Mundial 2022: Messi, czyli o szlachetnej sztuce wędrowania

Najlepszy piłkarz świata wywalczył w końcu mistrzostwo świata dla swego kraju. Zrobił to przy piątej, ostatniej próbie, u schyłku kariery. W dodatku zrobił to... spacerkiem.

19.12.2022

Czyta się kilka minut

Leo Messi na ramionach Sergio Aguero po wygranym mundialu, Lusajl (Katar), 18 grudnia 2002 r. / Fot.  Dave Shopland / Shutterstock / East News  /
Leo Messi na ramionach Sergio Aguero po wygranym mundialu, Lusajl (Katar), 18 grudnia 2002 r. / Fot. Dave Shopland / Shutterstock / East News /

Niektórzy nie wędrują wcale, inni chodzą tylko ubitymi drogami i tylko nieliczni wiedzą, czym jest prawdziwe chodzenie – powiedział na jednej z poprzedzających finał konferencji prasowych Leo Messi. Ach nie, przepraszam, pomieszały mi się notatki. To nie Leo Messi powiedział, to Henry David Thoreau napisał. Ale pomyłka zrozumiała, bo im dłużej trwał mundial w Katarze, z tym większą fascynacją rozważano właśnie temat chodzenia, dużo ciekawszy – jak się okazało – od kwestii stałych fragmentów gry, uderzeń z dystansu, szybkich kontr, intensywnego pressingu czy nawet (choć ostatecznie to one zdecydowały o zwycięstwie Argentyny) psychologii rzutów karnych. I robiły to, dodajmy, nie tylko media sportowe.

„W niedzielę ponad miliard widzów na całym świecie zasiądzie do oglądania finału mundialu i będzie patrzeć na ów najbardziej porywający sportowy spektakl: na małego mężczyznę chodzącego tam i z powrotem” – zapowiadał bój Argentyńczyków z Francuzami tygodnik „New Yorker”, już w pierwszym zdaniu wybijając dokładnie ten paradoks, że oto losy mistrzowskiego tytułu podczas katarskiego turnieju zależały od błąkającego się niby bez celu, pozornie rozmarzonego w trakcie swojego psychogeograficznego dryfu flâneura.


PRZECZYTAJ TAKŻE:
NAJLEPSZY MUNDIAL ŚWIATA. Zmierzch gigantów, zmiana pokoleniowa, przesunięcia na futbolowej mapie... Zostawmy to wszystko. Porozmawiajmy o cudzie, tajemnicy i niespodziance >>>>


Najlepszy finał w historii

Był zresztą ów mecz – miejmy od razu za sobą tę mocną deklarację – jednym z najlepszych w historii futbolu, a z pewnością najlepszym finałem piłkarskich mistrzostw świata w dziejach tej imprezy. Wiem, że żyjemy w czasach permanentnej przesady, więc zanim napisałem powyższe zdanie, zadzwoniłem do autora „Historii mundiali” Leszka Jarosza. On również nie miał wątpliwości, że to, co wydarzyło się na stadionie w Lusajl, pod względem dramaturgii i jakości widowiska górowało zarówno nad tzw. cudem w Bernie z 1954 roku, kiedy to reprezentacja RFN sensacyjnie pokonała węgierską „złotą jedenastkę” z Puskasem i Hidegkutim w składzie, jak i nad przegraną RFN w meczu z prowadzoną przez Maradonę Argentyną w 1986 r.

