Wejście Dragona

Być może najważniejszą konsekwencją lotu nowego, załogowego pojazdu kosmicznego jest to, że kosmos znowu wydaje się wielki i pełen cudów.

15.06.2020

Czyta się kilka minut

Dragon-Endeavour w drodze na ISS. Zdjęcie wykonano ze stacji kosmicznej. Zanim na nią dotarł, kilkanaście razy okrążył Ziemię. Tutaj przelatuje nad południowo-zachodnią Turcją. / NASA
Dragon-Endeavour w drodze na ISS. Zdjęcie wykonano ze stacji kosmicznej. Zanim na nią dotarł, kilkanaście razy okrążył Ziemię. Tutaj przelatuje nad południowo-zachodnią Turcją. / NASA

W sobotę 30 maja wszystko poszło zgodnie z planem. O godz. 21.22 czasu polskiego z Centrum Kosmicznego Kennedy’ego na Florydzie rakieta Falcon 9 podniosła z ziemi statek kosmiczny Dragon z dwójką amerykańskich astronautów – Douglasem ­Hurleyem i Robertem Behnkenem – na pokładzie.

Dziewięć minut po starcie statek znalazł się na orbicie okołoziemskiej, a po kolejnych trzech odłączył się od drugiego stopnia rakiety; w tym czasie jej pierwszy człon majestatycznie wylądował na platformie na Atlantyku. Już w kosmosie ujawniono kilka nowych faktów. Załoga ochrzciła statek imieniem Endeavour (ang. dążenie), co czyni go trzecim amerykańskim statkiem kosmicznym pod tą nazwą, po module dowodzenia Apollo 15 oraz ostatnim wahadłowcu NASA. Astronauci nie byli na pokładzie sami – podróżował z nimi pokryty cekinami dinozaur o imieniu Tremor, podarowany im przez ich synów. Jego misja polegała na sygnalizowaniu momentu osiągnięcia na statku stanu nieważkości.

Na 13. okrążeniu wokół Ziemi, prawie 19 godzin po starcie, Dragon-Endeavour połączył się z Międzynarodową Stacją Kosmiczną (ISS). Hurley i Behnken dołączyli do obecnej załogi ISS w składzie Chris Cassidy, Iwan Wagner, Anatolij Iwaniszyn. Pobyt Hurleya i Behnkena w kosmosie potrwa od jednego do czterech miesięcy. Kiedy wróci Tremor – nie wiemy.

Jeden falstart

Mimo medialnego i społecznego entuzjazmu otaczającego lot Dragona, planety – te metaforyczne – nie ustawiły się dla niego najlepiej. Powiodła się dopiero druga próba. Trzy dni wcześniej przerwano odliczanie na 17 minut przed startem z powodu zachmurzenia. W astronautyce to częsta sytuacja, ale jest symptomatyczne, że najnowocześniejszy statek kosmiczny został zatrzymany przez kaprys siły najbardziej pierwotnej – pogody. Organizatorzy lotu mieli jednak czysto biznesowe powody do zmartwień: gdyby tych odroczeń było kilka, opinia publiczna zaczęłaby od lotu odwracać swą uwagę.

Choć i tak zaczęła. Start Dragona był fetowany – jak w poprzednim numerze „Tygodnika” pisał Wojciech Brzeziński – jako nowe rozdanie w kosmosie, wielkie amerykańskie osiągnięcie i pokrzepienie serc, tak potrzebne w roku koronawirusa. Lot się wprawdzie udał, ale pokrzepienie okazało się ulotne. Dragon wystartował przecież w środku protestów, które ogarnęły USA po śmierci czarnoskórego George’a Floyda z rąk białego policjanta. Z czołówek portali statek został zepchnięty szybciej, niż się spodziewano, przez sprawy najzupełniej ziemskie i bardzo ponure.

