Nieradość

PAWEŁ SOŁTYS (PABLOPAVO), pisarz (muzyk): W byciu pisarzem najfajniejsze jest to, że nic nie musisz. Co jakiś czas powraca ze strony krytyki żądanie „Lalki” XXI wieku. Wtedy radzę wyprawę do sex-shopu, tam z pewnością są lalki XXI wieku.

03.09.2019

Czyta się kilka minut

 /
/

MICHAŁ SOWIŃSKI: Syndrom drugiej płyty obowiązuje także przy wydaniu drugiej książki?

PAWEŁ SOŁTYS: Tak, to ta sama zasada – zarówno pierwszą książkę, jak i pierwszą płytę nosisz w sobie całe życie, a na zrobienie drugiej masz dwa czy trzy lata. Ale to nie do końca przypadek mojej „Nieradości”, bo wiele z tych opowiadań jest starszych. Albo przynajmniej pomysł na nie.

Nie tryskasz optymizmem.

Mój przyjaciel, Marceli Szpak, powiedział mi – chcąc mnie pocieszyć – że druga książka i tak jest na zmarnowanie. Bo jeśli napisałbym kolejną część „Mikrotyków”, to byłaby afera, że się nie rozwijam, do tego byłoby to dla mnie zwyczajnie nudne. Z kolei jeśli zrobiłbym coś zupełnie innego, to zawiódłbym oczekiwania tych, którym spodobała się poprzednia książka. Druga rzecz, którą wypuszczasz, zawsze zbiera cięgi. Ale chyba jestem na to przygotowany. Wiem, że mój miesiąc miodowy w świecie literackim się skończył.

Jedno z opowiadań w „Nieradości” ma tytuł „Co się robi, gdy się zostało pisarzem”. Paweł Sołtys przykrył Pablopavo?

To oczywiście ironiczny tytuł, a w świecie literackim bywam bardziej gościem. To raczej dodatek do mojego życia zawodowego, bo czuję się przede wszystkim muzykiem.

I jak Ci się podobały te odwiedziny?

Ogólne wrażenie bardzo pozytywne – nie spotkałem się ze złymi emocjami. Choć pewnie, gdyby ich poszukać, toby się znalazły. Cieszę się, że poznałem mnóstwo nowych osób, które wcześniej kojarzyłem tylko z lektur. Krąży fama, że to bardzo zawistne środowisko, ale nie odczułem tego na własnej skórze.

Świat muzyki jest przyjaźniejszy?

To zupełnie różne światy. Jak jadę na koncert, to nie zawsze mogę pogadać o tych książkach, o których akurat bym chciał. Z kolei na festiwalach literackich mam tak z płytami i zespołami. Chociaż trzeba przyznać, że pisarze lepiej znają się na muzyce niż muzycy na literaturze.

Jak oceniasz gusta muzyczne polskich pisarzy?

Oj, tu bywa bardzo różnie – ostatnio ktoś mi powiedział, że jest fanem Farben Lehre, więc nasza rozmowa szybko się skończyła. Z drugiej strony od lat koleguję się z Marcinem Świetlickim i to muzycznie bardzo ciekawa znajomość. Ma olbrzymią wiedzę o scenie psychodelicznej z lat 60. i 70. – zna nawet zespoły, które wydały ledwo po trzy single.


Czytaj także: Obcujcie z niepewnością - rozmowa Katarzyny Kubisiowskiej z Pawłem Sołtysem


Wróćmy do Twojego drugiego papierowego longplaya – czuć w „Nieradości” ducha obsypanych nagrodami i nominacjami „Mikrotyków”, ale zupełnie kto inny opowiada w tym tomie.

Mniej jest narratora podobnego do mnie, choć oczywiście wcześniej to też nie byłem ja. Chciałem teraz pożonglować różnymi perspektywami patrzenia na świat. W polskiej literaturze mamy za dużo prozy obsesyjnie skupiającej się na „ja”. Nie lubię operować dużymi kwantyfikatorami, ale – upraszczając – „Nieradość” to książka o starości. W związku z tym potrzebowałem narratorów i bohaterów w określonym wieku.

Prawie wszystkie postaci są po sześćdziesiątce, czasem dużo starsze. Dopadł Cię kryzys wieku?