I nie, nie chodzi tylko o to, że oba tamte mecze zakończyły się wynikami 3:2, a katarski finał Argentyńczycy z Francuzami zremisowali w regulaminowym czasie 2:2, w dogrywce dorzucili jeszcze po golu, i o sukcesie drużyny Messiego rozstrzygnęły dopiero rzuty karne. Chodzi o tempo, w jakim ten mecz się toczył. O płynność gry, jaką z początku imponowali Argentyńczycy. O trenerskie interwencje – włącznie z decyzją selekcjonera Francuzów Didiera Deschampsa o zdjęciu z boiska jeszcze przed przerwą podstawowych dotąd zawodników, Dembele i Giroud (tak wczesna podwójna zmiana nie zdarzyła się dotąd w finałach mundiali), i o późniejszym odesłaniu na ławkę jednego z trzech najlepszych zawodników mistrzostw w Katarze, Griezmanna. O cudowne bramki, jakie padały w jego trakcie – fenomenalny szybki atak Argentyńczyków, z błyskawiczną wymianą podań z pierwszej piłki między Moliną, Mac Allisterem, Messim (cóż za odegranie zewnętrzną częścią stopy!), Alvarezem, ponownie Mac Allisterem i zakończoną fantastycznym strzałem Di Marii na 2:0, ale także jeszcze lepsze wykończenie akcji Francuzów przez uderzającego z woleja Mbappé; akcji, która zaczęła się zresztą od – okazuje się jednak mieć ludzkie cechy – straty piłki przez Messiego i przyniosła Francuzom wyrównanie.

Jak widać, chodzi również o zwroty akcji: w 80. minucie Argentyńczycy cieszyli się jeszcze z dwubramkowego prowadzenia, grali pięknie i atakowali z rozmachem, mieli szansę na trzecią bramkę i wydawali się pewni swego, ale w przeciągu stu sekund stracili dwa gole (pierwszego po karnym, kiedy nie pierwszy raz podczas tego mundialu spóźniony Otamendi powalił szarżującego Kolo Mouaniego) – i to Francuzi odzyskali wigor. Nierozstrzygnięte zostanie pytanie, czy Trójkolorowi dobiliby wówczas wytrąconego z równowagi rywala, gdyby nie pragmatyzm trenera Deschampsa, zwykle nastawiającego drużynę na przeszkadzanie przeciwnikom i wyprowadzanie szybkich kontr, nie zaś na cierpliwe konstruowanie akcji samemu. Ale nie: Argentyńczycy podnieśli się po raz kolejny i już w doliczonym czasie gry fantastyczna interwencja Hugo Llorisa, udaremniła Leo Messiemu zdobycie drugiej – pierwszą strzelił w 23. minucie z karnego – bramki w tym meczu.

Co się odwlecze, to nie uciecze: Argentyńczycy nie chcieli czekać na karne i ruszyli kolejny raz do szturmu w dogrywce. Nieskuteczny od początku turnieju, podczas finału wprowadzony z ławki Lautaro Martinez to pudłował, to był powstrzymywany przez Llorisa do spółki z zasłaniającym bramkę własnym ciałem Upamecano, ale kiedy golkiper Francuzów sparował jego kolejny strzał, piłka spadła pod nogi Messiego, który wepchnął ją do siatki – z blisko ośmiuset goli, jakie lider Argentyńczyków strzelił w życiu, ten był może najbrzydszy.

Ten gol oczywiście nie oznaczał końca emocji: na dwie minuty przed końcem dogrywki Mbappé znów wykorzystał jedenastkę po ręce Montiela (hat-trick w finale mundialu – i to hat-trick na marne, jeśli nie liczyć tytułu króla strzelców dla Francuza – kolejny argument na potwierdzenie tezy, że oglądaliśmy prawdziwy klasyk…). Było 3:3, wybiła 120. minuta, ale zanim doszło do karnych, jeszcze Mbappé mógł zdobyć gola dla Francji, Lautaro Martinez dla Argentyny i ponownie Kolo Muani dla Francji, i to w sytuacji sam na sam z bramkarzem.

O karnych, które nastąpiły po tym całym szaleństwie, można by napisać osobny tekst – Argentyńczycy bili je perfekcyjnie, strzały Francuzów mijały słupek lub wpadały w ręce Emiliano Martineza – ale w gruncie rzeczy odebrałoby to intensywność owej wymianie ciosów, która trwała zanim znakomicie prowadzący to spotkanie sędzia Szymon Marciniak zarządził ich wykonywanie. Słowo „dramat” również bywa w dziennikarstwie sportowym nadużywane, ale jeśli to nie był dramat; jeśli uczestniczący w nim aktorzy nie zagrali życiowych ról (Messi i Mbappé – oscarowe), jeśli nie dali z siebie w siódmym występie na turnieju absolutnie wszystkiego, to nie wiem, co to było.

