Oślepiające zwierciadło

Zachwyt i trwoga - podobne uczucia wzbudza nieodmiennie nie tylko sama Wenecja, ale i film Viscontiego. W przeciwieństwie do swej bohaterki całkowicie odporny na działanie czasu.

20.07.2010

Czyta się kilka minut

Wenecja się wyludnia", "Wenecja tonie" - wieszczą od zawsze medialne nagłówki. I jakkolwiek są w pełni poparte alarmującymi faktami, przy okazji doskonale wpisują się w odwieczny mit umierającej Wenecji. Oto na oczach milionów turystów wiernie pielgrzymujących do miasta na wodzie ostatecznie wypełnia się to, czym karmili się przez wieki malarze i poeci. Do kin powraca tymczasem po bez mała 40 latach filmowe arcydzieło Luchino Viscontiego - najpiękniejsze ekranowe wcielenie weneckiej dekadencji. Ale także mieniące się w upalnym słońcu filmowe zwierciadło, w którym przeglądać się możemy na różnych etapach życia.

***

"Śmierć w Wenecji" - już sam tytuł opowiadania Tomasza Manna, które przyszły twórca "Lamparta" przeniósł na ekran w 1971 r., brzmi jak niepokojąca tautologia. Ileż to stron zaczerniono ekstatyczną prozą i takąż eseistyką, by uchwycić śmiercionośny oddech miasta, by zdemaskować jego chorobliwą urodę, pokrytą grubą warstwą urokliwej patyny. Ileż powstało natchnionych tym dziwnym miejscem filmów (z niedawną "Wenecją" Jana Jakuba Kolskiego włącznie), w których jakby z samej definicji miejsca niepodzielnie rządził duch śmierci, pojmowanej jako biologiczny rozkład bądź jako rozpad całego dotychczasowego świata. Zachwyt i trwoga - podobne uczucia wzbudza nieodmiennie nie tylko sama Serenissima (jak zwykło się nazywać Wenecję w czasach dawnej świetności), ale i film Viscontiego, w przeciwieństwie do swej bohaterki całkowicie odporny na działanie czasu.

Visconti nakręcił "Śmierć..." w taki sposób, jakby każdym ujęciem, każdym filmowanym detalem i każdą muzyczną frazą chciał zaprzeczyć poglądom, z jakimi starzejący się niemiecki profesor Gustav von Aschenbach przybywa do Wenecji. Uznany niegdyś kompozytor i dyrygent (jego literacki pierwowzór był pisarzem) w swojej twórczości wyrzekł się pasji na rzecz suchej dyscypliny i metodycznego dążenia do abstrakcyjnego ideału.

"Nie można dosięgnąć ducha przez zmysły" - tłumaczy profesor w filmowych retrospekcjach swojemu młodemu przyjacielowi, Alfredowi. Przywiązany do akademickich teorii, zapięty pod szyję i dający odpór wszelkim namiętnościom, nie zauważył, jak ów duch ulatnia się z jego muzyki. Przyjeżdża do Wenecji wypalony jako artysta, ale również jako człowiek - z innych filmowych retrospekcji dowiadujemy się, że stracił niedawno żonę i córeczkę.

Dopiero w zderzeniu z bezwstydną zmysłowością miasta zaczyna w całej jaskrawości dostrzegać swoją sromotną porażkę. Ale jest już, niestety, za późno, by cokolwiek ratować: ciało trawione przez czas i chorobę brutalnie ściąga na ziemię. Tym bardziej bolesne staje się spotkanie bohatera z młodziutkim Tadziem rezydującym w tym samym hotelu na Lido. Demoniczna uroda polskiego chłopca (niby niewinna, choć jak Wenecja - podszyta chorobą i perwersją) staje się dla von Aschenbacha oślepiającym lustrem własnej skończoności, przypomnieniem straconych szans, wierności zbyt sztywno pojętym ideałom i nieodwracalnych zaniechań.

***

Włoski reżyser filmuje klęskę bohatera w całym jej przepychu, niczym "piękną katastrofę", celebrowaną w iście operowej manierze. Odpowiednikiem kunsztownych Mannowskich opisów stają się w filmie kręcone w powolnym, dostojnym rytmie panoramy weneckich wód, plaż i zaułków. Ale pomiędzy te kojące, melancholijne obrazy wciskają się sceny niepokojące swoim dwuznacznym ładunkiem. W podobny sposób rozlewne Adagietto z V Symfonii Mahlera kontrapunktowane jest sprośną plebejską piosenką.

Wenecja widziana oczami bohatera to miasto na każdym kroku odkrywające swoje nieznane, mętne oblicze, nieubłaganie przypominające o ostatecznym celu tej podróży. Miejsce, w którym bohater miał zrazu podreperować swoje zdrowie, okazuje się jedną wielką mistyfikacją. Jest jak dekoracja do spektaklu, upiorna i pociągająca zarazem, podobnie jak jego aktorzy i statyści. Choć miasto wyraźnie szydzi z niego, bohater nigdy nie wyjedzie z Wenecji. Nie przepędzą go nawet pogłoski o dziesiątkującej mieszkańców epidemii cholery przyniesionej tu z Indii przez zdradliwe sirocco.

Zatrzyma go ślepy przypadek, albo własna ociężałość, wreszcie zniewalający urok podpatrywanego chłopca w marynarskim ubranku. Wszystko to uczyni von Aschenbacha dożywotnim zakładnikiem Wenecji. Wraz z nim do samego końca chłonąć będziemy z rzadką w kinie intensywnością zwodniczy powab coraz bardziej oddalającego się świata. I będzie to nie tylko bombastyczne epitafium za odchodzącą epoką, która wydała na świat Mahlera i Nietzschego (a których wyraźne cechy nosi filmowy professore), ale i mały, prywatny, przedśmiertny rozbłysk, który dane było przeżyć bohaterowi pod wpływem spotkania z chłopcem.

***

Najczęściej w opisach finału "Śmierci w Wenecji" wskazuje się akt upokorzenia i życiowej klęski głównego bohatera. Kto bodaj raz widział scenę, w której spoconą twarz aktora Dirka Bogarde’a zalewa rozpuszczone pod wpływem słońca czernidło do włosów - zawstydzający znak desperackiej ucieczki przed czasem - na długo pozostanie pod miażdżącym wpływem tego obrazu. Trudno o bardziej żałosne i tragiczne pożegnanie ze światem. Ale umierający na leżaku von Aschenbach przez cały czas patrzy na Tadzia. Na tle zachodzącego słońca jego chłopięca sylwetka odcina się ciemnym konturem, przecinając trzy idealnie równoległe płaszczyzny: piasku, wody i nieba. Z prawej strony na linii horyzontu widać przepływający statek, podczas gdy chłopiec wskazuje ręką na coś w oddali...

Porzućmy mimo wszystko pokusę egzegezy. Dość powiedzieć, że Visconti w ten zachwycający, brzemienny w znaczenia kadr wstawia jeszcze wycelowany w morze aparat fotograficzny na statywie, na wpół przykryty czarnym suknem. I nawet jeśli obsługa hotelowa wyniesie za chwilę z plaży martwe ciało profesora, patrzymy na to wszystko z oddali, z perspektywy Tadzia, dziwnie uspokojeni. Chcielibyśmy wierzyć, że Gustav von Aschenbach, podążając przed śmiercią za tajemniczym gestem Tadzia, zdążył zobaczyć coś, czego przez całe swoje życie dostrzec nie potrafił.

"ŚMIERĆ W WENECJI" ("Death In Venice") - reż. Luchino Visconti, scen. (na podst. opowiadania Tomasza Manna) Luchino Visconti, Nicola Badalucco, zdj. Pasqualino de Santis, muz. Gustav Mahler, Franz Lehár, Modest Mussorgski, Ludwig van Beethoven. Wyst. Dirk Bogarde, Björn Andresen, Silvana Mangano, Marisa Berenson i inni. Prod. Włochy / Francja 1971. Dystryb. Vivarto. W kinach od 23 lipca.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2010