Wszyscy mnie o to pytają. Nawet jeśli, to trudno go u siebie zdiagnozować. Ale chyba nie o to chodzi. O ile w „Mikrotykach” do pewnego stopnia upominałem się o ludzi biednych, żyjących gdzieś na marginesach tej rzeczywistości glamour, to teraz chciałem opowiedzieć o ludziach starszych. Wbrew pozorom rzadko się o nich mówi, a jeżeli już, to przy pomocy wyświechtanych stereotypów. Próbowałem zerwać z tym obrazem uśmiechniętej babci opiekującej się wnukami i lepiącej pierogi.

Górnolotnie to zabrzmi, ale chciałem oddać życie człowieka w całej jego rozciągłości – ze wszystkimi jego marzeniami, lękami, ale też namiętnościami czy żądza- mi. Bo przecież te rzeczy nigdy całkiem nie wygasają – być może z czasem cichną albo nabierają nowych kształtów, ale wciąż budują to, kim jesteśmy. To oczywiście karkołomne zadanie, bo starość z perspektywy młodości jest koszmarnie trudna do wyobrażenia. Jak byłem dwudziestolatkiem, nawet rozterki czterdziestolatka wydawały mi się kompletną abstrakcją.

Teraz jest łatwiej?

Jak już ostatecznie wyjdziesz z tej rozpędzonej młodości, w której szybko się myśli i ocenia, szybko się kocha i nienawidzi, to chyba łatwiej o empatię i ta perspektywa kolejnych dwudziestu czy trzydziestu lat staje się nieco bardziej dostępna.

Robiłeś „risercz”?

Tak się składa, że od dawna większość moich przyjaciół jest starsza ode mnie. To pewnie kolejny trop, dlaczego w ogóle pomysł na taką książkę przyszedł mi do głowy. Ale rzeczywiście, przygotowując się do pisania, dużo rozmawiałem ze starszymi osobami.

Dowiedziałeś się czegoś zaskakującego?

Uderzyła mnie różnorodność sposobów radzenia sobie z bólem i strachem.

Przykłady?

Trudno znaleźć język dla ich opisu, nie brnąc przy tym w banał. Najogólniej można powiedzieć, że chodzi o skupienie na drobinach życia, na czerpaniu z nich radości. Rzeczy wcześniej zupełnie przeoczane potrafią nabierać nowych, fantastycznych sensów. Inni z kolei rozwijają niesamowite wstęgi wspomnień, co łagodzi codzienne bolączki. Ale znowu – nie wiem, czy to jest tak bardzo związane z wiekiem. Może wszyscy tak mamy, a z czasem się to tylko nasila? Zaobserwowałem też, że starsi ludzie mają mniejsze skłonności do samooszukiwania się. Łatwiej przyznają się do własnych słabości czy lęków.


Czytaj także: W dźwiękach, nie w nerwach - rozmowa Błażeja Strzelczyka z Pawłem Sołtysem


A różnice pokoleniowe?

My, trzydziestoparo- i czterdziestolatkowie, jesteśmy w dziwnym momencie – bo właściwie nie wiadomo, jak powinniśmy się zachowywać. W poprzednich pokoleniach było mniej więcej jasne dla wszystkich, co wypada, a co nie w danym wieku. A teraz? Powinniśmy już chodzić z teczką w eleganckim płaszczu czy raczej jeździć na desce? Mój ojciec mając 40 lat był już w niekwestionowany sposób poważnym, statecznym mężczyzną. A ja niekoniecznie. I to pewnie będzie postępować – już mamy sporo szalonych i dziwnie młodych sześćdziesięciolatków. W krajach, gdzie rewolucja kontrkulturowa wydarzyła się wcześniej, zjawisko to znane jest od lat. Czasami widać grupę turystek ze Szwecji – wszystkie po siedemdziesiątce: piwko, winko, wydziarane i w drodze na koncert rockowy. U nas się to dopiero zaczyna.

Ale jednak piszesz o „nieradości”.