Piękny umysł (w tempie pięciu kilometrów na godzinę)

Jak to nie wiem? Wiem, i już to napisałem: był to najlepszy finał w dziejach mistrzostw świata – pocieszmy się tym (jakby powiedział komentujący go Dariusz Szpakowski), bo przecież zostaliśmy wychowani w przekonaniu, że wszystko, co najlepsze, wydarzyło się dawno temu. Co więcej: był to finał, w którym o zwycięstwie przesądził najlepszy piłkarz w dziejach futbolu.


PRZECZYTAJ TAKŻE:
NAJGORSZY MUNDIAL ŚWIATA. Piłkarskie mistrzostwa w Katarze są skandalem na tylu poziomach, że nie wiadomo, od którego zacząć. Chyba że od konstatacji, iż są jedynie lustrem, w którym odbija się współczesny świat >>>>


I nie, nie chodzi tylko o to, że wygrywając mundial dla Argentyny Leo Messi dorównał Maradonie. Nie chodzi o mozolne wyliczenie wszystkich zdobytych przez niego podczas gry w Barcelonie Lig Mistrzów czy Złotych Piłek (tych ostatnich ma siedem; dolary przeciw orzechom, że zaraz będzie ósma). Nie chodzi o przerzucanie się liczbą strzelonych goli albo o podkreślanie ich urody (pamiętnym rajdem w meczu Barcelona-Getafe z 2007 r. skopiował nawet słynną akcję Maradony w meczu z Anglią podczas mundialu 1986). Nie chodzi o wchodzenie w spór na temat, czy jest w świecie futbolu ktoś, kto lepiej drybluje, podaje i strzela. Chodzi o sposób, w jaki wymyślił się na nowo, na mundialu w Katarze grając – tak przynajmniej widzi to jego rodak i niedawny trener z Paris Saint-Germain Mauricio Pochettino – jeszcze lepiej niż w czasach największej świetności Barcelony. I że zrobił to spacerkiem.

Futbolowi statystycy oczywiście policzyli wszystko z dokładnością co do metra. Leo Messi – uprawiający przecież dyscyplinę sportu, w której siła i szybkość od dawna wydają się rozstrzygające – w każdym meczu tegorocznego mundialu pokonywał średnio 5102 metry spacerem. Żaden inny zawodnik z pola nie pozwalał sobie na równie permanentne pozostawanie w tak zwanej „strefie pierwszej wysiłku” – tą kategorią FIFA określa ruch w tempie od zupełnego zatrzymania do siedmiu kilometrów na godzinę. Czy mam dodawać, że żaden inny zawodnik z pola nie miał równie niskich statystyk szacujących zaangażowanie w grę defensywną – tylko 0,2 akcji na mecz?

Przed laty obserwowano jego postępujący odwrót od biegania z niepokojem – w 2014 r. po mistrzostwach świata w Brazylii, gdzie również po boisku raczej człapał, ojcu zawodnika przypisywano np. zdanie, że nogi Messiego ważyły po sto kilogramów i zastanawiano się nad przyczynami. Może nie był w stanie udźwignąć presji, z jaką wiązało się sprostanie oczekiwaniom rodaków? Zmagał się z jakąś tajemniczą słabością? Jeden z jego biografów, Guillem Ballague, pisał jednak już wtedy, że jeżeli Messi chce wydłużyć swoją karierę, powinien zacząć oszczędzać energię: „musi zrobić krok wstecz na boisku i zacząć korzystać z tych swoich atutów, które nie wymagają ciągłych sprintów i nie stanowią tak wielkiego obciążenia dla mięśni”.

