Rzeczy w ruchu

Ludzkość wędruje i nikt tego nie zatrzyma, choćby obiecał zbudować mury na wszystkich granicach i wyrzucić tę resztkę Żydów, z którymi nie rozprawili się poprzednicy - mówi Marcin Wicha.

18.06.2018

Czyta się kilka minut

Muzeum Żydowskie i Centrum Tolerancji w Moskwie / LASKI DIFFUSION / EAST NEWS
Muzeum Żydowskie i Centrum Tolerancji w Moskwie / LASKI DIFFUSION / EAST NEWS

MICHAŁ SOWIŃSKI: Czy syjonizm jest dla Pana ważną tradycją?

MARCIN WICHA: Nie, nieszczególnie. Bardziej przemawia do mnie tradycja Bundu, żydowskiego związku robotniczego. Ale myślę, że dzisiaj to już głównie kwestie historyczne.

Festiwal Kultury Żydowskiej przez prawie trzy dekady odcisnął się nie tylko na polskiej kulturze, ale też w przestrzeni krakowskiego Kazimierza. Syjonizm można zatem rozumieć szeroko, również jako odbudowywanie materialnego dziedzictwa polskich Żydów.

Chyba jednak nie. Syjonizm to jedno, a przestrzeń Kazimierza – drugie. Syjonizm to idea, ruch polityczny. Kazimierz to kawałek miasta, który zmienił swoją funkcję. Obecna wiąże się z kulturą, rozrywką, turystyką. Ruch turystyczny wynika z zainteresowania kulturą żydowską, stąd pewna teatralność, antykwaryczność tej dzielnicy.

Jest w tym również etyczny dylemat. Bywa, że rewitalizacja robiona jest przede wszystkim pod turystów.

Tak działa projektowanie. Sentyment, względy marketingowe lub historyczne często wymuszają zachowanie starej formy. Ale ta forma kryje już nową funkcję. Służy innym ludziom, innym celom. W Biłgoraju, gdzie nie ma już ani jednego Żyda, powstało kilka lat temu osiedle wystylizowane na sztetl. Taka współczesna fantazja na temat żydowskiego miasteczka. Jest tam nawet salon piękności z szyldem imitującym hebrajskie litery. Do tego dochodzi paradoks, który zawsze towarzyszy procesowi gentryfikacji. Gdy dzielnica staje się modna, ceny idą w górę. Robi się elegancko. Z odnowionych kamienic znikają dawni mieszkańcy. W przypadku Kazimierza – już tylko cienie prawowitych mieszkańców. Chociaż może to tylko moje subiektywne odczucie.

Ten proces może przebiegać radykalnie inaczej. Weźmy przykład Krakowa i Warszawy.

W Warszawie getto zostało całkowicie zniszczone. Po wojnie w tym miejscu postawiono nową dzielnicę mieszkaniową. Na Muranowie wszystko zostało zbudowane na gruzach i z gruzów. Trudno sobie nawet wyobrazić dawny przebieg ulic. Mimo to, a może właśnie dlatego, Muranów robi ogromne wrażenie, także jako miejsce niepamięci, wyparcia. Dowód, że przeszłości nie da się wymazać. To wisi w powietrzu. Zawsze można to było poczuć. Między innymi dzięki książce Beaty Chomątowskiej [„Stacja Muranów” – red.] świadomość tej historii dotarła do wielu ludzi.

Syjonizm ze swoim silnym zakorzenieniem z jednej strony, umasowiona pamięć stworzona pod turystów z drugiej – istnieje trzecia droga?

W Moskwie jest Muzeum Żydowskie i Centrum Tolerancji. Mieści się w budynku dawnej zajezdni autobusów, zaprojektowanej przez Konstantina Mielnikowa. To skarb awangardowej architektury lat 20. XX w. Mielnikow nie tylko zaprojektował ściany, ale też wymyślił nowy, wcześniej nieznany system parkowania, który nazwał zasadą prostego przepływu. Mielnikow zaoszczędził miejsce i ograniczył liczbę koniecznych manewrów. Udrożnił budynek, połączył dom i drogę. W pewnym sensie zrealizował ideę żywego planu, który ciągle się zmienia, jest w ruchu.

Po latach zajezdnię przeniesiono, budynek zmieniał przeznaczenie, aż w 2012 r. urządzili w nim Muzeum Żydowskie, którego częścią jest Centrum Awangardy. Taka osobna antresola, gdzie odbywają się wykłady i spotkania. Na stołach leżą książki i albumy o awangardzie. Można po prostu usiąść i czytać.

