Ostatni prom

Po 30 latach, 14 pogrzebach i 200 miliardach wydanych dolarów promy kosmiczne wreszcie wykonały swoje zadanie - i zapracowały na emeryturę.
z Cape Canaveral

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Florydzkie powietrze jest tak gęste, że można je kroić tępym nożem. Nawet o czwartej rano, po burzowej nocy, przypomina melasę. Maleńkim, ledwie widocznym komarom to nie przeszkadza. Ta noc należy do nich: pomimo pory na brzegach wielkiej, słonowodnej laguny Indian River są setki tysięcy ludzi.

Wielu spędza na tym brzegu kolejną noc. Pobocza wszystkich autostrad w okolicy zastawione są dziesiątkami gigantycznych wozów kempingowych. Tablice rejestracyjne zaparkowanych aut opowiadają tę samą historię: Idaho, Massachusetts, Ontario, Teksas - miejsca oddalone o kilkadziesiąt godzin nieprzerwanej jazdy. Przyjechali tu w jednym celu: pożegnać przyjaciela.

Nikt dokładnie nie wie, ilu ludzi tu dotarło. Milion? Półtora miliona? Policja z połowy stanu Floryda przygotowywała się na ten dzień jak na nadejście huraganu. By opanować korki, gubernator uruchomił sztab kryzysowy. Bezskutecznie. Już w nocy autostrady zmieniły się w wielkie parkingi.

Ta noc to Woodstock dla dzieci ery kosmicznej. Rano prom Atlantis po raz ostatni poleci w kosmos.

- Od dziecka całe dnie spędzałem z nosem przyklejonym do telewizora, kiedy tylko telewizja transmitowała starty rakiet - mówi Butch, fotograf-portrecista z Maryland. - Zawsze chciałem to zobaczyć, ale nigdy nie było czasu. Następnej okazji po prostu nie będzie.

Po 135 lotach i 30 latach Columbia, Challenger, Discovery, Atlantis i Endeavour stały się czymś więcej niż tylko maszynami: stały się symbolem nadziei, ambicji i niebezpieczeństw związanych z podbojem kosmosu. Stały się gwiazdami. Nazwisk astronautów niemal nikt nie pamięta, imiona promów zna każdy.

Tyle że, paradoksalnie, te same promy były jedną z głównych przyczyn tego, iż podbój kosmosu na ponad 20 lat ugrzązł w martwym punkcie.

ZOBACZ OSTATNI START WAHADŁOWCA W NAGRANIU NASA

Manifestacja pychy
 

Wahadłowce rodziły się, gdy pierwsi ludzie wciąż chodzili po Księżycu. Tryumfująca NASA snuła mocarstwowe plany: wielkie stacje orbitalne, stała baza na Księżycu, loty na Marsa - i flota tanich, bezpiecznych pojazdów, które będą latać w kosmos regularnie jak samoloty pasażerskie: tak miały wyglądać lata dziewięćdziesiąte. Jak widać, nie wszystko poszło zgodnie z planem.

Agencja padła ofiarą swojego sukcesu. Rosjanie nie stanowili już propagandowego zagrożenia, a plany zaczęły się kurczyć wraz z grubością portfela. W końcu ostał się tylko prom. Chociaż słowo "tylko" jest tutaj nie na miejscu.

Na pierwszy rzut oka - nic prostszego. Bierzemy samolot, lecimy wyżej i szybciej niż kiedykolwiek - i wracamy do domu. Kwadratowoszczęcy bohaterowie science fiction klasy B zawsze poruszali się smukłymi, skrzydlatymi rakietami. Tyle że rzeczywistość najwyraźniej nie lubi bohaterów z kwadratową szczęką ani kosmicznych samolotów.

Samolot, żeby latać, musi być lekki i smukły. Statek kosmiczny, żeby wejść w atmosferę, musi wytracić ogromną prędkość i wytrzymać temperaturę przekraczającą 2 tysiące stopni Celsjusza; w tym celu powinien być opancerzony jak czołg. Prom musi być jednym i drugim.

Do jego budowy zabrała się organizacja, która wystrzeliła w kosmos dopiero 20 misji załogowych w pojazdach, z których największy był wielkości małego fiata. To tak, jakby dzisiejsza NASA ogłosiła, że jej kolejnym pojazdem załogowym będzie Enterprise z serialu "Star Trek".

"To była manifestacja pychy - pisze w książce "Riding Rockets" astronauta Mike Mullane. - Program Apollo był największym osiągnięciem inżynierskim w historii ludzkości. Nie mogło się z nim równać nic od piramid po Program Manhattan. Ludzie, którzy byli odpowiedzialni za tryumf Apolla, nie mogli nie zostać przemienieni przez własny sukces. Żaden z nich nie wypowiedział bluźnierczego »jesteśmy bogami, możemy zrobić wszystko«, ale samo istnienie promu było właśnie takim oświadczeniem. Zwykli śmiertelnicy nie byli w stanie go zaprojektować".

NASA wyobrażała sobie niewielki statek, który mógłby zabrać na orbitę cztery-pięć osób i ładunek. Miał być prosty i stosunkowo tani, a przede wszystkim: miał być w stanie wracać w kosmos co dwa tygodnie.

Ale promu tak naprawdę nie budowali inżynierowie; budowali go politycy, biurokraci, komitety, komisje, podkomisje i doradcy. Koszty rosły, a NASA rezygnowała z kolejnych założeń. Rósł też prom, bo kolejne agencje dorzucały swoje pomysły i wymagania. Wynik? Pojazd niemal dwukrotnie większy od planowanego. Odpowiednio droższy i bardziej skomplikowany.

W końcu jednak trzeba było na czymś oszczędzić. Żeby prom powstał szybciej, zrezygnowano z opracowania nowych technologii i materiałów, które uczyniłyby pojazd tańszym w eksploatacji i bezpieczniejszym. Mówiono, że zawsze można opracować je później.

Oszczędności w ostatecznym rozrachunku kosztowały bardzo drogo.

Nie ma problemu
 

Najpierw ofiarą opóźnień i chaosu była duma prezydenta USA. Oraz australijska krowa.

Pierwszym celem dla promu miała być bowiem stacja kosmiczna Skylab, orbitalna pamiątka po erze Apollo. Baza powoli spadała z orbity, ale NASA była pewna, że prom w jednym ze swoich pierwszych lotów szturchnie ją wyżej. Tyle że terminy mijały, a promu nadal nie było. W końcu w 1979 r. znudzony oczekiwaniem Skylab spłonął w atmosferze, a jego szczątki spadły na zachodnią Australię, zabijając wspomnianą krowę. Prezydent Carter zadzwonił z przeprosinami do jej właściciela. Przeprosiny nie wystarczyły. Gmina Esperance, na terenie której spadła większość stacji, nałożyła na USA mandat za zaśmiecanie terenu. 400 dolarów kary zapłacono dopiero 30 lat później.

Niestety, potem nikomu już nie było do śmiechu.

Już podczas drugiej misji promu Columbia okazało się, że jego białe rakiety wspomagające mają groźną wadę: ich uszczelki najwyraźniej nie wytrzymują wysokich temperatur i ciśnień. Na 16 pierwszych startów aż 14 razy znaleziono na uszczelkach ślady ognia. Reakcja NASA? Skoro mimo nadpalenia nie doszło do katastrofy - problemu w zasadzie nie ma. W 1986 r. jednak uszczelka nie wytrzymała. Siedmiu astronautów z Challengera dobre nastroje biurokratów przypłaciło życiem.

Załoga Columbii też nie musiała zginąć. Już podczas drugiej misji po Challengerze izolacja jednej z rakiet wspomagających oderwała się i rozorała brzuch orbitera Atlantis. Ucierpiało ponad 700 z 20 tysięcy płytek osłony. Jedna została zupełnie wyrwana. Dowódca, Robert "Hoot" Gibson, wspomina: "Kiedy wysunęliśmy ramię z kamerą telewizyjną i zobaczyliśmy, jak wygląda nasza osłona, powiedziałem sobie: »Jesteśmy martwi«".

Reakcja kontrolerów NASA? "Nie ma problemu". Podobno obrazy przesyłane z promu były zbyt niskiej jakości, by móc rzetelnie ocenić prawdziwy poziom zagrożenia. Gibson obiecywał sobie, że jeśli podczas wchodzenia w atmosferę tarcza zacznie zawodzić, w swoich ostatnich słowach powie szefom, co myśli o ich rozsądku. Nie musiał - tym razem prom niemal cudem wytrzymał.

Ale NASA nie uczyła się na błędach. Dekadę później Columbia rozpadła się po uderzeniu w skrzydło bloku pianki izolacyjnej wielkości aktówki.

