Oto człowiek

Celebryta? Multimilioner? Idol? Słup reklamowy? Podatkowy przestępca? Pozbawiona emocji maszyna do wygrywania? Trzydziestolatek z umysłowością dwunastolatka? Zanim osądzicie – śpieszcie się kochać Leo Messiego.

18.06.2018

Czyta się kilka minut

Lionel Messi na ścianach biednej dzielnicy Karaczi, Pakistan, czerwiec 2018 r. / AKHTAR SOOMRO / REUTERS / FORUM
Lionel Messi na ścianach biednej dzielnicy Karaczi, Pakistan, czerwiec 2018 r. / AKHTAR SOOMRO / REUTERS / FORUM

O tym, jaki jest naprawdę Leo Messi, wiadomo bardzo niewiele: jak wszyscy wielcy piłkarze naszych czasów żyje w wieży z kości słoniowej, a wszelkie wiadomości na jego temat kontrolują spece od wizerunku. Podobno, niezależnie od reżimu zdrowego odżywiania narzuconego mu przez klub, najbardziej lubi pizzę z dużą ilością sera i słodkie napoje gazowane. Podobno spędza każdą wolną chwilę grając na playstation, wirtualne porażki przyjmując zresztą równie kiepsko jak te w realu. Podobno nie miał zielonego pojęcia, co podpisuje, gdy ojciec podsuwał mu dokumenty, dzięki którym uniknął zapłacenia fiskusowi śmiesznej w skali jego zarobków kwoty 4,1 mln euro. Czyżby rzeczywiście nigdy nie dorósł?

Jego historia naprawdę mogła się potoczyć inaczej – tak samo zresztą jak historia kraju, z którego pochodzi. Sto lat temu Argentyńczycy tworzyli społeczeństwo rozwijające się najdynamiczniej w świecie, otwarte na imigrantów (wśród których byli włoscy pradziadkowie Messiego) i pełne optymizmu – nikaraguański poeta Rúben Darío określił ich wtedy mianem „jankesów południa”. W 1928 r. ósma gospodarka świata, po fiasku „trzeciej drogi” charyzmatycznego prezydenta Peróna, po serii zamachów stanu, po „brudnej wojnie” junty z narodem i absurdalnym konflikcie zbrojnym z Wielką Brytanią, a w końcu po hiperinflacji i krachu finansowym, pod względem produktu krajowego brutto lokuje się dziś w szóstej dziesiątce. Jeśli idzie o rozwiane marzenia, z pewnością zajmuje miejsce w ścisłej czołówce.

W Argentynie nie spełniło się tak wiele nadziei, że opowieść o jeszcze jednym zmarnowanym talencie nie zrobiłaby już żadnego wrażenia.

Pchła bierze zastrzyki

O tym, jak wiele potrafi, jako pierwszy przekonał się Salvador Ricardo Aparicio, trener zajmujący się pracą z dziećmi na jednym z przedmieść Rosario. Kiedy pewnego dnia do jego szkółki przyszło tylko 13 chłopców i brakowało jednego, by rozegrać tradycyjnie kończący trening mecz siedmiu na siedmiu, postanowił doprosić bawiącego się w pyle przed frontem zdezelowanej trybuny czterolatka (ponoć za namową pilnującej go babci). Ustawił chłopca na skrzydle, żeby w razie nagłego ataku płaczu szybko zdjąć go z boiska. Nie zdziwił się, kiedy dzieciak zignorował pierwszą zagraną w jego kierunku piłkę, później jednak oniemiał, bo kiedy kolejny raz futbolówka znalazła się w pobliżu lewej nogi malca, ten trącił ją, a potem popędził do przodu, mijając kolejnych rywali w zdumiewająco płynnym dryblingu. W domu nikt go tego nie uczył.

Talent „Pchły” zachwycał kolejnych szkoleniowców w równym stopniu, co martwił ich jego wzrost: jako siedmiolatek mierzył zaledwie 122 cm, a kiedy skończył 10 lat, urósł tylko o 5 cm. Endokrynolog orzekł, że jego organizm nie produkuje wystarczająco dużej dawki hormonów. Potrzebna była kuracja, wymagająca codziennych zastrzyków – problem w tym, że kosztowna. Kiedy jego dotychczasowy klub z Rosario ociągał się ze wsparciem leczenia, ojciec młodzieńca zaczął rozglądać się za innymi możliwościami, a w końcu kaseta prezentująca umiejętności Messiego dotarła przez ocean do Barcelony, gdzie przekonała działaczy na tyle, by ściągnęli go na testy.

