskiej chałupy.


Czytaj także: Rzeczy w ruchu - rozmowa z Marcinem Wichą


„Poród był bardzo ciężki, bo musiałam być cicho. Pecha miałyśmy, bo akurat za ścianę powrócili Niemcy. Gdyby się o nas dowiedzieli, to koniec, pozabijają wszystkich, łącznie z dzieckiem. Trzymałam się za buzię, by nie wydać jednego dźwięku. Strasznie się bałyśmy, że dziecko po urodzeniu zacznie piszczeć. Urodziłam zdrową lalkę baby born, która na szczęście potrafiła być cicho. Nasze życie nabrało rumieńców”.

Jak bardzo doświadczenie opisane przez Grynberga w opowiadaniu „Po aryjskiej stronie” organizuje naszą wyobraźnię, będąc jednocześnie źródłem największego lęku i popularnej rozrywki, najlepiej świadczy obecny w tym roku na ekranach naszych kin film z pogranicza horroru i science ficton „Ciche miejsce” (reż. John Krasinski), w którym pięcioosobowa rodzina, w tym ciężarna kobieta, stara się przetrwać w świecie pełnym potworów, które zwabia każdy, najmniejszy nawet hałas. Życie ukrywającej się w piwnicy rodziny Abbottów koncentruje się więc na tym, by nie wydawać i nie generować żadnych dźwięków.

Grynberg zwykł powtarzać, że „Rejwach” to prawda, którą wymyślił. Może zmyślenie konieczne jest również dlatego, jak podpowiada Maciej Miłkowski w jednym z opowiadań „Drugiego spotkania”, że ze względu na charakter obecnych świadectw w strefie faktu niewiele da się zrobić. Bohater „Nie-fikcji” Miłkowskiego, miłośnik Maurice’a Maeterlincka, kupuje w jednym z łódzkich antykwariatów egzemplarz „Mądrości i przeznaczenia” z 1925 r. „Cena: siedem złotych. Stan: bardzo dobry z minusem. W książce znajdują się liczne podkreślenia i kilkanaście komentarzy na marginesach, ponadto opatrzono ją dwoma stemplami (tusz mocno wyblakły, ale czytelny). Pierwszy ogranicza się do inicjału i nazwiska: »M. Perlmann«. Drugi rozwija imię i zawiera również adres: »Mose Perlmann, Kraków, Dąbrowskiego 4/13«”.

Bohater Miłkowskiego z rozszyfrowanych komentarzy oraz stempla wnioskuje, że właściciel książki mógł być jednym z robotników fabryki Oskara Schindlera, któremu udało się przeżyć wojnę – ostatnie zapiski dotyczą lektury Marka Hłaski. Wnioski? Perlmann był człowiekiem nieszczęśliwym i samotnym. Było też w jego życiu jakieś „Ty”, do którego zwracał się wprost na marginesach „Mądrości i przeznaczenia”. Wszystko, co w opowiadaniu następuje dalej, jest fikcją. I nie może być inaczej, bo przecież w chwilach takiego zmartwychwstania intelekt staje się bezradny. Szczęśliwie, zdaje się mówić Miłkowski, jesteśmy obdarzeni także afektem oraz intuicją – i to ona, dyktując narratorowi możliwy rozwój zdarzeń, Perlmanna ostatecznie ocala. Wygląda to trochę tak, jakby Miłkowski opisał metodę zastosowaną w „Rejwachu”, czyniąc swoim bohaterem kogoś, kim mógłby być sam Grynberg, łączący inspirowane intuicją zmyślenie z elementami biografii spisanej z wytartych marginesów, domysłów, wspomnień. „Jesteś dzieckiem ocalonych, psychologiem, fotografem – zwraca się do Grynberga w książce jeden z bohaterów – chcę, byś mi zrobił portret, ale taki, który pozwoli mi się połączyć z dziadkiem”.


