Pierwszy król ruchomych obrazków

Na początku XX wieku w całych Stanach nie było drugiego takiego filmowego imperium. Stworzył je polsko-żydowsko-niemiecki geniusz biznesu.

28.12.2019

Czyta się kilka minut

Plakat do wyświetlanego podczas europejskiego tournée filmu „When the Earth Trembled” (1913). /  / WIKIPEDIA
Plakat do wyświetlanego podczas europejskiego tournée filmu „When the Earth Trembled” (1913). / / WIKIPEDIA

Przed Hollywood był Lubin. Siegmund Lubin, „Piracki Król” z Filadelfii. A przed Lubinem był Lubszyński, Zygmunt Lubszyński. Z Wrocławia albo Poznania – nasz bohater lubił karmić dziennikarzy sprzecznymi informacjami. Albo z Szamotuł, jak podał w 1901 r., ubiegając się o obywatelstwo USA. Być może to on sprawił – bardziej niż ktokolwiek inny – że kino stało się rozrywką mas.

Krytycy pastwili się nad jego filmami. W historii o napadzie na pociąg i uwięzionej dziewczynie najbardziej interesujący – zdaniem recenzenta – był koń, na którym uciekała, a cała reszta była „niemożliwa i absurdalna”. Jednak on nic sobie z tego nie robił i z roku na rok produkował kolejne obrazy – i pomnażał zyski, bo na jego filmy do jego własnych sal kinowych waliły tłumy robotników, imigrantów i ludzi z ulicy, spragnionych taniej rozrywki.

Pirackie początki

Anegdoty o współczesnych gwiazdach kina popularnego są śmiertelnie powtarzalne. Oto aktorzy i aktorki żenią się i rozwodzą, i to tyle razy, że przestaje to robić wrażenie. W czasach Lubina, na przełomie XIX i XX w., opowieści o ludziach kina były bardziej zajmujące.

Na przykład taka: na początku XX w. do studia Lubina przy Arch Street w Filadelfii przychodzi mężczyzna, który chce nabyć filmy z wytwórni naszego bohatera. Pomocnik Lubina, Fred Balshofer, wyświetla kilka klientowi. Gdy uruchamia pokaz „Podróży na Marsa”, kupiec podskakuje na krześle i krzyczy: „Wyłącz projektor!”. Balshofer i Lubin nie rozumieją, o co chodzi. „Chcecie, żebym kupił ten film?!”. „Dlaczego nie?” – rzuca Lubin. W odpowiedzi słyszy: „Bo to ja zrobiłem ten film! Jestem Georges Méliès z Paryża”.

Otóż Lubin, zanim zaczął produkować własne filmy, seryjnie kopiował (czytaj: kradł) filmy innych – Edisona, Mélièsa, Biographa czy francuskiej spółki Pathé – i sprzedawał jako własne. Rzekoma „Podróż na Marsa” była faktycznie słynną „Podróżą na Księżyc” francuskiego mistrza. Lubin zmienił tylko tytuł.

Gniewna reakcja Mélièsa rozbawiła Lubina, który nie myślał się tłumaczyć, lecz usiłował wyjaśnić niedoszłemu klientowi, ile pracy wymagało od Balshofera zaciemnianie na każdej klatce filmu, przy pomocy pędzla z wielbłądziego włosia i czarnego tuszu, pięcioramiennej gwiazdki – znaku firmowego Mélièsa. Wściekły Francuz z trudem powstrzymał się od rękoczynów.

Żeby nie było wątpliwości: robieniem dupes, czyli „duplikowaniem” filmów zajmowali się wtedy także inni – nie wyłączając Edisona, giganta w branży. Ale Lubin był w tej dziedzinie tak systematyczny i bezczelny, że zyskał przydomek „Króla Piratów”. „Zorientowanie się, że to szemrany interes, nie wymagało wielkiej inteligencji, ale pan Lubin robił to, jakby to była najzwyczajniejsza w świecie i zupełnie legalna działalność” – wspominał Balshofer w książce „One Reel a Week” (Jedna rolka na tydzień).