Barcelona już wtedy działała jednak jak korporacja. Pierwszej drużynie nie szło zbyt dobrze, doświadczenia z grającymi tu wcześniej Argentyńczykami były różne, sprowadzanie tak młodego zawodnika, w dodatku z rodzicami, wydawało się ekonomicznie nieopłacalne, zwłaszcza że trzeba było kontynuować jego kurację hormonalną. W końcu, po prawie trzech miesiącach niepewności, dyrektor techniczny klubu Carles Rexach wybrał się na piwo z prowadzącym sprawę Messiego pośrednikiem. Przy stoliku w jakiejś knajpce, na podanej przez kelnera serwetce zadeklarował, że zamierza sprowadzić chłopca na stałe. Kiedy wiadomość dotarła za ocean, ojciec młodego zawodnika wyruszył w 60-kilometrową pielgrzymkę dziękczynną do sanktuarium maryjnego w San Nicolás.

Mały wielki człowiek

Wszystko, co wydarzyło się później, jest już nieusuwalną częścią historii piłki nożnej. Leo Messi stał się podstawowym zawodnikiem Barcelony trenowanej wówczas przez Pepa Guardiolę. Wraz z grupą innych, jak ich określił Marek Bieńczyk, „małych wielkich ludzi”, tworzył najlepszą (może obok Ajaksu Rinusa Michelsa) drużynę klubową w dziejach, grającą tzw. tiki-takę, czyli cierpliwie wymieniającą dziesiątki podań, a kiedy rywal był już tym kompletnie skołowany, dobijającą go błyskawiczną zmianą tempa i niespodziewanym wykończeniem akcji. Tiki-taka była systemem wysoce ustrukturyzowanym, więc nieprzewidywalność Messiego, zdolnego do nagłego wyeliminowania z gry kilku rywali jednym dryblingiem, stanowiła jego kluczowy atut. Indywidualizm Argentyńczyka powodował, że „gra zespołu była mniej mechaniczna, nie mówiąc już o tym, że lepiej się ją oglądało” – pisze o tym badacz dziejów taktyki piłkarskiej i autor historii argentyńskiego futbolu ­Jonathan Wilson.

Początkowo ustawiany na prawym skrzydle, decyzją Guardioli zaczął pełnić w drużynie rolę tzw. fałszywej dziewiątki: teoretycznie był napastnikiem, ale obdarzonym przez trenera swobodą ruchów: cofającym się do środka pola w poszukiwaniu piłki, wyciągającym za sobą obrońców, otwierającym w ten sposób wolną przestrzeń dla kolegów. I strzelającym mnóstwo, nawet po 50 bramek rocznie. Próba opisania tych najpiękniejszych, kończących rajdy, po których klaskali nawet kibice przeciwników, wydaje się z góry skazana na niepowodzenie.

Spróbujmy chociaż z jedną, strzeloną w meczu Barcelona-­Getafe w 2007 r., biorąc za usprawiedliwienie fakt, że antropolog kultury Dariusz Czaja pisał o niej kiedyś w kategoriach Świętej Narracji o Cudownym Zdarzeniu, które ustanowiło „sakralny punkt zero, od którego zaczyna się nowy etap w historii futbolu”. Argentyńczyk minął wówczas jednego rywala, potem puścił piłkę między nogami drugiego, gwałtownie przyspieszył, a po jakichś 25 metrach znalazł się naprzeciwko kolejnej dwójki przeciwników (trzeci, daremnie próbujący dotrzymać mu kroku, usiłował łapać go za koszulkę), ale tych także wyminął, wpadł w pole karne, objechał bramkarza i z ostrego już kąta przerzucił piłkę nad kolejnym obrońcą. Była to akcja, która wydawała się kopiować rajd najsłynniejszego dotąd argentyńskiego piłkarza, Diego Maradony, z rozgrywanego podczas mundialu w 1986 r. meczu z Anglią. Spór, która była doskonalsza – jak zauważa Wilson – kojarzy się z legendą o wczesnych latach futbolu znad La Platy i piłkarzu strzelającym cudowną bramkę po indywidualnej akcji, później zaś zacierającym pozostawione przez siebie ślady w boiskowym pyle, by nikt nigdy nie powtórzył tego aktu wirtuozerii.

