Po co komu grabki

Chcecie zbudować przyjazną obywatelom republikę? Twórzcie place zabaw i pozwalajcie dzieciom na ryzyko – jak dorosną, same ją zbudują! Oto nasza propozycja na Dzień Dziecka.

29.05.2017

Czyta się kilka minut

 / il. ISTOCK // PIXABAY
/ il. ISTOCK // PIXABAY

W kwietniu na klatce jednego z bloków w warszawskim Miasteczku Wilanów zawisło nietypowe ogłoszenie. Anonimowy autor przekonywał w nim swoich sąsiadów, że ich mieszkania wkrótce stracą na wartości. „Dlaczego? Piaskownica na naszym podwórku to hałas i obcy pod oknem” – wyjaśniał. Dodawał, że wybrał to miejsce do życia z uwagi na ciche podwórko, bez obcych zaglądających w okna, a budowa piaskownicy obróci tę sielankę w ruinę.

Anons wywołał burzę w internecie. Dostało się wszystkim jak leci: matkom zbyt głośno strofującym swoje pociechy, deweloperom budującym niskie partery, słoikom nienawykłym do realiów życia w bloku, programowi 500 plus mnożącemu hordy rozkrzyczanych bachorów. Wśród skrajnych opinii zaplątało się tylko kilka refleksji nad duchem czasów, takich jak ten głos: „Za moich dawno minionych i niesłusznych czasów mówiło się: znamy się z nim jeszcze z piaskownicy, to moja koleżanka z podwórka, nasza paczka spod trzepaka, trzymamy się razem do dziś. Ciekaw jestem jak za dwadzieścia lat Polacy będą rozumieli słowa blok, trzepak?”.

Piasek na uspokojenie

– Ciągle powtarzam rodzicom, że plac zabaw to samograj. Dziecko powinno spędzać na nim jak najwięcej czasu – mówi Ewa Zabłocka, terapeuta integracji sensorycznej z Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej nr 3 w Warszawie. – Tam rozwija się wszystko. Sfera ruchowa, sensomotoryczna, emocje.

Im bardziej wchodzi w szczegóły, tym łatwiej zrozumieć jej entuzjazm. A więc przede wszystkim wspinanie, huśtanie, zjeżdżanie ćwiczą koordynację, równowagę, poprawiają napięcie mięśniowe rąk i nóg.

Z kolei piaskownica daje zupełnie inne środowisko zabawy niż dom.

– Zapewnia stymulację dotykową w obrębie całego ciała, bo przecież piasek ląduje nawet w butach. Dziecko musi usiąść, pobrudzić się. Piasek przylepia się do rąk, z czym wielu dzieciom trudno sobie poradzić. Ma zróżnicowaną strukturę, jest suchy lub mokry, ciepły lub zimny. Im głębiej się wkopać, tym jego cechy będą inne. Jeśli dodamy do niego wodę, zamieni się w błoto, a przecież każde dziecko lubi bawić się błotem. Dorzucimy kamienie i znów wrażenia dotykowe będą zupełnie inne – wylicza terapeutka.

Ale to nie koniec korzyści wynikających z grzebania w piachu. Stymulacja piaskiem jest przyjemna, daje poczucie bezpieczeństwa.

– Z mojej pracy z dziećmi jednoznacznie wynika, że nawet te dzieci, które na co dzień mają problemy z koncentracją, potrafią się wyciszyć w piaskownicy. Wrażenia dotykowe są tak intensywne i różnorodne, że skupienie przychodzi samo – dodaje psycholog.

Ta sama piaskownica to dla dziecka również nowy świat emocji i relacji z innymi. Dla najmłodszych plac zabaw daje pierwszą okazję, by oddalić się od rodzica, początkowo nieznacznie, z czasem coraz bardziej. Zmusza do stawienia czoła strachowi. Wspinaczce na drabinki towarzyszy lęk wysokości, z którym dziecko może sobie poradzić lub się wycofać. Koledze się uda, jemu nie. Na trening porażki naraża się nawet podczas kopania w piasku, bo przecież nie każda babka musi się udać.