Inna sprawa, że Georges Méliès nie mógł odwiedzić Lubina, bo nigdy nie postawił stopy w USA. W swej książce Balshofer pomylił go z jego bratem, ­Gastonem Mélièsem, który reprezentował (bezskutecznie) interesy ­Georges’a w USA i sam produkował filmy (kiepskie) z Indianami i kowbojami.

Od pucybuta...

Na świadectwie zgonu Lubina zapisano, że urodził się w 1851 r. Rok 1854 – tę datę wytłoczono na jego nagrobku na cmentarzu Beth Israel pod Atlantic City, gdzie zmarł w 1923 r. Z kolei jako pasażer statku do Ameryki w 1877 r. był zarejestrowany jako 32-latek. Z tego by wynikało, że urodził się w 1845 r. Być może – bo w kwestii wieku kłamał nagminnie.

Był trzecim synem Samuela i Rebekki Lubszyńskich, polskich Żydów z niemieckiego wtedy Wrocławia (albo Poznania). Rodzeństwa było pięcioro: czterech chłopców i dziewczynka. Musiał być mały, gdy rodzina przeniosła się do Berlina. Jego ojciec był świetnym okulistą, a Zygmunt z chęcią uczył się zawodu od ojca. Jednak w 1868 r. postanowił wyprawić się do Ameryki, aby – jak opowiadał później – „wymieniać z Indianami pinezki i kolczyki na złoto”. Dotarł do Kalifornii, ale szybko wrócił do Niemiec – pierwsze zetknięcie ze Stanami (i Indianami) skorygowało jego „amerykański sen”, zresztą zapewne przez niego samego podkoloryzowany. W Niemczech, w Heidel­bergu, ukończył studia z okulistyki.

Drugą próbę emigracji do Stanów, już skuteczną, podjął w 1876 r. Zmienił nazwisko na Lubin. Poznał Annie Abrams, Żydówkę z Hanoweru. Szybko się pobrali. „Był impulsywny, ambitny, gadatliwy, pragmatyczny, emocjonalny i niezmordowany. Ona była cicha, metodyczna, konserwatywna, ostrożna i – jak miał się szybko przekonać jej mąż – obdarzona żelazną wolą” – napisał Joseph ­Eckhardt, autor biografii Lubina.

Nasz bohater porzucił już marzenia o łatwym do zdobycia indiańskim złocie. Najpierw zamieszkali w Nowym Jorku, u jednej z sióstr Annie. Zygmunt (teraz już Siegmund) zarabiał, sprzedając okulary. Klientów wyłuskiwał na ulicach. Szybko doszedł do wniosku, że lepsze szanse na zarobek znajdzie podczas licznych targów i wystaw w amerykańskich miastach.

Zjeździli z Annie całe Stany, ale nie powodziło im się lepiej. Wkrótce ona zaszła w ciążę. Zdarzało się, że Siegmund zostawiał wykończoną nocną podróżą żonę na stacji, a sam, niezmordowany, szedł sprzedawać okulary. Przynajmniej udało mu się wreszcie sprzedać coś Indianom. Jak po latach wspominała jego córka, któregoś razu, przyparty do muru brakiem gotówki, miał oddać im za parę groszy własne spodnie.

Własna firma

Gdy Annie urodziła, nie było mowy o dalszych podróżach. Osiedli w Filadelfii, gdzie zamieszkali w internacie, a Lubin prowadził handel obnośny, badając wzrok przechodniom i w ciągu 24 godzin sporządzając okulary.

Musiał być skutecznym biznesmenem, bo po kilku miesiącach rodzinę było stać na wynajęcie mieszkania za 85 dolarów miesięcznie przy 237 N. Eighth Street, w sercu ­miasta. Lubin okazał się specem od auto­reklamy: wynajmował domokrążców do roznoszenia ulotek z informacją o jego usługach, płacił za dołączanie ich do programów teatralnych. Klienci wychodzili od niego z futerałami, na których złotą czcionką wygrawerowany był napis „Prof. S. Lubin, 237 N. 8th St.”.