Jakie to atuty? Dlaczego Messi spędza tak wiele – niektórzy twierdzą nawet, że 85 procent – czasu gry w spacerowym tempie albo, by zacytować tytuł jednego z rozdziałów „Zewu włóczęgi” Rebeki Solnit, z „umysłem w tempie pięciu kilometrów na godzinę”?

Lepiej mądrze stać, niż głupio biegać

Rzecz w tym, że choć jego ciało rzadko przekracza tę prędkość, mózg pracuje znacznie, znacznie szybciej. W filmie „This Is Football” Pep Guardiola, jeden z dawnych trenerów Messiego, a równocześnie jeden z najwybitniejszych myślicieli w świecie piłki, mówi o Argentyńczyku, że choć nie biega, to pilnie obserwuje przebieg boiskowych wydarzeń, a po pięciu-dziesięciu minutach gry ma w głowie całą mapę. Wie, gdzie leżą słabe punkty obrony przeciwnika, a co jeszcze ważniejsze: wie, gdzie znaleźć wolną przestrzeń dla siebie i swoich kolegów. W niespiesznej wędrówce znika z oczu kryjących go zawodników albo naraża ich na dylemat: nieustannie podążać za nim, a tym samym oddać pole tylko na to czyhającym partnerom Argentyńczyka, czy zająć się swoimi podstawowymi obowiązkami i wtedy przekonać się w mgnieniu oka, że właśnie o to mu chodziło. W osłupieniu patrzą wówczas na ten jeden jedyny sprint, drybling, strzał lub – coraz częściej – podanie; obserwowaliśmy to wiele razy w trakcie meczu z Francuzami, jak zamiast samemu próbować rozstrzygnąć o losach spotkania, uruchamiał zagraniem któregoś z kolegów, w pierwszej połowie najczęściej świetnego Di Marię.

Obserwowanie tego, co robi w trakcie meczu Messi, dla przeciętnego kibica może wydawać się nudne, skoro przez zdecydowaną większość czasu Argentyńczyk pozostaje poza grą, ale tak naprawdę jest fascynujące. Nie świadczy o lenistwie czy braku zaangażowania – to praktyka, czytamy w „New Yorkerze”, świadcząca o najwyższej piłkarskiej inteligencji. I będąca największym przekrętem w dziejach współczesnego futbolu.

„Wszyscy trenerzy mówią o ruchu, żeby dużo biegać i pracować. Ja mówię: nie biegajcie aż tak dużo. W piłkę nożna gra się mózgiem. Należy znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, nie za wcześnie i nie za późno” – mówił niegdyś mentor Messiego i Guardioli, ojciec założyciel nowoczesnego futbolu Johann Cruyff. „Robiąc dwa kroki, mogłem radykalnie zmienić cały rytm gry” – wtórował mu sam Guardiola. A kolejny wizjoner futbolu, blisko współpracujący z Guardiolą Juanma Lillo podsumowywał: „Pomysł jest taki sam, jak zawsze: podczas gdy wszyscy biegną w jedną stronę, ty robisz krok w drugą i obserwujesz, jak otwiera się przestrzeń”.

„Innymi słowy – pisze Jody Rosen – dla Messiego chodzenie jest równoznaczne z widzeniem i myśleniem. Ale ma również kluczowe znaczenie dla sposobów, jakimi zamienia analizę w działanie”. Trudno się dziwić, że co bardziej oczytani obserwatorzy gry Argentyńczyka na mundialu w Katarze sięgali właśnie po figurę flâneura – samotnego mężczyzny przechadzającego się po Paryżu i bacznie obserwującego uliczny zgiełk. Jeden z najsłynniejszych flâneurów, Walter Benjamin, pisze w „Pasażach” (przeł. Ireneusz Kania), że to w mieście nad Sekwaną nauczył się sztuki błądzenia – czy to tylko przypadek, że akurat w tym mieście Messi gra dzisiaj w piłkę?

Oczywiście, jak zauważa Rebecca Solnit, „Benjamin nigdy jasno nie zdefiniował flâneura, nakreślił natomiast konstelację skojarzeń: z czasem wolnym, z tłumem, z wyobcowaniem lub dystansem, z obserwacją, z chodzeniem” (przeł. Anna Dzierzgowska, Sławomir Królak). Flâneur może być próżniakiem, może być poetą, jak widać może być też piłkarzem.