No tak, bo mimo wszystko starość nie radość – nie ma już tych młodzieńczych euforii. Są jednak inne przyjemności. Ale znowu, nie popadajmy w stereotypy. Niektórzy są pogodzeni ze swoim wiekiem, inni nie. Jedni sobie radzą, inni nie. Najgorzej jest – za to literacko ciekawie – gdy zaczynasz myśleć, że mogłeś swoje życie przeżyć lepiej, inaczej. Jeden z moich bohaterów, najprawdopodobniej cierpiący na chorobę alkoholową, czuje się królem świata, ale z jego opowieści co rusz przebijają smutne ruiny.

W nowym tomie zmieniasz też scenerię – mało jest wielkomiejskiej Warszawy, więcej małomiasteczkowości i prowincjonalności.

Trudno powiedzieć, że Grochów czy Stegny z „Mikrotyków” były wielkomiejskie, ale faktycznie, postanowiłem uciec z Warszawy. Pewnie łatwiej byłoby mi siedzieć ciągle na tych samych podwórkach, ale w literaturze nie chodzi chyba o to, żeby było łatwo. Dlatego wolę Davida Bowiego niż AC/DC – cenię artystów, którzy ryzykują i podejmują nowe wyzwania, nawet jeśli nie zawsze kończy się to sukcesem. Z drugiej strony trudno jest uciec przed swoim stylem. Łatwiej zmienić miejsce niż sposób patrzenia na świat.

W tym celu wymyśliłeś sobie senne galicyjskie miasteczko?

To kolejny ryzykowny pomysł – zupełnie inaczej pisze się o dzielnicy, w której się wychowywałeś, niż o ulepionym od zera małym miasteczku.

Czym skusiło Cię miejsce, w którym nic się nie dzieje?

Pozornie, bo jak się spojrzy uważniej, to widać, że w małych miasteczkach dzieje się wiele. To taki mikroświat, wygodny literacko, bo łatwo go objąć w krótkiej formie. Wszyscy się znają, a plotka to przecież genialny mechanizm fabularny. Jak coś się stanie, to wszyscy o tym wiedzą, choć każdy słyszał trochę inną historię. Nie inaczej jest w Niedynku. No i pamięć zbiorowa – pewne sprawy, szczególnie te traumatyczne, związane z wojną, trwają dłużej niż w przestrzeni wielkomiejskiej. A to był ważny dla mnie temat.

A co z ciemną stroną prowincjonalnego życia?

Oczywiście istnieje i o niej też piszę. Jestem daleki od gloryfikacji prowincji. Mamy w polskiej literaturze wspaniałe tradycje nieoczywistego pisania o podobnych miejscach – choćby Kornel Filipowicz czy Julian Stryjkowski. Dużo też myślałem o Amosie Ozie, szczególnie o jego pierwszych książkach, które dzieją się w kibucu, czyli specyficznym wariancie małego miasteczka. Podoba mi się jego metoda – tworzenie pozornie niepowiązanych ze sobą historii, które na koniec składają się w coś na kształt powieści.

To może już czas na powieść?

Trochę irytuje mnie obecny w polskiej kulturze fetysz powieści, w myśl którego prawdziwy pisarz powinien walnąć przynajmniej sześćset stron, najlepiej sagi. Ja się z tym dogmatycznie nie zgadzam. Ale kto wie, może kiedyś się skuszę… To wymagałoby jednak innych umiejętności, przede wszystkim warsztatowych. Po „Mikrotykach” byłem pewien, że taka forma nie jest dla mnie. Teraz już taki pewien nie jestem. Odkryłem wreszcie odpowiednie nitki, którymi mogę łączyć różne rzeczy. Więc kto wie?

Poważniejsze pytanie dotyczy samego sposobu opowiadania o świecie – z jednej strony synteza albo przynajmniej panorama, z drugiej rzeczywistość pokawałkowana.

George Saunders potrafi napisać opowiadanie na trzy strony, które w zasadzie jest powieścią. Kusi mnie taki styl – w „Mikrotykach” jest opowiadanie „Daleko”, gdzie próbowałem tak pisać. No ale jak już tak rozmawiamy, to przyznam się, że pracuję teraz nad mikro- powieścią. Ale właśnie z naciskiem na „mikro”. Mam w głowie choćby „Zbyt głośną samotność” Hrabala, która ma 120 stron. Jak dla mnie więcej nie trzeba.

Czyli stopniowo ewoluujesz w tę stronę.