„Czy mamy zwinąć manatki i zająć się czymś innym? – chrypiał trener reprezentacji Argentyny Alfio Basile po innym golu Messiego, strzelonym 11 lat temu w meczu z Meksykiem. – Czy po zobaczeniu takiej bramki możemy w ogóle grać w piłkę?”.

Za mało argentyński

A przecież opowieść o człowieku, który przeprowadził wszystkie te akcje i który wygrywał z Barceloną Ligę Mistrzów, o licznych mistrzostwach i pucharach Hiszpanii nie wspominając, jest zarazem opowieścią o człowieku, który wciąż nie może się spełnić w drużynie narodowej i którego pogrążeni w nostalgii za świetlaną przeszłością rodacy traktują z wielką rezerwą.

Część powodów tej sytuacji jest zwyczajnie sportowa: liczni eksperci podkreślają, że gdy Messi dostaje piłkę w Barcelonie, podaje ją do kolegi i rusza na wolne pole, gdzie mógłby ewentualnie otrzymać ją po raz kolejny. W Argentynie, kiedy dostaje piłkę, pozostali stają i czekają, aż zrobi coś wyjątkowego.

Kuszące wydaje się w tym miejscu malowanie obrazu Atlasa, na którego barkach spoczywają losy ojczyzny („W tym nieszczęsnym kraju największą radość dawał sport” – napisał kiedyś Carlos Fontanarrosa, więc zdanie o losach ojczyzny nie wydaje się przesadne), choć można się także zastanawiać, czy ów Atlas nie działa na pozostałych paraliżująco i czy kilku co najmniej reprezentantów Argentyny nie byłoby w stanie odgrywać większej roli w drużynie, gdyby nie piętno jego osobowości.


Czytaj także: Michał Okoński: Kompletna i nie tak znowu krótka metafizyka piłki nożnej


Ale są i głębsze powody dystansu rodaków. Żeby je zrozumieć, warto cofnąć się o sto lat i spojrzeć na okładkę „Billiken” – pierwszego w dziejach Argentyny czasopisma dla dzieci. Nie przedstawia ona bynajmniej wzorowego ucznia w marynarskim mundurku, tylko poobijanego i rozczochranego łobuziaka ze szmacianką. W argentyńskiej kulturze taki bohater – pibe – jest jednym z najważniejszych. Mówimy o kimś, kto wyrasta ze społecznych nizin i kto uczył się futbolu na ulicach bądź na nierównych, ciasnych placach, zwanych potreros (rozmiary takiego placu wymuszały rozwijanie raczej techniki niż kondycji). O kimś, kto musi przedzierać się przez życie z mieszaniną uroku i sprytu, i kogo – nie ukrywajmy – niekoniecznie obchodzą zasady fair play. „Uczciwość jest dla uprzywilejowanych” – można streścić credo ułatwiające start w nowym świecie przyjeżdżającym do Argentyny w XIX i XX w. imigrantom albo miejscowym z interioru, próbującym wywalczyć sobie miejsce wśród wielkich posiadaczy ziemskich albo kontrolujących przemysł i handel Brytyjczyków.

Kiedy w latach 20. i 30. XX wieku argentyńskie społeczeństwo zmieniało się z wiejsko-rolniczego na miejsko-przemysłowe, a masowa emigracja z Europy wywoływała polityczne niepokoje, trzeba było szukać spoiwa narodowej tożsamości. Miejsce pełniących dotąd tę funkcję gauczów zaczęli pełnić piłkarze. Historia późniejszych związków między sytuacją w kraju a tym, jaki futbol uprawiają Argentyńczycy, jest fascynująca (mówiąc najkrócej: kiedy społeczeństwo pełne było optymizmu, piłkarze grali najpiękniej w świecie, kreśląc figury tanga na boisku i poza nim, podczas wieczornych zabaw; kiedy kraj pogrążał się w chaosie, a społeczeństwo traciło złudzenia – na murawie dominował antyfutbol, brutalne faule i cynizm), jedno się wszakże nie zmienia: wszyscy najwięksi piłkarze Argentyny, ergo wszyscy najwięksi idole tutejszego społeczeństwa, to właśnie pibe.

Ten obcy

Najbardziej klasycznym przykładem był oczywiście uwielbiany do dziś przez Argentyńczyków Maradona: urodzony w nędzy, jako dwulatek wpadł do szamba, a później przez całe życie rozpaczliwie się miotał, próbując – odwołując się do słów, które wykrzyczał wówczas ratujący go wujek – „trzymać głowę ponad gównem”. Piłkarz, który także w tym sensie był symbolem Argentyny i którego wielki talent kazał rodakom godzić się nie tylko z golem strzelonym ręką w meczu z Anglikami (to przecież przykład vivezy – owego sprytu, który tak wychwalają...), ale i z licznymi skandalami, tolerować uzależnienie od kokainy i powiązania z camorrą w czasach kilku lat gry we Włoszech, a w końcu przyjąć do wiadomości udział w aferze dopingowej podczas mistrzostw świata w 1994 r. Pibe ma prawo nigdy nie dorosnąć.

Otóż Messiego nie sposób jednak uznać za pibe i dziecko ­potreros. Status społeczny jego rodziny jest wyraźnie lepszy, a o tym, że wyjechał do Katalonii jako 13-latek i zamiast na ulicy szlifował swój talent w luksusowej akademii Barcelony, już wspomnieliśmy. Owszem, rodacy wymagają od niego tyle, co od Maradony (czyli zdobycia dla kraju mistrzostwa świata, co tamtemu udało się w 1986 r.), ale wybaczają znacznie mniej, puszczając mimo uszu uwagę pisarza Eduarda Sacheriego: „Messi nie ponosi żadnej odpowiedzialności, że my, Argentyńczycy, nie potrafimy przepracować żałoby po Diego”. Słowa o żałobie nie są bynajmniej retoryczną przesadą: w żyjącym przeszłością kraju na wieść o wykluczeniu Maradony z mundialu w 1994 r. za doping telewizja nadawała kompilacje jego najpiękniejszych akcji, ilustrowane patetyczną muzyką, zupełnie jakby umarł, a nie przyjmował niedozwolone substancje.


Czytaj także: Dariusz Kosiński: Mistrzostwa świata dla opornych


Dlaczego nie śpiewa hymnu przed meczem reprezentacji, pytają o Messiego ci sami ludzie, którzy płakali wówczas po Maradonie, choć hymnu nie śpiewa wielu jego kolegów. Dlaczego tak rzadko się uśmiecha, chcą wiedzieć, chociaż ponuraków w argentyńskiej kadrze jest znacznie więcej. I dlaczego jest taki osobny.

„Kiedy reszta drużyny próbowała szukać pocieszenia w swoim towarzystwie, Messi stał samotnie pośrodku boiska – oddzielony od innych i świadomością własnego talentu, i związanych z nim oczekiwań – pisał Wilson po przegranym przez Argentynę z Chile finale Copa América 2015. – Jego twarz tonęła w smutku. Po zejściu do szatni wybuchnął płaczem i płakał jeszcze, gdy wiozący drużynę autobus dojechał do hotelu. Ogrom krytyk i obelg, którym musiał stawić czoło w kolejnych dniach, był tyleż przewidywalny, co niesprawiedliwy. To prawda: ani w finale mundialu 2014, ani w finale Copa América nie zagrał wielkiego spotkania, ale z drugiej strony w obu tych meczach niemal cała energia rywali skupiała się na wyłączeniu go z gry; czy w takiej sytuacji ktoś inny nie mógł przejąć pałeczki?”.

Najlepszy piłkarz Argentyny jest jak jej najlepszy pisarz, Jorge Luis Borges: obcy we własnym kraju.

Mozart i Messi

Najlepszy piłkarz Argentyny czy... świata? Kwestia „Ronaldo czy Messi?” towarzyszy nam od dekady, od 10 lat też zawodnicy Realu i Barcelony na zmianę wygrywają plebiscyty na najlepszego (mają ich po pięć). Zarabiają przy tym stosownie do prezentowanego poziomu sportowego: między 80 a 100 milionów dolarów rocznie, mieszcząc się w gronie najlepiej opłacanych celebrytów globu. Sławy, która ich otacza, nie sposób przeliczyć na pieniądze.

Nie sposób też nie zastanawiać się nad wpływem, jaki ci dwaj wielcy sportowcy wywierają na miliony młodych ludzi, wieszających nad łóżkiem plakaty, noszących koszulki, idących do szkoły z plecakami, piórnikami czy zeszytami z ich podobiznami. Z jakimi bohaterami mitycznymi mogą się kojarzyć? Czy Ronaldo nie jest kimś w rodzaju Supermana, o boskim ciele i nadnaturalnych zdolnościach? Czy Messi nie przypomina raczej Harry’ego Pottera, z jednej strony bardziej zwyczajnego, z drugiej, jak Piotruś Pan, na zawsze pozostającego w świecie dzieciństwa, wolnego np. od towarzyszącej portugalskiemu rywalowi seksualizacji?

Odpowiedź na pytanie, który lepszy, brzmi w każdym razie: Messi. Argentyńczyk ustępuje oczywiście Portugalczykowi szybkością i siłą, a jego bramki są mniej efektowne, ale jest bardziej wszechstronny, więcej widzi, gra bardziej zespołowo.

Dariusz Czaja nie bał się porównywać go do Mozarta, nie tylko ze względu na mizerną posturę, bycie cudownym dzieckiem, rolę ojca w rozwoju jego talentu czy syndrom Piotrusia Pana. Pisze o słowie „Mozart” jako kumulacji często podkreślanych cech tego kompozytora: lekkości, łatwości, improwizacyjnej swobody. O tym, że muzyka jakby spływała na twórcę „Don Giovanniego”, że tworzył niemal od niechcenia, jak dziecko. Kto kiedykolwiek uświadomił sobie, ile goli dla swoich drużyn Messi wykreował „z niczego”, rozpoczynając akcję gdzieś z dala od bramki przeciwnika, który zdawał się kompletnie panować nad sytuacją, ten wie, o czym mowa.

Nieznośny ciężar bytu

A jednak jest w tych zdaniach o lekkości coś zwodniczego. W najlepszej z licznych biografii Argentyńczyka, pióra Guillema Ballague’a, Carles Rexach, a więc człowiek, który przed laty sprowadził Messiego do Barcelony, zwraca uwagę na ważny problem (problem, dodajmy, dotyczący dziś także np. najlepszego polskiego piłkarza, Roberta Lewandowskiego): niezależnie od związanego z upływem lat starzenia się organizmu, z każdym kolejnym rokiem zwiększa się ciążąca na zawodniku presja, a zmniejsza się radość, jaką daje udział w sportowym widowisku. „Gdy masz 20 lat, grasz z pełną swobodą – mówi ­Rexach. – Wygłupiasz się, ile tylko dusza zapragnie. Potem stopniowo spada na ciebie odpowiedzialność za wygrywanie meczów. Musisz wygrywać je w pojedynkę”.

Zjawisko to, towarzyszące Messiemu od wielu lat, ze szczególną siłą obserwowaliśmy właśnie podczas mistrzostw świata w Brazylii, zwłaszcza gdy w trakcie finału z Niemcami (z wysiłku? ze stresu?) wymiotował na boisko. Podobnie było podczas opisywanego przez Wilsona Copa América. Na mundialu w Rosji, stanowiącym – zważywszy na wiek 31-letniego dziś piłkarza – ostatnią szansę wygrania czegoś z Argentyną i dla Argentyny, będzie to widać jeszcze wyraźniej. W tym sensie zdanie wybite na okładkę jednej z książek o nim – że ostatni raz odczuwał presję, gdy miał osiem lat, a od tamtej pory gra dla przyjemności – jest oczywistą brednią sporządzoną przez piarowców.


Czytaj także: Mundial 2018 w specjalnym serwisie "TP"


Wszyscy pamiętający Messiego z dzieciństwa opisują go jako samotnika. W szatni Barcelony, onieśmielony, początkowo przebierał się na korytarzu. W późniejszych latach również często uderzały jego małomówność i dystans. Guardiola wspomina, że Argentyńczykowi łatwiej było wysłać mu esemesa niż podejść i zapytać. „Może po prostu taki miał charakter, choć kusząca byłaby interpretacja, że to jego geniusz izolował go od otoczenia: że uświadomił sobie, iż potrafi robić coś, czego nikt inny nie potrafi, że to odróżnia go od innych, a może nawet nakłada jakiś rodzaj odpowiedzialności za rozwój swojego talentu” – pisał o tym Wilson, wtórując niejako interpretacji Rexacha.

Tak czy inaczej, opowieści o klawym życiu piłkarza wypada włożyć między bajki.

Najlepszy piłkarz świata

Wspominając o mitycznych bohaterach, nie wymieniłem jeszcze jednego. Wielu traktuje przecież Messiego jak mesjasza. Wielu wiwatuje na jego widok, ale równie wielu niemal natychmiast woła „ukrzyżuj”. Na boisku najbliżsi mu ludzie pogrążają się w drzemce. Kiedy wszystko się kończy, zostaje sam. Czy jego historia rzeczywiście mogła się potoczyć inaczej?

Rosario, w którym się urodził, nie widziało go nigdy w meczu ligi argentyńskiej, ale widziało Maradonę, który kończył karierę w miejscowym Newell’s Old Boys. Kiedy miasto witało „boskiego Diego” jako najlepszego piłkarza świata, odpowiedział, że najlepszy już tu grał. Miał na myśli Tomása Felipe ­Carlovicha, zwanego „El Trinche”.

To właśnie Carlovich, kolejny pibe wychowany na potreros, wybrał inaczej niż Maradona czy Messi: kiedy zaczynał grę w pierwszej lidze i wielka kariera zdawała się leżeć u jego stóp, znalazł się w kadrze na wyjazdowy mecz. Przyszedł na miejsce odjazdu klubowego autobusu sporo przed czasem. Usiadł z tyłu, chwilę czekał, aż zjawi się reszta drużyny, ale w końcu, znudzony, opuścił autokar i poszedł pokopać piłkę ze znajomymi z dzielnicy. Wśród opowieści na jego temat jest i ta, że zmusił sędziego do pokazania mu czerwonej kartki, bo tylko w ten sposób mógł zdążyć do domu na przyjęcie z okazji Dnia Matki.

Ci, którzy widzieli go w akcji (a są wśród nich największe autorytety argentyńskiej piłki, z byłym trenerem reprezentacji, prowadzącym na mundialu w Rosji Kolumbię José Pekermanem), twierdzą, że jego talent był faktycznie niebywały – problem w tym, że nigdy nie chciał oddalać się zbytnio od rodziców, przyjaciół i knajpy, do której lubił zajrzeć po meczu. „Człowiek, który wychodzi na murawę i widzi przed sobą 60 czy 100 tysięcy widzów, nie może cieszyć się grą – twierdził sam Carlovich w jednym z nielicznych wywiadów. – Po prostu nie może grać, w ogóle. Ci wszyscy ludzie na trybunach, ich oczekiwania, ich obelgi...”.

Carlovich jest legendą także dlatego, że nie zachowały się żadne filmy z jego meczów. Kiedy nie mógł już grać, pracował jako murarz, ale wkrótce zaczął chorować na osteoporozę. Żeby sfinansować jego leczenie, w Argentynie organizowano mecze charytatywne, a w trakcie jednego z nich ktoś z dziennikarzy zapytał siedzącego na trybunie „El Trinche”, czy gdyby mógł jeszcze raz przeżyć swoje życie, chciałby coś zmienić. „Nie, proszę pana, proszę mnie o to nie pytać” – odpowiedział łamiącym się głosem, a potem zaczął płakać.

Czy istnieje szansa na zadanie podobnego pytania Messiemu? Czy odpowiedź mogłaby brzmieć tak samo? Czy tak samo by płakał? Dla Carlovicha od talentu ważniejsza była wolność – i jego wybór miał swoją cenę. Maradona wolność próbował sobie wywalczyć, nie rezygnując z talentu – i płacił straszliwie, a jego życie po zakończeniu kariery znaczą pobyty w klinikach psychiatrycznych i walka z uzależnieniem od narkotyków. Messi swoją wolność ograniczył do rozmiarów boiska. Ale przecież w końcu będzie musiał z niego zejść.

Na mundialu w Rosji jest rozliczany z goli i z tego, jak prowadzi Argentynę, ten nieszczęsny kraj straconych nadziei, do zwycięstwa. Jeśli mu się nie uda (a samemu udać mu się przecież nie może), ów multimilioner, celebryta i słup reklamowy znów stanie się kozłem ofiarnym. ©℗

Korzystałem m.in. z „Aniołów o brudnych twarzach. Piłkarskiej historii Argentyny” Jonathana Wilsona, która ukazała się właśnie w moim przekładzie nakładem wydawnictwa SQN, oraz z wydanej przez tę samą oficynę książki „Messi. Biografia” Guillema Ballague’a.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2018