Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nigdy nie dotykały mnie poglądy polityczne gości, choć przecież nie jestem obywatelsko obojętny. I całe szczęście, bo zapatrywania mam tak pokrętnie niespójne, że gdybym chciał karmić tylko ludzi sobie podobnych, musiałbym codziennie zjadać to wszystko i popijać do lustra na pohybel ideologiom.
Mówcie sobie, na przykład, ile chcecie złego o Lechu Kaczyńskim, ale z jednego nie będę się śmiać: jako prezydent miasta znalazł czas, by zadbać o okienka piwniczne dla kotów. A potem coś jeszcze ważniejszego: torebka z kanapkami na drogę, kiedy już jako prezydent całego kraju leciał gdzieś z wizytą. Media piszczały z szyderczej uciechy, a ja ten gest zupełnie rozumiem. Też jestem kanapkowym fetyszystą. Za chwilę ruszam w drogę, muszę przebyć dwa tysiące kilometrów. Cóż z tego, że czekają mnie lepsze lub gorsze posiłki w przydrożnych knajpach, bo dziś jazda samochodem oznacza nieustanne zastanawianie się, dokąd warto skręcić na obiad – i tak musiałem wstać godzinę przed resztą rodziny, żeby zrobić dużo kanapek.
Czy chodzi w tym fetyszu tylko o zabieranie ze sobą „kawałka domu”? Przecież jutro ostatnie niezjedzone kawałki domu trzeba będzie wyrzucić, pogodzić się z nieuchronnym oddaleniem – i wreszcie zacząć się z niego cieszyć, zjadając pierwszego bratwursta na niemieckiej stacji benzynowej czy dworcu. W moim kanapkowym uporze chodzi o coś innego: jest to okazja, by wyczyścić z resztek lodówkę i kredens, a nagromadzenie przypadkowych składników uwalnia twórczy chaos, jakiego na co dzień w kuchni się wstydzimy, zajęci gotowaniem planowym i sensownym.
Teraz na stole lądują jak leci kawałki serów i mięs, toczących swoją ostatnią bitwę o świeżość; napoczęte słoiki oliwek, rybek, pikli i pesto, jeszcze dobrych, ale widzących już światło w tunelu; jajka błagające, by nie sprawdzać, czy wytrzymają dwa tygodnie, wszelakie liście, z apatią myślące o czekającym je uwiądzie w samotnej kuchni, doniczki ziół już mocno podeschniętych, których nawet najbardziej sumienny sąsiad z konewką nie uratuje; pojedyncze okazy warzyw zbiegłe z transportu do wczorajszej zupy; krótko mówiąc: to wszystko, czego nie mamy sumienia wyrzucić – bo w kuchni każde wyrzucone jedzenie to klęska – ale nie możemy skazać na 14 dni lodówkowej ciemnicy. Z taką bezładną zbieraniną nie zajedziemy daleko, chyba że pozwolimy sobie na jazdę bez trzymanki.
Kiedy już poukładamy w jednym łóżku partnerów, którzy na co dzień w kuchni nawet nie mówią sobie dzień dobry, prawdopodobnie wyjdą nam kombinacje osobliwe, śmieszne, ale mimo wszystko jednorazowe – łączenie dżemu pomarańczowego z czarnymi oliwkami nie przeniknie do domowych obyczajów. Niekiedy jednak coś z tego freestyle’u zostanie na trwałe, jak puszkowy tuńczyk rozgnieciony z gotowanym żółtkiem lub jakimś neutralnym serkiem i posypany gorzkim kakao. Czy jeszcze inna pasta z utartym żółtkiem jako bazą – fileciki anchois i dużo, dużo siekanej pietruszki.
W ogóle w kanapkach na drogę stawiajmy na pasty. W modnych lokalach, dokąd ściąga na śniadania miejski aktyw, budzony o świcie swądem palonej tęczy, obowiązują fikuśne wariacje z dziesięcioma odrębnymi składnikami upchniętymi w niestabilne warstwy zwieńczone liściem niemożebnie pofałdowanej i karbowanej sałaty (a ile oliwy czy sosu z takich fałd się wylewa na jasne spodnie i białą koszulę!). Podróżnik jednak wzroku używa do patrzenia na drogę, a nie do podziwiania architektury kanapek, łączmy więc w jedną masę wszystko, co da się drobno posiekać, utrzeć, rozdrobnić i rozprowadzić oliwą, majonezem, sosem. Albo miodem, jak niebieski ser pleśniowy. Wyjdzie lepiej lub gorzej dla podniebienia, ale na pewno z korzyścią dla duszy.
Podobne, choć już nie tak pełne ekscytacji igranie z przypadkiem zdarza się, kiedy zupełnie pozbawieni koncepcji i niezaopatrzeni, próbujemy ułożyć coś zjadliwego z tego, co akurat pod ręką. Wymyśliłem kiedyś nazwę na sklecony ad hoc sos do makaronu – alla frigorifera, czyli lodówkowy. Zaczyna się od pytania „czy mamy pomidory?” – stąd płynie wybór wariantu czerwonego lub białego; jeśli zostajemy przy białym, następne pytanie brzmi: „oliwa czy masło/śmietana/ser?”. I tak dalej, po paru próbach można intuicyjnie rozpoznawać, co z czym się zgodzi, kwaśne ze słodkim, mdłe z ostrym, pokawałkowane z gładkim. Zapisywać tych improwizacji nie warto, pozbawione kontekstu raczej bledną. Pracowałem kiedyś miesiąc w wiosce Marengo i nie znalazłem nikogo, kto by pamiętał, z czym tam kucharz wypichcił Napoleonowi tego kurczaka po bitwie.
Pożytecznym akordem w makaronowej improwizacji są żółtka, traktowane tak, jak do carbonary – czyli roztarte z dużą ilością parmezanu (kopiasta łyżka na jedno żółtko), co chroni je przed ścięciem, po czym rozprowadzone przestudzoną wodą, w której gotujemy kluski (skrobia!), do konsystencji pitnego jogurtu. Zamiast boczku – pełna dowolność, np. szynka parmeńska podduszona z cebulą – tak lubił ponoć papież Pius XII, albo zwykła szynka duszona z groszkiem, świeżym lub mrożonym. Łączymy z makaronem nie na ogniu!