Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pracą żałoby nazywają psychologowie złożony proces przejścia przez obezwładniające poczucie straty. Ale jak tu opłakiwać stratę i zmierzać do pogodzenia się z nią, kiedy okazuje się, że osoba opłakiwana była kimś innym, niż wydawała się przez całe życie? Na dużym ekranie podobną historię opowiadał nam już choćby Alexander Payne w „Spadkobiercach” (2011). Lepiej jednak niż hawajskie wyspy szczęśliwe oddaje wspomniany wyżej dylemat surowa sceneria islandzkich Fiordów Wschodnich. A obdarzony szorstkimi rysami Ingvar Eggert Sigurðsson o wiele bardziej niż George Clooney sprawdza się w roli wdowca przygniecionego podwójną żałobą.
W filmie „Biały, biały dzień” pejzaż staje się zresztą jednym z głównych bohaterów. Kiedy wszystko spowija gęsta mgła, zacierają się granice między ziemią i niebem, a według lokalnych wierzeń również między żywymi i umarłymi, o czym informuje nas filmowy prolog. Wypadek samochodowy na pustej drodze w taki „biały, biały dzień” wygląda niczym materiał z kasety VHS, nagrany bez cięć i odtwarzany obsesyjnie w czyjejś głowie. Zanim rozpocznie się właściwa akcja, nieruchoma kamera rejestruje przez kilka minut jeszcze inny pejzaż – obraz domostwa w szczerym polu. To raczej budynek gospodarczy, który w kolejnych odsłonach, przy zmieniających się porach roku i dnia czy w różnych warunkach atmosferycznych, zaczyna powolutku przekształcać się w dom mieszkalny. Właśnie w taki sposób zafascynowany fotografią młody reżyser Hlynur Pálmason filmuje upływ czasu. Właśnie tak – pracami budowlanymi, które zdają się nie mieć końca – główny bohater, były policjant o imieniu Ingimundur, wypełnia swój czas żałoby. Albowiem przyszłości nie ma, jest tylko ścięte stuporem tu i teraz oraz wyobrażone kiedyś. To zawieszenie zostaje wyostrzone jeszcze bardziej przez „analogowy” wygląd filmu, nakręconego staromodnie na taśmie 35 milimetrów. Pełno w nim także wewnętrznych ekranów, które monitorują spokojne życie islandzkiej prowincji, choć nie są w stanie dostrzec ukrytego pod powierzchnią szaleństwa.
Ów mgielny aerozol, jakim spryskany został prawie każdy kadr z filmu Pálmasona, zakłóca ostrość widzenia nie tylko na drodze. Porządkując pamiątki po zmarłej żonie, Ingimundur odkrywa, że miała ona swoje drugie życie. Odtąd nic – ani remont domu, ani opieka nad ukochaną wnuczką, ani kumpelskie posiady – nie będą już tym samym. Mgliste bielmo zaczyna dyskretnie zniekształcać rzeczywistość. Nawet dziecięca audycja w telewizji przemienia się w upiorny, mówiący aluzjami spektakl. Opowiadana przez dziadka bajka na dobranoc przybiera postać cmentarnej makabreski. Reżyser, który w „Białym, białym dniu” powraca w rodzinne strony (debiutanckich „Zimowych braci” z 2017 r. nakręcił w Danii), pokazuje też ich zbrutalizowane realia. Scena, w której ośmioletnia dziewczynka plaśnięciem o stół dobija rybę, wywołując męski aplauz, wiele mówi o tym świecie. I o wzorcach kolczastej męskości, która nie wierzy łzom, bywa jednak bardzo podatna na zranienia.
Ze swym powściągliwym i zarazem jakże cielesnym aktorstwem Sigurðsson świetnie odnajduje się w „emocjonalnym kryminale”, jak nazywa film sam reżyser. Jego bohater, zasupłany w swoim bólu, zazdrości i gniewie, próbuje na gwałt przepracować drugą żałobę – po utracie swoich wyobrażeń, zanim jeszcze zdąży opłakać żonę w jej realnym kształcie. Co istotne, twórcy potrafią opowiadać o tym bardzo zdawkowo, za pomocą półsłówek czy półobrazów, zredukowanych często do drobnego szczegółu. Zwykłe przedmioty, przydrożne kamienie, fragmenty rozbitego auta czy plamy rozlanego mleka, nie mówiąc o świdrującej pustce za oknem, żyją w „Białym, białym dniu” własnym życiem i nabierają tajemniczego ciężaru. Przed obiektywem Marii von Hausswolff układają się na kształt wanitatywnych martwych natur, to znów oznaczonych numerkami obiektów z policyjnego śledztwa. Bo taki właśnie jest ten film – na granicy codziennego banału i czystej metafizyki, pomiędzy kinem sensacyjnym i historią o duchach.
Pálmason lubi bowiem swego widza zwodzić. Podprowadza go np. pod sytuacje z pozoru normalne, które na skutek wybuchu stłumionych uczuć zyskują tragikomiczną puentę. Za to momenty grozy rozbraja gestem zaskakująco spokojnym. I kolejnym pytaniem: co jeszcze musi się wydarzyć, aby zdesperowany żałobnik zapłakał wreszcie nie nad swoją stratą, ale po prostu nad sobą? Gdy zimne obrazy z kamer przemysłowych i wspomniane zdjęcia operacyjne przechodzą nagle w serię nieruchomych ujęć przedstawiających bliskich Ingimudurowi ludzi, w takich chwilach film nabiera innej dynamiki. I choć musi dopełnić się sadomasochistyczny rytuał, choć poleją się krew i łzy, to dopiero dzięki nim pamięć o drogiej zmarłej może zostać odzyskana. A film o zranionym ego, męskiej zemście i zredukowanym patrzeniu wynurzy się ze swej zimnej, mglistej powłoki. ©
BIAŁY, BIAŁY DZIEŃ (Hvítur, hvítur dagur) – reż. Hlynur Pálmason. Prod. Islandia/Dania/Szwecja 2019. Dystryb. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty. W kinach od 6 marca.