Swoboda myślenia i niski środek ciężkości

W zdaniach Guardioli i Solnit kluczowe wydaje mi się słowo „obserwacja”. Messi – choć często sprawia wrażenie, jakby nie patrzył w stronę, w którą za chwilę poda piłkę (przykładem no look pass do Nahuela Moliny podczas meczu z Holandią, w spotkaniu z Francuzami odgrywał tak do Alvareza przy akcji dającej drugą bramkę Argentynie) – ma w głowie panoramę całego boiska. Jak pisze Solnit: „Wędrowanie można sobie również wyobrazić jako czynność wzrokową, a każdą przechadzkę jako podróż na tyle swobodną, by pozwalała zarówno oglądać widoki, i je przemyśleć, przyswoić sobie to, co nowe, i uczynić je czymś znanym. Prawdopodobnie w tym właśnie tkwi szczególna użyteczność chodzenia dla myślicieli”. I jeszcze: „Chodzenie, w wersji idealnej, jest stanem, w którym umysł, ciało i świat spotykają się z sobą, jak gdyby były trzema prowadzącymi rozmowę postaciami, trzema dźwiękami, niespodziewanie łączącymi się w akord. Wędrowanie pozwala nam na osadzenie się we własnym ciele i w świecie bez konieczności zajmowania się nimi. Daje swobodę myślenia bez niebezpieczeństwa całkowitego pogrążenia się i zatracenia we własnych myślach”.


PRZECZYTAJ TAKŻE:
CRISTIANO RONALDO SCHODZI ZE SCENY. Na pierwszy rzut oka sprawa jest prosta: oto jeden z najlepszych do niedawna piłkarzy świata nie radzi sobie z faktem, że inni zrobili się lepsi do niego. Przyznam, że nie wystarcza mi ta odpowiedź >>>>


Skądinąd: o ciele Messiego również napisano niejedną rozprawę. Wiadomo, że od dziecka zmagał się z niedoborem hormonu wzrostu i że jako dwunastolatek przeszedł kosztowną kurację: codziennie aplikował sobie zastrzyki, które ostatecznie pozwoliły mu osiągnąć te 169 centymetrów. Trudno powiedzieć, żeby był proporcjonalnie zbudowany: tułów ma wyraźnie dłuższy niż nogi, ale dzięki niskiemu środkowi ciężkości trudno go przewrócić czy przepchnąć, on sam zaś z niezwykłą łatwością potrafi zmienić kierunek ruchu, nagle przyspieszyć lub równie niespodziewanie się zatrzymać – tak wyprowadził w pole najlepszego obrońcę turnieju Joško Gvardiola podczas meczu z Chorwacją. Z daleka wyglądało to tak, jakby bawił się w kotka i myszkę albo prowokował byka czerwoną płachtą.

Metafory odnoszące się do tanga w pisaniu o argentyńskich piłkarzach należą do najbardziej tandentnych, ale jest jeden element cechujący zarówno najlepszych tancerzy, jak najwybitniejszych zawodników: la pausa, moment nagłego zawieszenia wszelkiej aktywności, odwlekania kolejnego ruchu, w futbolu służący do tego, by umożliwić wybiegającemu na pozycję koledze znalezienie się w idealnym miejscu – to właśnie zrobił Messi przed podaniem do Moliny – albo do reszty zwieść rywala, daremnie usiłującego nadążyć za intencjami posiadającego ową sztukę zawodnika. Na portalu „The Athletic” znalazłem wypowiedź Roberta Moreno, szkoleniowca współpracującego (bo przecież powiedzenie, że trenował geniusza byłoby niestosowne) z Messim w Barcelonie, i porównującego jego boiskowe zachowania do Neo z „Matriksa”, który potrafił skupić uwagę do tego stopnia, że wystrzelane w jego kierunku pociski zdawały się lecieć w zwolnionym tempie; rzecz w tym, że to nie one nagle grzęzły w jakiejś magmie, to jego myśli były szybsze od kul.