Ale wróćmy w kosmos. Jest to pierwszy załogowy lot Dragona z ludźmi na pokładzie. Kapsuła załogowa nowego statku może pomieścić siedmiu astronautów. Jej objętość to około 10 metrów sześciennych – więcej niż w statkach Apollo, jednak znacznie mniej niż w wahadłowcach. Ale Dragon jest statkiem nowej generacji, w dodatku zbudowanym i obsługiwanym przez prywatne przedsiębiorstwo: SpaceX. Jest to tym samym pierwszy orbitalny lot człowieka na sprzęcie skonstruowanym przez firmę, a nie rządową agencję.

Kiedy pobyt na stacji dobiegnie końca, astronauci przejdą do Dragona razem z ładunkiem, który ma wrócić na Ziemię. Misja nie skończy się lądowaniem, ale wodowaniem – na czterech spadochronach, u wybrzeża Florydy. Po 45 latach przerwy wracają więc loty kosmiczne kończące się na wodzie.

Cięcie kosztów

Ostatni start Dragona to mniej więcej 330. start załogowego statku kosmicznego (dużo zależy od tego, jak liczyć – czy włącznie z lotami przerwanymi i nieudanymi). Rzadko się już czyta o nich w gazetach. O Dragonie czytamy i dużo słyszymy – dlaczego? Z kilku powodów.

Po pierwsze, razem ze startem Dragona Stany Zjednoczone wracają w kosmos. Program lotów wahadłowców zakończył się w lipcu 2011 r. i od tego czasu żaden Amerykanin nie wystartował w amerykańskiej rakiecie i z terytorium USA. Latały tylko statki rosyjskie i – od czasu do czasu – chińskie, a cały ciężar wymiany załóg na ISS, w tym dostarczania tam astronautów amerykańskich, spoczywał na rosyjskich Sojuzach. Pół wieku po Gagarinie Amerykanie stracili techniczną możliwość posłania człowieka w kosmos i po dziewięciu chudych latach dopiero dzisiaj ją odzyskują.


Czytaj także: Wojciech Brzeziński: Nowe rozdanie w kosmosie


Lotu Dragona nie organizuje jednak państwo amerykańskie, tylko SpaceX, słynna firma miliardera i wizjonera Elona Muska. Co oznacza zmianę paradygmatu, bo wszystkie 330 poprzednich lotów to były przedsięwzięcia państwowe (USA, ZSRR/Rosji i Chin). Co więcej, obecny lot Dragona jest dziewiczym lotem załogowym statku kosmicznego nowej klasy. A w tej branży nie jest to częsta okazja.

Drugi przełom wiąże się z redukcją kosztów. SpaceX ma być w stanie wysyłać Amerykanów na orbitę sprawniej i taniej, niż robiłaby to NASA, a z całą pewnością taniej niż przy kupowaniu miejsc w rosyjskich Sojuzach. Obietnica taniości jest nie tylko organizacyjna, ale i technologiczna.

Historia astronautyki to historia walki o wielokrotność użytku. Na początku wszystko było jednorazowe – co oczywiście generowało koszty. Dopiero stacje kosmiczne z lat 70., używane kolejno przez wiele załóg, a potem wahadłowce wprowadzone z początkiem lat 80., były sprzętem używanym wielokrotnie. Wahadłowce są jednak na emeryturze od dekady i teraz pałeczkę podnosi SpaceX. Dragon to niejako nowy-stary koncept, bo łączy ideę wielokrotnego użytku z ideą statku-kapsuły, znaną od lat 60.