Jak to się wiąże z rosyjskimi Żydami?

Może dyrekcja Muzeum chciała się odwołać do tradycji miejsca? Awangarda przyciąga turystów. Oczywiście na tej antresoli jest mnóstwo Chagalla, Lissitzky’ego i innych żydowskich twórców. Ale myślę, że nie chodzi tylko o kryterium etniczne. Awangarda zawsze ma w sobie coś mobilnego. Jest poszukiwaniem, przekraczaniem granic i wymyślaniem wszystkiego od nowa. Otóż, nawet gdy patrzę na historię swojej rodziny, myślę o swoich pradziadkach – właśnie te rzeczy kojarzą mi się z żydostwem. Niepokój, brak zakorzenienia, wędrówka.

Tę cechę często antysemici wykorzystywali jako swój oręż.

Zapewne. Mnie ta cecha interesuje. Także jako coś, co się wyraża w architekturze, designie, grafice.

W Pana książkach pojawia się wiele przedmiotów naznaczonych emocjonalnie, choćby stolik – jedyny przedmiot ocalały z przedwojennego domu rodziców Pana matki. Mówił Pan o ruchu napędzającym design, ale rzeczy również zakorzeniają nas w świecie, dają poczucie bezpieczeństwa.

Raczej przeciwnie. Najpierw opowiadają o przedwojennym mieszkaniu, przestronnym, zasobnym, pełnym pięknych rzeczy. Potem okazuje się, że z tego wszystkiego ocalał tylko jeden niewygodny stolik. To nie daje poczucia bezpieczeństwa.

Mówi to Pan jako designer?

Trochę tak, bo przedmioty opowiadają nam o swoich użytkownikach, ale też projektantach.

Opowiadają o ludziach, którzy je wymyślili i zrobili. Pokazują, jak wyobrażali sobie przyszłość. Często przedmioty są mimowolnym świadectwem uprzedzeń, przesądów, ograniczeń swoich czasów. Albo po prostu braku wyobraźni. Gdyby projektanci stołów brali pod uwagę możliwość nalotów bombowych, pewnie wymyśliliby je inaczej. Może byłyby solidniejsze?

Design, czyli niepoprawny optymizm?

Bo zakłada, że każdą rzecz można zrobić na nowo i lepiej.

W polskiej literaturze po 1989 roku zaroiło się od przedmiotów. Huelle, Chwin, Tokarczuk, ale też Myśliwski – wszyscy na nowo uwierzyli w rzeczy.

Przedmioty, które obiecują zakorzenienie, rzadko dotrzymują słowa. Raczej podważają wiarę w stabilność świata. Moim zdaniem opowieść o rzeczach to historia nieciągłości i braku zakorzenienia. Także historię Zagłady opowiadamy czy próbujemy opowiedzieć w ten sposób, prawda? Mówimy o prześcieradłach, obrusach, pierzynach. O łyżeczce. O porcelanie, butach i tak dalej.

Kiedy pan mówi „zakorzenienie”, to zaraz myślimy o domu. Ale jakim domu? Na Grochowie, gdzie rozmawiamy, są socjalistyczne spółdzielnie mieszkaniowe z lat 30., blokowiska z czasów Gierka, strzeżone osiedla okresu transformacji. A deweloperzy już budują kolejne domy. Okazuje się, że co kilka, kilkanaście lat zmienia się pomysł na to, jak ma wyglądać ta przestrzeń. Jak urządzić ludziom życie. Jak łączyć to, co indywidualne, z tym, co wspólne.

Niektóre z pomysłów są akceptowane, inne odrzucane przez mieszkańców. Budynki i podwórka stają się zapisem zmagań, prób dostosowania przestrzeni do swoich potrzeb.

Niedaleko stoi blok, w którym w latach 50. zainstalowano pierwsze eksperymentalne meblościanki. Akademicy wymyślili i zaprojektowali, jak ludzie powinni gromadzić, segregować, przechowywać przedmioty. Ile ich potrzebują, jak mają je eksponować, pomieścić...

Chcę powiedzieć, że kiedy przyjrzymy się architekturze, nawet banalnej, ale także meblom czy książkom, to odczytamy historię poszukiwania, ścierania się, zmiany. Myślę, że to jest interesujące, nawet literacko.