Piknik na polu gry

Nie da się wygrać mundialu w pojedynkę: żeby zostać mistrzem świata, Leo Messi potrzebował oczywiście drużyny i trenera. Takiej drużyny, która będzie gotowa poświęcić się dla niego, by mógł spokojnie spacerować – dzisiejszy futbol rzadko pozwala wygrywać zespołom, w których jeden zawodnik aż do tego stopnia nie angażuje się w grę obronną – a zarazem nie będzie zwalała wszystkiego na jego barki (sukces Argentyny wziął się także z tego, że Mac Allister, Alvarez czy Enzo Martinez, a w finale także powracający po kontuzji Di Maria, ani myśleli zastygać w bezruchu, w oczekiwaniu, aż ich lider zrobi coś wyjątkowego; taka postawa była przekleństwem Messiego na mundialu w 2014 r.). I takiego trenera, który (w odróżnieniu od poprzednika, bezradnego w 2018 r. Jorge Sampaoliego) z wielkim spokojem zadba o pejzaż, pozwalający Messiemu uprawiać szlachetną sztukę wędrowania.

Lionel Scaloni selekcjonerem został niemal przez przypadek: jako asystent zwolnionego poprzednika był akurat pod ręką i nie trzeba mu było wiele płacić; doświadczenia z samodzielnym prowadzeniem drużyny nie miał żadnego, a od dziś jego nazwisko wymieniać się będzie jednym tchem z ikonami argentyńskiej myśli szkoleniowej: romantycznym Menottim, niestroniącym od antyfutbolu Bilardo, szukającym trzeciej drogi między nimi Bielsą. To też jeden z paradoksów zakończonego właśnie mundialu: o miejscu Scaloniego w historii przesądzi fakt, że zdołał uwolnić Messiego – choć przecież sposób, w jaki dobierał zawodników i formacje na mecze z konkretnymi rywalami, i jak wyciągał wnioski z sensacyjnej porażki z Arabią Saudyjską, świadczy o tym, że potrafił nie tylko zatroszczyć się o komfort lidera drużyny.

Wiele razy w trakcie finału było przecież tak, że ataki Argentyńczyków prowadzili Di Maria czy bezlitośnie kopany przez Francuzów De Paul, że do przodu pędził – ale też wracał do obrony, cofając się na własną połowę znacznie niżej niż Messi, choć teoretycznie to on był ustawiony na szpicy – Alvarez, że w pobliżu bramki Llorisa widzieliśmy Mac Allistera. Żeby popisać się fenomenalną asystą w meczu z Holendrami, Messi musiał nie tylko wiedzieć (bo przecież nie widzieć, skoro wzrok miał cały czas skupiony na piłce), w którym miejscu za chwilę znajdzie się Molina – Molina musiał także trafić.

Jednak kiedy przełączało się transmisję na widok z tzw. kamery taktycznej, obserwującej całe boisko z lotu ptaka, trudno było nie zauważyć owego samotnego, niemal nieruchomego punktu pośrodku tak wielkiej przestrzeni, że wydawało się – aż żal, że samemu nie wpadło się na to porównanie, użył go Jody Rosen – iż za chwilę rozłoży tam kosz piknikowy i wyciągnie z niego butelkę Malbecu. Jak się znalazł w tym miejscu i kiedy rywale stracili go z oczu? W jaki sposób za chwilę znajdzie się przy piłce? Jakim cudem wykalkulował, że ten jeden jedyny sposób odegrania futbolówki do Alvareza, także koledze stworzy równie wielkie pole do gry?