Na świat przychodziły kolejne dzieci, a Siegmund pomnażał majątek, znowu wędrując po targach i oferując – poza asortymentem usług i produktów okulistycznych – także wymyśloną przez siebie maść do czyszczenia metali, którą nazwał „Putzpommade”. Rodzina przeniosła się na poddasze, a w dolnej części mieszkania Lubin urządził sklep i studio optyczne. Z czasem musiał wynająć kolejny lokal, w którym zatrudnił ok. 15 osób. Prócz tego w kilku miejscach, niedaleko swego sklepu, ustawił penny arcades: pudła z obrazkami, które widz po wrzuceniu monety mógł oglądać, przykładając oko do specjalnego otworu.

Pracownicy Lubina produkowali także tysiące pięknie ilustrowanych szklanych slajdów do wyświetlania na ścianach czy na ekranie oraz ich odmiany – slajdy muzyczne, służące jako ilustracje do popularnych wtedy wiktoriańskich ballad. W ten sposób publiczność słuchająca śpiewaka na żywo otrzymywała również muzyczne emocje, przełożone na język obrazów.

Zafascynowany optyką i urządzeniami technicznymi, Lubin nabył także aparat filmowy i założył ciemnię w piwnicy swego zakładu. Stąd niedaleko już było do zajęcia się ruchomymi obrazkami.

Wojna z Edisonem

Lubin miał nosa do nowinek technicznych – w ich odkrywaniu pomogły mu podróże po targach i wystawach w całych Stanach. W ten sposób, podczas Światowej Wystawy w Chicago w 1893 r., natknął się na projekcję prymitywnego filmu niejakiego Eadwearda Muybridge’a z ruszającymi się zwierzętami. Dwa lata później, na wystawie w Atlancie, ujrzał fantoskop Francisa Jenkinsa i Thomasa Armata – urządzenie do wyświetlania filmów.

Gdy drogi Armata i Jenkinsa się rozeszły, pierwszy sprzedał prawa do fanto­skopu Edisonowi, drugi zaś sprzedał samo urządzenie Lubinowi. Wkrótce inżynierowie Edisona udoskonalili urządzenie Jenkinsa-Armata – do historii przeszło jako vitaskop. Jednocześnie Lubin ze swoim współpracownikiem Jackiem Frawleyem wypracowali nową wersję fantoskopu, nazywając ją cineo­graphem.

Tak zaczęła się bezpardonowa i trwająca dekadę rywalizacja między dwoma bodaj najważniejszymi ojcami założycielami kina w USA: Thomasem Edisonem i Siegmundem Lubinem.

Edison, który poza vitaskopem miał w ręku patenty wcześniejszych modeli – kinetografu (maszyny do rejestrowania ruchomych obrazków) i kinetoskopu (urządzenia do odtwarzania filmów przez jedną osobę) – uważał, że każda kamera jest pochodną „jego” wynalazku, i że jeśli inni chcą robić filmy, to powinni płacić mu tantiemy. Oczywiście pozostali producenci mieli odmienne zdanie.

Lata walki sądowej kosztowały Lubina dziesiątki tysięcy dolarów. A gdy się w końcu poddał, odetchnął z ulgą – i z jeszcze większą energią zainwestował w swoje imperium filmowe i upowszechnienie kina, budując w 1910 r. wielkie studio w północnej Filadelfii, okrzyknięte później Lubinville (Wioska Lubin) Produkował w nim najpierw jeden film tygodniowo, potem dwa i więcej.

Bociany z papieru

Ale cofnijmy się jeszcze do początków.

Niezależnie od sporu z Edisonem, od 1896 r. Lubin rzucił się w wir eksperymentowania z cineographem. Kręcił filmy nawet na podwórku (filmując np. konia jedzącego siano), we własnym domu (jednym z pierwszych była walka jego córki z koleżanką na poduszki) albo w studiu, przewracając kartonowe miniatury domów, co było nieudaną próbą nakręcenia „dokumentu” z trzęsienia ziemi w San Francisco w 1906 r. (jednak potem wysłał tam ekipę, która nakręciła cenne ujęcia zrujnowanego miasta). Wtedy już miał kolejne studio w Filadelfii – oszklone, na dachu budynku przy 912 Arch Street. Oferowało więcej przestrzeni i światła.

Lubin i jego ludzie filmowali tańczących karłów, chińskich sztukmistrzów, tresowane psy, małpki i kozły. Widzowie mogli podziwiać papierowe bociany niosące dzieci-lalki i bohaterki więzione w lochach o papierowych drzwiach i płóciennych ścianach.