Wspólnie z moją wspaniałą redaktorką Magdą Budzińską doszliśmy do wniosku, że w opowiadaniach chyba już doszedłem do ściany, więc postanowiłem spróbować czegoś innego. Ale to nie będzie prędko.

„Nieradość” od „Mikrotyków” odróżnia również „sfilcowany czas”, jak go sam nazywasz. Na czym dokładnie on polega?

Jak byłem dzieciakiem, dziadek opowiadał mi o swoim ojcu, który na początku XX wieku w Kijowie popełnił mezalians. A teraz ja mogę opowiedzieć to tobie. Ale tak właściwie to ile ma lat opowiadacz tej historii? Tyle ile miałem ja, kiedy ją pierwszy raz usłyszałem? A może tyle, ile miał mój dziadek, kiedy słuchał swojego ojca? A może należałoby te czasy zsumować? To fascynujące, ale też trochę straszne – przez dziesięć minut mógłbym mieć sto pięćdziesiąt lat.

Gdy opowiadamy o przeszłości, czas staje się bardzo niepewną rzeczą. Podobnie jest z pamięcią, i to nie jest wyłącznie kwestia wieku. Czasem znienacka pojawiają się nam przed oczami ludzie, o których nie myśleliśmy od dziesięciu czy dwudziestu lat. Za sprawą literatury możemy te powidoki próbować zapisać.

Ktoś mógłby powiedzieć, że uciekasz od tego, co współczesne.

Przeszłość to w zasadzie teraźniejszość, tylko bez zbędnych didaskaliów, jak powiedział ktoś mądrzejszy ode mnie. Do tego nie przepadam za literaturą doraźną, bo trudno w niej o dystans. Bez niego jesteś zbyt nabuzowany, zirytowany. Niektórzy potrafią się z tym obchodzić – na przykład Ziemowit Szczerek – ale to nie mój temperament. Współczesność odpycha mnie estetycznie. Nie potrafiłbym napisać książki o ludziach, którzy większość życia spędzają w komputerach i telefonach. Nie chodzi o to, że się na to zżymam! Absolutnie nie, to jest prawdziwe życie, prawdziwe uczucia i emocje, ale po prostu nie umiałbym opisać romansu, który odbywa się przez komunikator. Może się kiedyś nauczę. Z kolei pisać o świecie udając, że tego nie ma, byłoby bzdurą. Dlatego bardziej zajmują mnie lata 50.

A przyszłość? Nie interesuje Cię? A może uciekasz przed nią w przeszłość?

W byciu pisarzem najfajniejsze jest to, że nic nie musisz. Co jakiś czas powraca ze strony krytyki żądanie „Lalki” XXI wieku. Wtedy zwykle pod nosem radzę wyprawę do sex-shopu, tam z pewnością są lalki XXI wieku. Ale oczywiście jestem przerażony przyszłością, dużo czytam o katastrofie klimatycznej. Być może masz rację, być może z mojej strony to jakaś forma ucieczki. Z drugiej strony angażuję się, na ile mogę, w różne inicjatywy ekologiczne i społeczne. Ale moje pisanie jest obok tego, co oczywiście nie znaczy, że literatura w ogóle nie ma tu roli do odegrania – pisarze mogą ostrzegać czy prorokować. Ale też nie muszą.

PRL i lata 90., które opisujesz, to wdzięczne literacko epoki, mocno jednak już zmitologizowane.

W tym jest oczywiście dużo pułapek. Nostalgia byłaby jedną z nich, ale też mamy w głowach wiele krzywdzących stereotypów. Na przykład jak myślimy o lokalnym działaczu partyjnym, to od razu widzimy cwaniaka-pijaka, a jak o byłym AK-owcu, to bohatera. A przecież rzeczywistość nie była taka prosta.

Świat, który opowiadasz, miał też inną dynamikę, rzeczy działy się wolniej.

Dla mnie cezurą oddzielającą przeszłość od tego, co umownie nazywamy współczesnością, nie jest rok 1989 i upadek PRL-u, ale raczej początek XXI wieku, kiedy technologia, a razem z nią cała rzeczywistość mocno przyspieszyły. Gdy wszyscy o wszystkim dowiadują się momentalnie, ludzie zaczynają inaczej ze sobą rozmawiać.


Czytaj także: Co to jest poezja? - Paweł Sołtys dla "TP"


Skoro mówimy o komunikacji, to możemy płynnie przejść do poezji. Z jednej strony piszesz opowiadania, z drugiej teksty piosenek. To dla Ciebie różne światy?

Darek Foks, którego bardzo cenię, chyba najlepiej opisał różnicę między prozą i poezją. Jak jest równo z lewej i prawej, to mamy do czynienia z pierwszą, jak równo z lewej, ale poszarpane z prawej, to z drugą. Tego się trzymam.

Nie wywiniesz się tak łatwo. W piosence „Szmerem” z Twojej najnowszej płyty śpiewasz, że chcesz zakłócać wyślizgane komunikaty, być kamieniem w bucie.

Sztuka – że pozwolę sobie na takie słowo – w ogóle powinna być kamykiem w bucie. Może to niejedyna jej funkcja, ale właśnie to wybicie z letargu codzienności jest dla mnie kluczowe. Zwłaszcza jeśli mówimy o poezji, do której w „Nieradości” chyba w paru miejscach niebezpiecznie się zbliżam.

Proza poetycka?

Nie lubię tego określenia, bo dla mnie każda dobra proza musi mieć coś z poezji. Henryk Bereza powiedział, że gdzieś w okolicach lat 70. w ogóle przestał myśleć tymi kategoriami. I ten pogląd jest mi coraz bliższy. Bo gdy piszę, nie myślę rodzajami ani gatunkami ­literackimi. ­Kieruję się intuicją, może nawet – znowu przepraszam za niemodne słowo – natchnieniem. Dopiero potem krytycy kwalifikują to tak albo inaczej. Dla mnie to sprawa drugorzędna.

W dyskusjach o kondycji współczesnej poezji często pojawia się zarzut samomarginalizacji, zabrnięcia w ślepą uliczkę niezrozumialstwa.

Nawet jeżeli niektórzy poeci faktycznie poszli taką ślepą drogą, to być może nie mieli innego wyjścia – nie mogli pisać inaczej, bo każde uproszczenie czy pójście na kompromis prowadziłoby do fałszu, a dla poezji nie ma nic gorszego. Z drugiej strony problem z niezrozumialstwem może brać się ze słabego przygotowania samych czytelników. No bo jeżeli nie zna się najważniejszych polskich i światowych tekstów XX wieku, to trudno oczekiwać, że pójdzie ci gładko ze współczesnymi autorami, którzy przecież z tych tradycji wyrastają. To brzmi nieco elitarystycznie, ale z drugiej strony poezja od zawsze wymagała trochę wysiłku. Na szczęście w tej materii jestem tylko czytelnikiem, bo poetą się nie czuję.

I co teraz czytasz?

Konrada Górę. I muszę powiedzieć, że jego poezja poruszyła mnie jak mało co w ostatnich latach.

Dalej masowo wręczasz znajomym tomiki-prezenty?

Staram się, choć czasem reakcje bywają różne. Ale jeśli chcesz kogoś zarazić poezją, musisz go dobrze znać, musisz wiedzieć, kiedy wyskoczyć z Foksem, kogo namawiać na Świetlickiego, a komu proponować Witkowską.

Żyjemy w czasach wzmożenia ideologicznego, ale też językowego. To dobry moment dla poezji?

Kto czytał Michała Głowińskiego, ten widzi wszystkie te niepokojące znaki i wie, dokąd zmierzamy. Znaczenie wielu słów się zaciera, a potem przychodzi banda durniów i dodatkowo nasącza je nienawiścią. Staram się trzymać od tego jak najdalej. Przyglądam się. To w ogóle dobry napis na nagrobek: przyglądał się. ©℗

 

PAWEŁ SOŁTYS (ur. 1978) jest wokalistą, pisarzem, autorem tekstów piosenek i kompozytorem. W świecie muzycznym znany jako Pablopavo. W 2017 r. ukazał się jego zbiór tekstów prozatorskich „Mikrotyki”, za który otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia. Wkrótce ukaże się jego kolejna książka „Nieradość”.

Czytaj także: Paweł Sołtys jest pisarzem - Michał Sowiński o "Mikrotykach"

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2019