Czytaj także: Michał Sowiński o "Mikrotykach"


Grynberg i Wicha, ale także Paweł Sołtys w „Mikrotykach” (Nagroda Literacka Gdynia), budują swoje książki z rodzinnych opowieści o zranieniu. „Yhm” – puentują „zacni współobywatele” z eseju Wichy. Yhm, pochodzenie. Powinien istnieć na to specjalny znak interpunkcyjny, podsumowuje Wicha, graficzny odpowiednik skurczu krtani. Przydałby się on także wujkowi Wariatowi z „Mikrotyków” Sołtysa – całemu złożonemu „z utajeń, zresztą nie tylko swoich, z pomilkiwania rodziny, ze zdań urwanych po, niewidzialny w mowie, z dziur w albumach”.

To może lepiej byłoby, gdyby tę historię mogła opisać maszyna? Fotografowanie jest ponoć jednym z najlepszych sposobów zwalczania nicości. „Rejwach” zawiera kilkanaście małych fotografii Grynberga: nieczynne tory tramwajowe, okno przesłonięte firanką, puste krzesła, korzenie starego drzewa, cień. Martwe natury. Wszystkie zdjęcia są zgaszone, matowe, jakby autor chciał dzięki nim przywrócić opowiadanym historiom ich nieprzejrzystość, uwikłanie w skonfliktowane ze sobą narracje. Te fotografie to wizualne znaki traumy. Dowody na nieistnienie.

Co więcej – one także „mówią” w sposób przerywany, fragmentaryczny. Nie odsyłają ani do konkretnych tekstów zbioru, ani do zdarzeń. Ilustrują przywołane wyżej zdanie Wichy o genealogiach, bo przecież także tutaj szczegół musi zastąpić nieodzyskiwalną całość. Fotografia to w końcu mortyfikacja i wiwifikacja, wymazywanie i ratowanie.

Krótka piłka

Fotografie rozdzielające kolejne opowieści ujawniają czytelnikowi, że ma do czynienia z kreacją, zmyśleniem. Tym samym stają się świadectwem pokoleniowej gry, toczącej się pomiędzy niepewnością zobaczenia a pewnością przeżycia. Gry, która odbywa się przede wszystkim w naszych ciałach.

„Tyle co cztery piwa kosztowało, żeby się upocić, poczuć galaretę w mięśniach. I to naprawdę cieszy, ten squash, to wyprucie, bo się wtedy człowiek zaczyna składać z bólu, zmęczenia i nadwyrężonych ścięgien, płyciutki jest jak rozlewiska wyschłe latem w Kamieńczyku” – zaczyna jedno z ważniejszych w zbiorze opowiadań Sołtys. Człowiek się trudzi i poci, bo chciałby być płytszy, „sięgnąć w siebie i żeby zaraz był opór – materia, życie, dno. A on sięga, sięga po coś i niespodziewanie zapada mu się ręka, ramię, i już jest cały w sobie, w ciemności, i się okazuje, że to już gdzie indziej, i mało widać, tylko się nasłuchuje, jak własna przeszłość i cudze coś tam szepczą, z czegoś chichoczą, nad czymś popłakują”.

U Sołtysa ta ciemność cały czas zresztą „puka w ramię” bohaterów – np. na weselu albo kiedy rodzi się dziecko. Pijemy wódkę, jemy kotlety, zupy, ciasta i kiedy syci wychodzimy na papierosa – mówi autor „Mikrotyków” – podczas gorącego czerwcowego wieczoru spotykamy człowieka, który podaje nam kartkę, na której ktoś eleganckim, staroświeckim charakterem pisma wykaligrafował: Ukrywający się, przerażeni ludzie.

„Mężczyzna poczęstował mnie francuskim papierosem, zapaliliśmy znowu.

– Wie pan, noszę parę takich przy sobie. W chwilach wielkiej radości, szczęścia, czy jak tam pan chce, wyjmuję jedną i czytam.

– Dlaczego? – zapytałem.

– Tak trzeba”.

W ten sposób u Sołtysa dokonuje się cielesny proces przepracowywania wspomnień. O przeszłości przypominają konkretne przedmioty, a raczej – fizyczny kontakt z nimi. Miętoszone w spoconych, żółtych od nikotyny palcach karteczki, wypalane papierosy, gra w squasha, poręcz fryzjerskiego fotela. To dlatego w „Mikrotykach” wszystko, co fizyczne, jest „niemal przezroczyste, przewiewne, można wsadzić palec nie tylko w oko nożyczek, ale i w ciało fryzjera, w lustro, w niby-drewnianą poręcz fotela, zawsze na wylot”. Tylko wspomnienia są odpowiednio gęste, „mazoliste, przedziera się przez nie człowiek jak przez błoto, przez ciężkie brązy i lepkie szarości”. Gdyby także Sołtys do swojego zbioru dołączył zdjęcia, musiałyby być w sepii.

Rzeczy, które kupujemy

Szara książeczka z tytułem, który ucieka poza okładkę. Niefoliowany wierzch łatwo się brudzi, zbiera odciski palców. „Widać, że życie zostawia na niej ślad” – mówi o niej autor i to zdanie jest doskonałą ilustracją tego, co znajdujemy zaglądając do środka. Bo „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” to nie tylko prywatna opowieść Wichy o pożegnaniu z matką. To świadectwo tego, jak na styku z rzeczami ujawnia się dziś cała intensywność afektów, oraz tego jak emocje, a także nasze relacje i życie rodzinne, na wzór rzeczy, stały się przedmiotem transakcji i wymiany.

Bo o czym opowiada zawarta w eseju scena, w której narrator rozpaczliwie próbuje sprzedać pieczołowicie przez lata budowaną bibliotekę rodziców? Rynek kolonizuje to, co skrajnie prywatne. „Rzeczy” to także opowieść o rodzicach konsumentach („matka uwielbiała zakupy”), których powoli, choć skutecznie podgryza i wchłania kapitalizm („ojciec dostał zawału w jakimś centrum handlowym po wypróbowaniu zielonego frugo”). A także historia tego, jak zmieniało się nasze podejście do przedmiotów.

Najwymowniejszym symbolem tych przemian są u Wichy – nie tylko pisarza, także projektanta i grafika – okładki książek. W latach 40. były duże, w kolorach ziemi. Głównie klasyka: Dickens, Zola, Turgieniew, Puszkin. Drukarnie Czytelnika pracowały pełną parą, jak pisze Wicha, bo ludzie potrzebowali dających poczucie bezpieczeństwa papierowych ścian. A potem cegły zostały wyparte niewielkimi tomami Iskier, nadszedł czas serii Nike. Kolorowe wydania kieszonkowe pasowały do małych mieszkań, małej stabilizacji. W latach 70. głównym grafikiem wydawnictwa Czytelnik został Andrzej Heidrich, projektant polskich pieniędzy – niczego nie sprzedawał, puentuje Wicha, ustalał hierarchie. A potem przyszedł krach, trudności z papierem, książki zebry, każdą składkę drukowano na innym rodzaju papieru. Dopiero w epoce transformacji wszystko rozbłysło, okładki zrobiły się jaskrawe, a blurby obiecywały treści „błyskotliwe i zaskakujące”.

A dziś to wszystko już makulatura, kłopotliwa masa spadkowa. Co z tym zrobić?

„Czwarta próba. Przez chwilę świta nadzieja.

– Musimy się pozbyć książek.

– A masz coś o Żydach, ale żeby nie było o Holokauście?”. ©℗

Fot. FILIP ĆWIK / NAPO IMAGES // ADAM TUCHLIŃSKI / NEWSWEEK / FORUM // TOMASZ PACZOS / FOTONOVA // PAWEŁ KRZYWICKI / NEWSWEEK POLSKA / FORUM

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Od 2018 r. związana z „Tygodnikiem Powszechnym”, dziennikarka i redaktorka Działu Kultury, wydawczyni strony TygodnikPowszechny.pl. W 2019 r. nominowana do nagrody Polskiej Izby Książki za najciekawszą prezentację książek i czytania w mediach drukowanych. Od… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 46/2018