Grzechem śmiertelnym NASA było wmawianie światu, że jej dziecko jest niezawodne. Przekonanie to było tak głębokie, że w promie nie przewidziano żadnego systemu ratunkowego, który dawałby załodze choćby cień szansy w razie awarii.

Wiedzieli o tym doskonale astronauci. Protestowali, ale - jak przyznaje Mullane - nie na tyle głośno, żeby zaszkodzić własnym karierom. Wreszcie, po Challengerze, dostali jedyny system ratunkowy, jaki można było jeszcze wbudować w strukturę pojazdu: długi, metalowy drąg, który miał im pomóc opuścić szybujący orbiter ze spadochronami na plecach. System niemal bezużyteczny. Promów po prostu nie dało się uczynić bezpieczniejszymi bez gruntownej przebudowy.

Za dwadzieścia lat
 

Ale to nie wypadki były powodem, dla którego prom spowolnił, zamiast przyspieszyć, podbój kosmosu. Prawdziwy powód był banalnie prosty: pieniądze.

Rachunek za start promu to, zależnie od szacunków, 750 milionów do półtora miliarda dolarów. Dla porównania wysłanie na Marsa łazików Spirit i Opportunity kosztowało 800 milionów - za oba. Przez 30 lat USA zapłaciły za promy 196 miliardów. Więcej niż za program Apollo.

Tymczasem przez pierwszych 20 lat swojego istnienia prom nie robił nawet tego, do czego został zaprojektowany.

Po upadku Skylaba Amerykanie nie mieli stacji kosmicznej ani funduszy na budowę nowej. Prom musiał stać się jej marną namiastką, dzięki przewożonemu w ładowni minilaboratorium. Dopiero po 20 latach promy wreszcie dotarły do swojej przystani: najpierw na rosyjskiej stacji Mir, potem na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej.

Ukończenie tej ostatniej było zwieńczeniem ich kariery. Po 30 latach, po 14 pogrzebach i 200 miliardach wydanych dolarów wreszcie wykonały swoje zadanie - i zapracowały na emeryturę.

Ich następcy nie widać. Są projekty, ale nie ma wizji. Jasnego zadania, które stanęłoby przed NASA - i światem. Kogoś, kto jak Kennedy pokazałby na Księżyc, Marsa czy inny odległy ląd i powiedział: "Musimy tam być".

Wrócimy w kosmos na pokładzie jednorazowych kapsuł, jak w latach 60. Ale loty na Marsa, na asteroidy i dalej - te jak zawsze będą nam obiecywane "za dwadzieścia lat". Chyba że za podbój kosmosu zabiorą się prywatni przedsiębiorcy. Ale to temat na inną historię.

Bo tutaj, na brzegu Indian River, tragedie, wady promów i smutna, niepewna przyszłość podboju kosmosu nie jest najważniejsza. Tu ważne są te dumne chwile: naprawa teleskopu Hubble’a, bez której bylibyśmy ślepi na piękno Wszechświata. Wysłanie w daleką podróż sond, które były naszymi ambasadorami w Układzie Słonecznym. Obrazy naszej własnej planety, widzianej jak nigdy przedtem, na żywo, przez miliony telewidzów.

Tak, promy były ślepym zaułkiem. Ale mimo wszystko - pięknym ślepym zaułkiem.

Kiedy po drugiej stronie rzeki, za porannymi mgłami zapłonęła wreszcie pomarańczowa gwiazda Atlantis, wielotysięczny tłum zamarł. Były łzy - ale łzy radości. Kolumna płomienia, na szczycie której zasiadło czterech astronautów, błyskawicznie zniknęła w chmurach. Bezgłośnie, nie licząc wiwatów i braw.

Dopiero kilka sekund poźniej przyszedł dźwięk. Potężny, niski ryk, niczym tsunami pokonał wody laguny. Jak trzęsienie ziemi zatrząsł szybami, rezonował w płucach widzów. Dumne Atlantis pozdrawiało Florydę - po raz ostatni.

Wojciech Brzeziński jest dziennikarzem Polsat News

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz naukowy, reporter telewizyjny, twórca programu popularnonaukowego „Horyzont zdarzeń”. Współautor (z Agatą Kaźmierską) książki „Strefy cyberwojny”. Stypendysta Fundacji Knighta na MIT, laureat Prix CIRCOM i Halabardy rektora AON. Zdobywca… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2011