– Plac zabaw to miejsce, gdzie pierwszy raz dostaje się łopatką po głowie. W domu rodzice chronią dziecko przed podobnymi sytuacjami, ale tam pojawia się czynnik nieprzewidywalny, czyli inne dzieci. Mało tego, zwykle jest to codziennie inny zestaw dzieci, często spoza grupy, w różnym wieku, bo piaskownica nie zna podziału na klasy. To zmusza za każdym razem do ustawienia relacji między nimi od początku – mówi Zabłocka.

Od piaskownicy do republiki

Do dziś trwają spory, gdzie narodziła się idea placu zabaw: w Stanach Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii. Faktem jest jednak, że to Amerykanie jako pierwsi uzmysłowili sobie, że nie można osiągnąć powszechnej szczęśliwości bez obcowania z przyrodą. Realizacją tej myśli była idea parku narodowego (w 1872 r. powstał najstarszy, Yellowstone), ale również koncept miejskiego parku dostępnego dla wszystkich mieszkańców. W Europie od zawsze królowała tradycja ogrodów królewskich, do których biletem wstępu były duże pieniądze lub błękitna krew. W połowie XIX w. w Londynie było raptem kilka zieleńców, z których mogli korzystać gorzej urodzeni.

W kolejnych dekadach takich oaz w rozrastających się miastach było coraz więcej. Z czasem zaczęto na nich wydzielać przestrzeń dla dzieci i młodzieży. Panowały dwa trendy. Pierwszym były tzw. boiska turnerskie, od niemieckiego Turnplatz, gdzie das Turnen to gimnastyka. Chodziło w ich przypadku przede wszystkim o ruch i rozwijanie sprawności fizycznej. Równolegle z rozwojem ruchu przedszkolnego powstawać zaczęły tereny o charakterze typowo dziecięcym, przenoszące do miast pierwiastek wiejski. W myśl zasady, że najlepsze dzieciństwo to dzieciństwo spędzone w ogrodzie.

– Place zabaw, wbrew pozorom, od samego początku powstawały jako przestrzenie z misją. I była to misja skierowana nie tylko do dzieci, ale także skupiona na budowaniu podwalin przyszłego społeczeństwa – mówi dr Maja Brzozowska-Brywczyńska, socjolog z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. – Zarówno boiska turnerskie, kładące ogromny nacisk na rozwój sprawności fizycznej, czasem kosztem zabaw społecznych, jak i ogrody, parki, służące jako rekompensata braku kontaktu dzieci z przyrodą, rugowaną z rozwijających się pod dyktando kapitalizmu miast, miały gwarantować społeczne ozdrowienie.

Wyjątkowym w skali Europy zjawiskiem były wymyślone przez krakowskiego lekarza Henryka Jordana ogrody, od nazwiska założyciela zwane jordanowskimi. Pierwszy powstał w 1889 r. na 22 hektarach krakowskich Błoń. Miał ogromny rozmach: na jego potrzeby uregulowano Rudawę, posadzono sto tysięcy drzew i krzewów, postawiono drewniane pawilony, wytyczono boiska i miejsca do ćwiczeń gimnastycznych. Była część świetlicowa na chłodne miesiące, pijalnia mleka, ogródki warzywne. I jeszcze aleja historyczna służąca do prowadzenia lekcji patriotyzmu, tak ważnych w polskim mieście pod austriackim zaborem. Park Jordana miał charakter alternatywnego świata, miasta w mieście tylko i wyłącznie dla dzieci i młodzieży.

Stał się potem inspiracją dla innych miast. Warszawa miała założone przez Warszawskie Towarzystwo Higieniczne Ogrody im. Wilhelma Raua (na Agrykoli i w Ogrodzie Saskim), Cieszyn Park im. Adama Sikory. Patron tego ostatniego był społecznikiem, który ufundował miastu kilka hektarów terenu na park dla młodzieży kresowej. W 1909 r. swojego parku dla dzieci doczekał się Lwów (rok później wyróżniono go nagrodą na międzynarodowych targach w Paryżu).