Ten palimpsest pokazuje, że design nie dotyczy właściwie teraźniejszości. To zawsze projektowanie przyszłości bolesnych nauczek na podstawie z przeszłości – zamknięte koło nadziei i rozczarowania.

No tak, chociaż zdarzają się wyjątki – przedmioty, które nie zmieniają się przez dekady, a nawet wieki. Jak łyżka. Albo ołówek, który na początku XIX wieku wyglądał z grubsza tak samo jak dziś. Albo nożyczki, chociaż tutaj warto pomyśleć, ile musiało się zmienić w społeczeństwie, w wychowaniu, myśleniu o jednostce, żeby pojawiły się na rynku nożyczki dla leworęcznych.

Szkoda, że tak rzadko mówimy o przeszłości przez pryzmat pojedynczych rzeczy.

Można się tak bawić. Na przykład opowiedzieć historię swojego życia z perspektywy torby foliowej. Pamiętam jeszcze sprzedawców toreb. Na bazarach czy w przejściach podziemnych trwał handel naręczny torbami. Były na nich kotki, reklamy Marlboro albo logo sieci Aldi. W gospodarce niedoboru taką torbę ceniono, starannie przechowywano. Potem przyszedł kapitalizm – a z nim cienkie torebki, którymi zaczęli nas obrzucać w supermarketach. W domach trzeba było mieć osobną szufladę na cały ten plastik. Szybko się okazało, że kupując pomidory i sałatę ściągnęliśmy na świat katastrofę ekologiczną. Ostatnio naukowcy odkryli te torby nawet na dnie Rowu Mariańskiego. Nie mówiąc o tym, że jesienią powiewają na gałęziach – za czasów ministra Szyszki ten problem częściowo rozwiązano, wycinając drzewa. I tak wróciła moda na torby z płótna.

Nie tak dawno temu foliówki były symbolem postępu, jak zresztą wiele innych rzeczy z tworzyw sztucznych, które tak szybko popadły w niełaskę.

To ciekawy moment w historii rzeczy i historii projektowania. Jeszcze niedawno to była oczywistość – projektant dodaje. To znaczy: wymyśla nowe, lepsze przedmioty, które zastępują stare. Od pewnego czasu rozumiemy, że problem leży gdzie indziej. Musimy sobie poradzić z tą masą niepotrzebnych rzeczy, które już istnieją. To wyzwanie, gigantyczna zmiana w myśleniu, powiedziałbym – zmiana paradygmatu.

Pana niesentymentalny stosunek do rzeczy da się połączyć z żydowską tradycją bycia w ruchu – przymusowym niezakorzenieniem, o którym mówiliśmy wcześniej?

Wszystko można powiązać z żydowską tożsamością i tradycją, ale myślę, że to jest w ogóle charakterystyczne dla Europy Środkowej. W tej części świata każdy ma przodków, znajomych, sąsiadów, którzy kiedyś musieli się spakować i ruszyć w drogę. Zresztą to doświadczenie całego świata. Ludzkość jest w ruchu, wędruje. Nikt tego nie zatrzyma, choćby obiecał zbudować mury na wszystkich granicach i wyrzucić tę resztkę Żydów, z którymi nie rozprawili się poprzednicy.

Design jako doświadczenie nowoczesności?

Jedno z doświadczeń. Design zrodził się jako skutek rewolucji przemysłowej. W rozpędzonym świecie, gdzie wszystko może się przydarzyć. W jakimś sensie – parking autobusów Leyland i statki, które z Bremy czy Hamburga wiozły polskich imigrantów, i współczesny kryzys uchodźczy – to wszystko ma coś wspólnego. Wszędzie widzimy ten sam ruch. A design to próba, czasem naiwna, przystosowania się do życia w ruchu. Zaplanowania przyszłości. Nadania jej jakiegoś porządku. Myślę, że w świecie zakorzenionym design nie byłby do niczego potrzebny. ©℗

 

MARCIN WICHA jest grafikiem, projektantem, eseistą, pisarzem, autorem książek dla dzieci. W 2015 r. wydał tom prozy autobiograficznej „Jak przestałem kochać design”, dwa lata później „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”, za które otrzymał Paszport „Polityki”.

Marcin Wicha podczas warsztatów z dziećmi na Festiwalu Conrada, Kraków, 2012 r. / GRZEGORZ ZIEMIAŃSKI / WWW.FOTOHUTA.PL DLA KBF

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2018