Autentyczna nowość tkwi jednak w tym, że wielokrotny użytek nie dotyczy tylko statku. Pierwszego członu rakiety nośnej Falcon 9 również będzie można użyć ponownie. Po zakończeniu pracy nie staje się on śmieciem, który wpada do morza, ale autonomicznie ląduje na bezzałogowym statku platformie (o uroczej nazwie Of Course I Still Love You – Oczywiście, Że Wciąż Cię Kocham). Owszem, rakiety wspomagające starty wahadłowców również były wielokrotnego użytku, ale wracały one lotem niekontrolowanym, na spadochronach, i trzeba było je wyławiać stamtąd, gdzie wylądowały. Pierwszy stopień Falcona 9 umie wylądować sam, pionowo i we wskazanym miejscu. W planach jest też odzyskiwanie drugiego stopnia rakiety. To nieporównanie trudniejsze, bo ta część rozpędza się niemal do prędkości orbitalnej.

Kosmiczny PR

O Dragonie nie byłoby też tak głośno, gdyby nie postać Elona Muska. Dla jednych – wizjonera lub proroka, krok po kroku realizującego pomysł kolonizacji Marsa. Dla innych – próżnego ekscentryka, który lubi pozować na zbawcę ludzkości (według Muska zaludnienie innych planet ma uratować nasz gatunek przed zagładą). Słów zachwytu pod jego adresem nie ma sensu przytaczać. O czym mówią sceptycy?

Mówią dużo o naturze kapitalizmu, jego nieetyczności i radykalnej nierówności między miliarderami a śmiertelnikami. Ale trzymajmy się tematyki kosmicznej. Istnieje więc argument, że samo stwierdzenie, iż „prywatna firma wysyła człowieka na orbitę”, wypacza fakty: bo owszem, SpaceX jest prywatne, ale same loty Dragona są efektem partnerstwa publiczno-prywatnego. Nie są one przecież przedsięwzięciem wolnorynkowym, nie zarabiają na siebie w tym sensie, w jakim zarabia na siebie Amazon czy Google. Nie da się po prostu wejść na stronę SpaceX i kupić biletu na lot Dragona. Loty turystyczne mają być z czasem możliwe, ale będzie to elitarny rodzaj turystyki – ceny będą sięgać milionów dolarów. Całość popytu na loty załogowe zapewnia jak na razie NASA, czyli państwo amerykańskie. Wszystko to rozgrywa się też w bliskiej symbiozie z infrastrukturą państwową. Dragon wystartował z wyrzutni 39A w Centrum Kosmicznym Kennedy’ego, z tej samej, z której startował Apollo 11. Florydzki kosmodrom istniał na długo przed powstaniem SpaceX.

Warto też spojrzeć z jeszcze innej strony. Owszem, załogowy start Dragona jest jasnym punktem w portfolio SpaceX. Owszem, dla Stanów Zjednoczonych jest to ważny moment, bo przywraca im utraconą przed dekadą zdolność wysyłania człowieka na orbitę. Nałożenie na siebie tych dwóch wymiarów marketingowych, prywatnego i patriotycznego, generuje wrzawę medialną. Mówimy tu jednak o tym, że Ameryka wraca do lotów orbitalnych – czyli do tego, co Rosjanie robią od początku lat 70. bez większych przerw i przestojów. Dragon to przecież na razie nie jest lądowanie na Księżycu ani nowy Gagarin.

Owszem, skafandry zaprojektowane przez SpaceX wyglądają imponująco futurystycznie, a automatyczne lądowania pierwszego stopnia Falcona 9 są inżynierskim majstersztykiem. Jednak, poza tym ostatnim, wciąż nie mamy rewolucji. Science fiction, o którym czytaliśmy w książkach dzieciństwa, wciąż pozostaje… w książkach. Ciągle odległą fantazją są loty międzygwiezdne, statki z napędem termonuklearnym czy choćby kosmiczna winda, która wyniesie nas wprost na orbitę stacjonarną. W gruncie rzeczy nadal odtwarzamy standard ustalony w latach 60. XX wieku, a wymyślony w jego pierwszej połowie. Wielo­stopniowa rakieta o kształcie ołówka i napędzie chemicznym wynosi pojazd na niską orbitę okołoziemską, a powrót polega na wytraceniu większości prędkości przez kontrolowane tarcie atmo­sferyczne, po czym pojazd ląduje na spadochronie w kazachskim stepie lub oceanie u wybrzeża Ameryki. Być może to jest złoty standard ludzkiej astronautyki, być może to jest wymyślone tak dobrze, że nawet w XXI wieku trudno cokolwiek poprawić. Jest jednak przestrzeń na rewolucyjną różnicę, tyle że nie leży ona w technologii, ale zupełnie gdzie indziej.

Ani złośliwe, ani ironiczne, ani umniejszające nie byłoby bowiem stwierdzenie, że najwartościowszym novum, jakie Elon Musk jak dotąd wniósł do lotów kosmicznych, jest znakomity PR. Musk dokonał czegoś, co nie udało się na Zachodzie nikomu od czasu pierwszego człowieka na Księżycu, Neila Armstronga. Nie udało się stacji Skylab, wahadłowcom ani nawet Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Musk sprawił, że kosmos jest znowu sexy i jest great again. Przywrócił ducha rozpalonego przed półwieczem, który od tego czasu nieuchronnie przygasał. Kosmos wrócił na czołówki gazet, ludzie się nim znów interesują, ba – inspiruje ich. Dobry PR okazuje się kluczowy. I staje się czymś więcej niż PR-em, staje się rzeczywistością, prawdziwym marzeniem (w ślad za nim szerokim strumieniem popłyną środki na badania i kolejne misje kosmiczne).

Ludzkość znów daje się porwać Wielkiej Obietnicy – i to muszą przyznać Muskowi nawet najzagorzalsi spośród krytyków. ©

DWIE DEKADY NA ORBICIE

Międzynarodowa stacja kosmiczna (ISS) kończy w tym roku 20 lat. Pierwszy moduł, „Zaria” (czyli „Świt”), wystrzelono wprawdzie już w 1998 r., ale ważniejsza data to 2 listopada 2000 r., kiedy na stację przybyła pierwsza załoga (obecna jest już 63.). I od wtedy właśnie stacja jest nieprzerwanie zamieszkana.

ISS krąży wokół Ziemi na niskiej orbicie, na wysokości około 400 km. Jej jeden obieg trwa niespełna 93 minuty. Jest stacją modułową – wystrzeliwano ją w częściach i złożono dopiero na orbicie, dzięki czemu mogła urosnąć do miana największego w historii sztucznego satelity (oraz najdroższego przedmiotu zbudowanego przez człowieka – kosztowała kwotę dwunastocyfrową). Jest też międzynarodowa – to wspólny projekt USA, Rosji, Kanady, Japonii i Europejskiej Agencji Kosmicznej. Tym samym ma ona ważny wymiar polityczny: pół wieku temu astronautyka zaczęła się od „wyścigu w kosmosie”, dzisiaj mamy współpracę w kosmosie. Bez cudzysłowu.

Stacja przede wszystkim służy jako laboratorium naukowe – przeprowadzono na niej ponad 2 tys. projektów badawczych (w większości związanych ze stanem mikrograwitacji), przy wykorzystaniu ponad 160 różnych urządzeń.

W ciągu ostatnich dwóch dekad ISS odwiedziło 230 osób z 19 krajów. Dowoziły ich amerykańskie wahadłowce i rosyjskie Sojuzy, teraz do stawki dołączył Dragon. ISS jest największym, najtrwalszym przyczółkiem, jaki człowiek zdobył w przestrzeni kosmicznej. Co dalej z nią będzie, czas pokaże, bo dalekosiężne perspektywy są nieprzewidywalne.

Na razie stacja kwitnie. O czym każdy może się przekonać osobiście, bo na nocnym niebie świeci niczym ruchoma Wenus. © PS

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof, pisarz, opublikował m.in. „Sztukę życia według stoików”, a ostatnio „21 polskich grzechów głównych”. Prowadzi blog myslnikstankiewicza.pl. Kontakt z autorem: mikolaj.piotr@gmail.com więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 25/2020