Z czasem place zabaw stawały się stałym elementem tkanki miejskiej, samej w sobie coraz mniej dostępnej dla dziecięcej eksploracji. Kiedy planowano zabudowę kolejnych dzielnic Nowego Jorku, ich lokalizację określano na podstawie mapy przestępczości. Place zabaw miały pełnić funkcję bufora, być przestrzenią dyscyplinującą sąsiedztwo. Pedagodzy stojący za tzw. Playground Movement poszli jeszcze dalej. Według nich place zabaw były odpowiedzią na przeludnienie miast. Jeden z ideologów ruchu, Lee Hamner, podsumował to słynnym zdaniem: „Dzisiejszy plac zabaw to jutrzejsza republika”. A potem dodawał: „Jeśli chcemy za dwadzieścia lat być narodem silnych, wydajnych mężczyzn i kobiet, nacją kierującą się sprawiedliwością i uczciwym podziałem dóbr, pracujmy nad tym dzisiaj z chłopcami i dziewczynkami na placach zabaw”.

W Europie wiele zmieniła wojna – w Holandii, Wielkiej Brytanii place stały się również formą terapii. Umyślnie sytuowano je na zburzonych parcelach. Bawiąc się w lejach po bombach, dzieci przepracowywały wojenną traumę.

Mniej więcej w tym samym czasie w Danii powstały pierwsze tzw. junk playgrounds, będące czymś pomiędzy dziecięcym placem budowy a wysypiskiem śmieci. Rupiecie, gruz, piach, materiały budowlane, a nawet ogień, były zdaniem ojca tego trendu, architekta krajobrazu Carla Theodora Sørensena, najlepszymi zabawkami.

Takie place przygody powstały kolejno w wielu europejskich krajach, choć nigdy w Polsce. Nie przyjęły się też w Stanach Zjednoczonych. W latach 70. Nowy Jork miał trzy takie place, dziś został już tylko jeden, na Governors Island. Na łamach miesięcznika „The Atlantic” wizytę na nim opisał niedawno Timothy D. Walker. Choć dorośli nie mają tam wstępu, w ramach wyjątku opiekunka placu pozwoliła mu wejść razem z czteroletnim synem. Wcześniej Walker został poinformowany, że nie wolno mu w jakikolwiek sposób ingerować w zabawy dzieci oraz w ich wzajemne interakcje. Mógł tylko patrzeć, jak czterolatek bawi się młotkiem i gwoździami, a potem małą ręczną piłą tnie rozrzucone po placu deski. Początkowo przestraszone i ciągnące ojca za sobą, po pięciu minutach takiej zabawy dziecko przestało go w ogóle zauważać. I choć dorosłe oko co rusz dopatrywało się kolejnych niebezpieczeństw – jak chłopca w klapkach, który przewrócił wiadro pełne gwoździ – nikomu nie stała się żadna krzywda.

Zdobądź wrak

W adresowanej do harcerzy broszurce z 1961 r. „Urządzamy plac zabaw”, z serii Zrób To Sam, Zygmunt Dąbrowski przekonuje, że dzieci najchętniej bawią się rzeczami najprostszymi. Sugeruje, by przestrzeń placu wypełnić elementami takimi jak tarcza, do której można rzucać różnymi przedmiotami, słup, na który można się wspiąć, kręgi studzienne do chowania się czy też po prostu cegły i deski, uniwersalny budulec do wszystkiego. Równocześnie zachęca, by surowców szukać w składach złomu, bo nic nie przebije rur, prętów czy kawałków blachy, które łatwo tam znaleźć.

Kolejne akapity mogą jeszcze bardziej zjeżyć włos na głowie niejednego współczesnego rodzica: „Jeśli potraficie zdobyć wrak samochodu, dzieci będą właziły do niego, oglądały części, rozkręcały śruby, ale również odbywały podróże”. Zdaniem Dąbrowskiego taki wrak będzie rozwijał dziecięcą wyobraźnię, procesy myślowe, zmusi ich również do ruchu.