Człowiek nieświętej ziemi

„W moim życiu spotkałem jedną może dwie osoby, które pojęły sztukę chodzenia, czyli podejmowania wędrówek; które posiadały geniusz przechadzania się – pisał Thoreau 125 lat przed narodzinami Messiego; gdyby dziś żył, doliczyłby do tej listy także Argentyńczyka (przeł. Piotr Madej). – Angielskie słowo >>sauntering<< odnosiło się pierwotnie do tych czczych jednostek, które włóczyły się po średniowiecznych wioskach i zbierały datki pod pozorem rzekomej pielgrzymki do Ziemi Świętej (Sainte Terre), aż pewnie któregoś dnia jakieś dziecko wykrzyknęło: >>Tam idzie Sainte Terre<<, Człowiek Świętej Ziemi. (…) Niektórzy wywodzą słowo >>saunter<< od zwrotu >>sans terre<<, to znaczy >>bez ziemi<< czy też >>bez domu<<. Odnosi się to więc zarówno do braku konkretnego domu, jak i umiejętności znajdowania domu w wielu miejscach. I to jest właśnie sekret skutecznej wędrówki”. Co jak co, ale znajdować dom w wielu miejscach na boisku, i w żadnym nie pozostawać na stałe, potrafi Messi jak nikt. Podczas swoich pasaży, pośrodku chaosu i zgiełku, jak flâneur w wielkim tłumie, robi coś, do czego futbolowi analitycy potrzebują owych kamer taktycznych, komputerów i danych: czyta grę.

Ale wprowadzenie tu nazwiska autora „Waldena” pozwala przypomnieć jeszcze raz o czasach, w których żyjemy – i w których odbywał się ten mundial. Świetnie wiemy, że Thoreau był tyleż piewcą natury, co krytykiem społeczeństwa, w którym przyszło mu żyć. Najpiękniejszy finał mistrzostw świata, jeden z najpiękniejszych meczów w dziejach futbolu odbył się w Katarze. Organizację imprezy ten mały kraj nad Zatoką Perską zawdzięcza niebotycznej korupcji. Budowa stadionów kosztowała życie – dokładne liczby pozostają nieznane – co najmniej kilku tysięcy migranckich robotników pracujących w urągających wszelkim standardom warunkach. Puchar, o którego zdobyciu śnią wszyscy rozpoczynający piłkarską karierę chłopcy, Leo Messi odbierał z rąk gruntownie skompromitowanego prezesa FIFA Gianniego Infantino, emir Kataru zakłócił Argentyńczykowi świętowanie zmuszając go do przebrania się w biszt, miejscową szatę, i rujnując tym samym najpiękniejsze fotografie w życiu. Choć i Messi, i król strzelców turnieju Mbappé, grają w klubie z Paryża, grają w nim za katarskie pieniądze. Trudno w tym miejscu jeszcze raz nie użyć słowa „sportswashing”.

Czy można po tym wszystkim powiedzieć, że zwyciężył futbol? Czy istnieje sposób mówienia i o jednym, i o drugim? Albo: czy wystarczy tylko mówić? „Podobnie jak jedzeniu czy oddychaniu, chodzeniu można przypisywać radykalnie odmienne znaczenia kulturowe, od erotycznych po duchowe, od artystycznych po rewolucyjne” – pisze Rebecca Solnit; jej „Zew włóczęgi” pokazuje również, że chodzenie może mieć wymiar polityczny – i choć akurat od tego Leo Messi z pewnością by się odżegnał (nie zapominajmy zresztą, że jest ambasadorem turystyki Arabii Saudyjskiej – z łatwością możemy sobie wyobrazić, jak lobbuje za powierzeniem temu krajowi mundialu w 2030 r.), my nie musimy.

Ale to od jutra. Dziś jeszcze wypada świętować fakt, że żyjemy w czasach, w których po boiskach biega, to jest, najmocniej przepraszam, niespiesznie przechadza się najlepszy piłkarz w historii futbolu Leo Messi. Futbolowe baśnie – ta zaczęła się w kłębach pyłu u stóp zdezelowanej trybuny na przedmieściach Rosario, 31 lat temu, gdzie babcia pewnego czterolatka namówiła miejscowego trenera, by dołączył chłopca do zajęć starszych zawodników – rzadko miewają aż tak szczęśliwe zakończenie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej