Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ilekroć dojdzie do obustronnego podniecenia przy okazji dyżurnej sztuki lub filmu, który wciąga w grę symbole, czy to religijne, czy to narodowo-wspólnotowe, prześladuje mnie cykliczna powtarzalność tego, nomen omen, teatru. Od jakiegoś czasu – i to jest nowe – mam jednak dysonans, słuchając obrońców wolności wyrazu. Sami bowiem sięgają nazbyt prędko po pojęcie mowy nienawiści, by wzywać do prawnego wycinania z horyzontu wypowiedzi, które z kolei naruszają wartości dla nich ważne.
Niedawno jeszcze przyjąłbym argument, że nie ma tu mowy o symetrii, bo po jednej stronie jest dominująca większość zakorzeniona w instytucjach, po drugiej zaś mniejszość, tradycyjnie stygmatyzowana, np. osoby homoseksualne. Tak się jednak porobiło, że nie tylko w Berlinie czy Barcelonie, ale i już w pewnych dzielnicach Warszawy chrześcijanie zaczynają liczbowo stanowić mniejszość, choć bardzo widoczną i wyróżnioną.
Nieodgadnione są meandry laicyzacji i odczarowania, które nigdy nie posuwa się prostą linią, jak chcieliby osobiści nieprzyjaciele Pana Boga, nie będę więc zapuszczał się w niepewny teren. Pewny jestem za to czego innego – cykliczności zdarzeń. Zmieniają się szczegóły, inne są twarze i kostiumy aktorów, ale odnajdujemy się na planszy wielkiej gry o sumie zerowej, w której wszystko się niweluje w jeden przygnębiający konstans. Jak choćby z naszymi sporami o sprawy publiczne: dziś używa się obelg i gróźb, które nie istniały w „cywilizowanym” obiegu jeszcze dekadę temu, a w powietrzu wisi tyle obietnic przemocy, że gdyby mierzyć jej stężenie jak gazu, dawno leżelibyśmy pokotem zatruci. Ale cóż z tego, skoro wskutek znacznego odrealnienia życia słowo dziś waży znacznie mniej i jest słabsze. Propaganda państwowej telewizji jest funkcjonalnie słabsza od swojej peerelowskiej mamusi, na szczęście. Tyle że nie ma pewności, czy obcowanie z niezależną od władzy prywatną telewizją nie czyni tyle samo szkód. To znaczy formatuje pokornych połykaczy ideologicznych klusek.
Jak w obliczu Bilansu Zero nie popaść w bezruch, nie odwrócić oczu od wszystkiego z gnuśnym „ale to już było”, pozostaje wielkim zadaniem moralnym. Może tu pomóc przekonanie o wyjątkowości osoby ludzkiej. Przydaje się też wyniesiona z kuchni szkoła oswajania cyklicznego powrotu tego samego. Powtarzalność przybiera w niej najbardziej widoczne formy, o czym skutecznie zapominamy, smarując po raz dwusetny w tym roku kromkę chleba tym samym masłem.
Czytałem refleksje brytyjskiego dziennikarza kulinarnego, jak jałowe wydaje mu się po latach pracy strzelanie w tłum setkami przepisów i opisów: po pierwsze, nigdy nie da się w krótkich słowach spisać wszystkich warunków, które przekładają się na decyzje kucharza – od wyboru surowca po ocenę gotowości potrawy. Potrzeba by na to nie akapitu, tylko co najmniej dwudziestu stron. Ale bardziej przygnębiał go fakt, że statystycznie nawet zaangażowany w gotowanie człowiek gotuje w kółko te same pięć, góra tuzin rzeczy. Bo nauczył się je wpasowywać w sekwencje innych czynności (rzadko mamy luksus, żeby zawiesić resztę życia na godzinę, by poświęcić całość uwagi garnkom); bo jedzenie jest, z nielicznymi wyjątkami, czymś szalenie monotonnym i wcale nam to nie przeszkadza.
To wymaga chwili medytacyjnego dystansu – uświadomienie sobie, jakie rzeczy jemy w kółko, w długich, wieloletnich fazach. Naliczyłem w swojej piekarni na półkach siedemnaście rodzajów chleba: i co z tego, kiedy wystarczą mi dwa, góra trzy? Na pytanie: co zabrałbyś na bezludną wyspę jako zapas żarcia, dziś bym odpowiedział: oliwki, każdego rodzaju i koloru. Z oczywistych przyczyn nie jadłem ich w dzieciństwie, ale kiedy tylko pojawiły się w sklepach i na straganach, mam ich zawsze pełną miskę. Oprócz tego, że się dobrze przechowują (na wyspie może nie być lodówki), mają tę pożyteczną cechę, że ich pestka, ssana i obracana na języku, długo jeszcze uwalnia cień smaku, co pozwala dobrze oszukiwać głód.
Każdego dnia, i to chyba od zawsze, towarzyszy mi biały ser, smarowany na słodko. Miód, powidła, jakiś dżem, na zmianę. Od kilku lat wyjadałem zapas owocowych przetworów, które zostawił nam w spadku ojciec mojej lepszej połowy, gdy opuszczał ten świat. Ale liczba słoików, tak jak dni w życiu, jest skończona. Właśnie nadchodzi moment pożegnania i żadne śniadanie nie będzie takie samo. Obracam ostatni słoik, widzę kreślony jego ręką napis „Morele 2010”. Ślad osoby, szyfr do drzwi z niepowtarzalnością życia. ©℗
Oferta oliwek dostępnych w dużych miastach, np. na straganach z arabskim jedzeniem, jest już całkiem niezła, ale nie dostaniemy na pewno świeżych – stąd nie ma sensu zagłębiać się w dywagacje, jak je macerować i konserwować. Cieszmy się tymi, które nam przywożą. Stanowią skończoną całość, trzeba je brać i jeść. Palcami, chyba że umiecie nadziać oliwkę na widelec – zazdroszczę. Niewiele więcej da się z nimi zrobić, poza dodaniem do paru sosów. Z nudów można przerobić je na pasty – to jest szczególnie przydatne, kiedy dysponujemy tylko kiepskimi hiszpańskimi drylowanymi oliwkami w słoiku. Wtedy warto je podrasować. Podstawowy zestaw dodatków wyznacza prowansalska tapenada: kapary (w proporcji 1:10 do zielonych oliwek), czosnek, anchois, tymianek... i oczywiście dużo oliwy. Przed wrzuceniem do miksera warto odcisnąć ręką oliwki z nadmiaru solanki – a i tak czasami gotową pastę trzeba lekko dosłodzić cukrem pudrem albo złagodzić serkiem twarogowym. Za to czarne oliwki bardzo sobie chwalą towarzystwo tuńczyka i zielonej pietruszki lub paru suszonych pomidorów.