Albo inny pomysł: autor sugeruje, by ze starego wózka niemowlęcego wymontować trzy kółka i z paru desek wykonać mały pojazd do zjeżdżania z górki. Nie ma przy tym mowy o żadnym kasku, choć Dąbrowski nie zbywa kwestii bezpieczeństwa zupełnym milczeniem. Jego zdaniem każdy plac zabaw musi spełniać kilka warunków: znajdować się niedaleko od mieszkań, na równym, suchym, niegliniastym gruncie, z dala od rzeki, linii wysokiego napięcia, ruchliwej ulicy. Równocześnie zauważa, że nikt się nie będzie do niego wdzierał jak do twierdzy, więc płot, owszem, jest potrzebny, ale przede wszystkim po to, aby widać było, że nie jest to ziemia niczyja, lecz teren przeznaczony dla dzieci. Dlatego nie siatka, tylko żywopłot, który tak samo chronić będzie przed wybieganiem za piłką na ulicę.

Zresztą rośliny to nie tylko estetyka. Im bardziej naturalnie, tym lepiej, zauważa Dąbrowski, a współcześni architekci krajobrazu tylko mu przyklaskują. Czyli nie przystrzyżony trawnik, ale drzewa i zarośla, najlepiej w nieładzie. Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nigdy nie deptał pękatych owoców śnieguliczki białej (skądinąd trującej), nie bawił się nasionami dmuchawca i nie rzucał w kolegów rzepami łopianu. Łamanie gałęzi czy rozgniatanie owoców, które dorośli biorą za wandalizm, często są dla dziecka działaniem poznawczym. Z kolei wygięty konar drzewa wygra z każdą drabinką.

Pochwała ryzyka

Z perspektywy dzisiejszego rodzica to wszystko brzmi jak przepis na tragedię. Dlatego trudno uwierzyć, że normy bezpieczeństwa na placach zabaw pojawiły się dopiero w latach 70. ubiegłego wieku. Początkowo w Stanach Zjednoczonych. Placów było coraz więcej, siłą rzeczy rosła liczba wypadków, w tym śmiertelnych. W latach 90. ustalono normy międzynarodowe. Ich przestrzeganie w Polsce długo pozostawiało wiele do życzenia. Dość powiedzieć, że całkiem niedawno, bo w 1999 r., trzeba było z dnia na dzień zamknąć ponad połowę placów zabaw w ośmiu największych parkach Warszawy. Były w fatalnym stanie technicznym. Kontrolerzy zwrócili również uwagę na liczne błędy projektowe. Normy europejskie, które Polska musiała przyjąć przed wejściem do Unii Europejskiej, to gruba teczka licząca 250 stron maszynopisu. Większość przepisów dotyczy wyposażenia i nawierzchni, na której budowane są place. Mocno upraszczając sprawę, chodzi o to, by dziecko bezpiecznie upadało i nie zakleszczało się w urządzeniach do zabawy.

– Te normy i ich priorytetyzowanie w myśleniu o przestrzeniach zabawy to dziś punkt zapalny w rozmowach o placach zabaw. Bo im więcej obostrzeń, tym częściej wraca pytanie, po co w ogóle te place budujemy i jaki jest ostateczny sens usuwania zabawy z placu zabaw. Najczęściej nadmiar zabezpieczeń prowadzi wprost do nudy, ta zaś może skończyć się faktycznie niebezpieczną eksploracją placu w poszukiwaniu tego, po co się nań przychodzi – mówi dr Brzozowska-Brywczyńska.

Żeby zrozumieć, jak bardzo normy zmieniły myślenie o placach zabaw, warto znaleźć w internecie pewne bardzo stare zdjęcie. Dallas, pierwsze lata XX w. Na klepisku stoi kilka wysokich na co najmniej sześć, a może i osiem metrów drabinek. Dzieci chodzą po nich bez żadnych zabezpieczeń, bujają się, siadają okrakiem na szczycie. Ktoś skacze, ktoś pod tym wszystkim jeździ na rowerze. Wygląda to jak szkoła cyrkowa, a to zwykły plac zabaw.
Potem zaś, mając tę fotografię w pamięci, wybrać się na jakikolwiek plac współczesny. Przy jego wejściu na ogół znajduje się regulamin. „Zabronione jest wchodzenie na górne elementy konstrukcji urządzeń zabawowych, szczególnie dotyczy to huśtawek, przeplotni, drabinek, bramek i dachów domków”.