Gdy w 1898 r. wybuchła wojna amerykańsko-hiszpańska, Lubin postanowił odtworzyć – w Filadelfii – starcie batalionu armii USA złożonego z Afroamerykanów z Hiszpanami na Kubie. Niestety, trzystu czarnoskórych filadelfijczyków przebranych za „bizonich żołnierzy” (tak czarnoskórych wojskowych nazywali Indianie, może ze względu na ich odwagę albo na krótkie kręcone włosy, przypominające grzywę bizona) napędziło stracha spacerowiczom, którzy wezwali policję, psując całe przedsięwzięcie.

Rok wcześniej Lubin – miłośnik boksu – zaoferował widzom filmową „relację” z 14-rundowej walki między słynnymi pięściarzami, która odbyła się w Nevadzie. „Walka” odbyła się na platformie ułożonej w ogrodzie za jego domem. Stoczyli ją miejscowy zapaśnik i policjant, wynajęci jako aktorzy i udający bokserów Corbetta i Fitzsimmonsa. Za scenariusz posłużył opis walki w gazecie.

Popularyzator

Podobnie było z wieloma filmami powstającymi w studiu Lubina.

Często ich scenariuszami były gotowe filmy innych. Tak było ze słynnym „Napadem na ekspres” Edwina S. Portera z 1903 r., nakręconym dla Edisona – w następnym roku ukazał się nakręcony w studiu Lubina film o identycznym tytule (i z jego córką w roli głównej).

Nieraz Lubin sprzyjał niewybrednym gustom: w jego filmach były skandale i korupcja w wyższych sferach, anty­kobiece dowcipy, popularne wtedy naśmiewanie się z Afroamerykanów, a także – kopulujące konie. W co drugim filmie obowiązkowy był pościg, nawet jeśli nie miał uzasadnienia w scenariuszu. Jednak gdy w 1907 r. Edison wyprodukował wyśmiewający Żydów film „Cohen’s Fire Sale” (Szalona wyprzedaż Cohena), Lubin odpowiedział serią pięciu ambitnych filmów krytykujących antysemityzm.

Bardziej niż scenariusze interesowały go technika i popularyzowanie kina. Na Wschodnim Wybrzeżu – od Cincinnati po Richmond – wybudował 15 sal kinowych i sieć wypożyczalni filmów, oferując właścicielom i dzierżawcom kin „co tydzień tysiąc nowych jednorolkowych filmów”. Eksperymentował też – nieudanie – z podkładaniem głosu do wyświetlanych filmów (wówczas niemych).

Lubinville i Betzwood

W 1907 r. zatrudniał już 150 osób. Gdy znękany walką z Edisonem musiał przystąpić do Trustu – związku potentatów podporządkowanych Edisonowi i zwalczających mniejszych niezależnych producentów – wartość jego kinowego imperium szacowano na ­35-50 tys. dolarów (ówczesnych). Przed nim był tylko Edison, którego majątek oceniano na ­100-150 tys. dolarów. Lubin był jedynym Żydem w anglosaskim towarzystwie Trustu, które nie pozwalało mu o tym zapomnieć.

Zmuszony do podporządkowania się Edisonowi, sprzedaje wszystkie kina, unikając w ten sposób płacenia Edisonowi tantiem za używanie sprzętu i wyświetlanie filmów. Szybko gromadzi sumę 1,2 mln dolarów. Przeznacza ją na budowę największego i najnowocześniejszego studia filmowego na świecie (nazwanego Lubinville), a także na produkcję coraz ambitniejszych i coraz dłuższych filmów oraz na angaże lepszych aktorów i reżyserów.

Z tego okresu pochodzi anegdota, że Lubin lubił wykorzystywać przejeżdżające przez Lubinville pociągi do kręcenia scen ataków Indian. Pociąg wtedy stawał, a obsługa dzwoniła na stację w Filadelfii: „Mamy opóźnienie. Zostaliśmy zaatakowani przez Indian Lubina. Znowu”.