Cynthia Gentry, zajmująca się problematyką projektowania placów zabaw, w definicję dobrego placu wpisuje trzy kluczowe elementy, których na takim hiperbezpiecznym brakuje: to pożywki dla wyobraźni, preteksty do ruchu i genius loci, czyli indywidualny, lokalny koloryt.

Socjolożka wyjaśnia również, że w myśleniu o bezpieczeństwie warto być wyczulonym na różnicę między zapewnieniem tego bezpieczeństwa – a więc usuwaniem spróchniałych stopni drabinki, zabezpieczaniem ostrych krawędzi, pilnowaniem odpowiedniej odległości między sprzętami i podłoża amortyzującego upadki – a eliminowaniem ryzyka, bo pewien stopień ryzyka jest przecież w zabawie konieczny. Pozwala dziecku oszacować swoje umiejętności, a potem je rozwijać, przez to z kolei poznawać siebie i negocjować siebie w przestrzeni.

– Jeśli drabinka do zjeżdżalni będzie miała raptem trzy stopnie, to owszem, dziecko nawet nie poczuje upadku, ale sama zjeżdżalnia będzie po prostu nudna – tłumaczy dr Brzozowska-Brywczyńska. – Weźmy też koniki czy motory, które bujają się na sprężynie. Montuje się je na niemal wszystkich placach zabaw, zwykle po kilka. Ale każdy, kto na nich bywa, widzi, że dzieci najzwyczajniej w świecie z nich nie korzystają. To zresztą główny grzech związany z placami zabaw. Projektuje się je nad głowami dzieci, nie zwracając uwagi na ich potrzeby, choć to przecież one są ich głównymi użytkownikami. To tak, jakbyśmy kupowali dziecku buty, w ogóle nie kierując się rozmiarem jego stopy. To tym bardziej bolesne, że obecność dzieci w innych niż place zabaw przestrzeniach publicznych poddawana jest ograniczeniom i generalnie traktowana jako intruzja.

Świetną ilustracją problemu są również grabki. Każdy rodzic powie, że wchodzące do piaskownicy dziecko odruchowo szuka łopatki. Grabki są zawsze drugim wyborem i nawet, gdy już trafią do ręki, używane są wyłącznie w funkcji łopatki. Gdyby producenci zestawów z wiaderkiem obserwowali swoich klientów, już dawno zamiast grabek oferowaliby po prostu drugą łopatkę. Taką, którą można się podzielić.

Na koniec warto przywołać jeszcze jedną sąsiedzką interwencję. To znów będzie Warszawa, choć tym razem jej drugi kraniec – Białołęka. Podobnie jak Wilanów, to dzielnica pełna nowych grodzonych osiedli i bloków upychanych jeden obok drugiego.

W październiku ubiegłego roku w jednym z nich zawisła kartka: „Prosimy rodziców Julii o posprzątanie chodnika pomiędzy budynkami Kartograficzną 58b a Kartograficzną 58c po radosnej, sobotniej twórczości córki”. Chodziło o rysunki kredą. „Jeżeli macie państwo kłopoty z zakupem kartek papieru dla Julii na twórczość plastyczną, to my pomożemy” – złośliwie dodawał autor.

Kilka dni później na Kartograficznej stawiło się kilkadziesiąt osób z całego miasta, w większości dorosłych. Wszyscy mieli kredę, którą zamalowali cały chodnik. Ktoś narysował obrys zwłok z napisem „R.I.P. dzieciństwo”. To może jednak czasem pamięta wół, jak cielęciem był? ©


ZOBACZ TAKŻE: 

Agnieszka Stein, psycholożka: Im bardziej kontrolujemy nasze dzieci, tym mniejszy mamy na nie wpływ. I tym mniej je znamy.

Moc czytania na Dzień Dziecka >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2017