W 1912 r. buduje kolejne studio: w Betz­wood, w Valley Forge, na północ od Filadelfii. „Widziałem wszystkie wielkie studia w Europie i szczerze je podziwiałem – pisał dziennikarz z „Moving Picture World”. – Lubin przebija największych i najlepszych we Włoszech i Francji. W indiańskich czasach powierzchnię ziemi w Pensylwanii mierzyło się odległością, jaką szybkobiegacz potrafił pokonać od świtu do zachodu. Tyle właśnie trzeba, by wskazać olbrzymi obszar [Betz­wood]. Nie ma dziś producenta, który miałby lepsze warunki do robienia dobrych filmów. Mam na myśli nie tylko fantastyczną różnorodność naturalnego i sztucznego krajobrazu i wspaniałe widoki, ale też nadzwyczajną przejrzystość i czystość powietrza i krystaliczną wodę”.

W tym samym roku Lubin buduje studio w Jacksonville na Florydzie – tam pierwsze kroki stawia Babe Hardy, późniejszy Flap z popularnego duetu z Flipem (Stanem Laurelem). Również w 1912 r. zakłada lotne studio na Południowym Zachodzie, kierowane przez jednego z najpopularniejszych wtedy aktorów i reżyserów, dziś zapomnianego Romaine’a Fieldinga. To ekipa Fieldinga stworzy najciekawsze produkcje Lubina, z indiańskimi i meksykańskimi bohaterami. Wkrótce, w 1913 r., powstaje studio w Los Angeles, w którym pracuje Henry King (w przyszłości zasłynie filmami z Gregorym Peckiem i Tyrone’em Powerem).

W całych Stanach nie było drugiego takiego filmowego imperium.

Taśmy spadają z nieba

W czerwcu 1914 r. na Lubinville spada katastrofa. Z niewyjaśnionych przyczyn następuje eksplozja (rozwala sejfy z taśmami), a po niej seria wybuchów i pożar, który niszczy niemal cały dorobek Lubina. Siła wybuchu jest taka, że fragmenty płonących taśm z wyprodukowanymi przez niego filmami spadają z nieba. Giną na zawsze prawie wszystkie filmy wyprodukowane przez Lubina, w tym najnowsze pełnometrażowe obrazy, a także najcenniejsze relacje z wydarzeń historycznych: wystąpienia prezydenta McKinleya, trzęsienia ziemi w San Francisco czy parady w Filadelfii po zwycięskiej wojnie z Hiszpanią.

Wkrótce nadchodzą kolejne ciosy: I wojna światowa, która zamyka przed producentami z USA europejskie rynki, a także upadek Trustu. Lubin reaguje na swój sposób, zwiększając liczbę nowych filmów. Ale czasy są już inne. Jego filmy przynoszą coraz mniejsze zyski, a utrzymanie kilkusetosobowej załogi w kilku studiach jest kosztowne). Ponadto na scenę wchodzą nowi młodzi producenci – w większości Żydzi: Samuel Goldwyn, Louis B. Mayer, Adolph Zukor, bracia Warner – z nowymi ideami i nową energią. No i jest gigant, D.W. Griffith, który swoimi (cóż, że rasistowskimi) „Narodzinami narodu” w 1915 r. rewolucjonizuje technikę opowiadania filmowego i odbiera publikę starym potentatom.

W 1915 r. Lubin jest na skraju bankructwa. Musi zamknąć studia w Jacksonville i zaraz potem w kalifornijskim Coronado. W międzyczasie produkuje jeszcze małe arcydzieło „The Great Divide”, ale w 1916 r. kredytobiorcy przejmują najważniejsze studia: Betzwood i Lubinville.

W następnym roku Lubin wraca do pracy w swoim starym sklepie optycznym. Tak kończy się epizod z dziejów kina niemego, kiedy za sprawą polsko-żydowsko-niemieckiego imigranta to Filadelfia była stolicą ruchomych obrazków.

Lubin umiera w Ventnor, w stanie New Jersey, w 1923 r.

Pamięć o nim i jego filmach kultywuje dziś college Blue Bell w hrabstwie Montgomery, mieszczący się na terenach dawnego Betzwood. Organizuje wykłady i pokazy tych filmów Lubina, które udało się ocalić i odrestaurować. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2020