Odliczanie w cieśninie Ormuz

Jeszcze rok temu Irańczycy kupowali w kantorach dolara po 10,5 tys. riali. Dziś muszą zapłacić niemal 17 tys. Na ulicach Teheranu, po raz pierwszy od wielu lat, tematem numer jeden jest lęk przed wojną.

10.01.2012

Czyta się kilka minut

Wszystkie poprzednie dyplomatyczne konflikty z Zachodem i z Izraelem traktowano w Iranie raczej jako rodzaj politycznego teatru i kontrolowanych napięć. Dziś jest inaczej, ludzie naprawdę się boją.

Najnowsza eskalacja zaczęła się pod koniec listopada, gdy tłum nasłany przez ajatollahów splądrował brytyjską ambasadę w Teheranie, doprowadzając do zamrożenia stosunków dyplomatycznych z Londynem - co ponoć miało się odbyć bez wiedzy irańskiego prezydenta Ahmadineżada. Tym, którzy pamiętają brutalne rozprawienie się przez rząd z demonstrantami latem 2009 r., może wydać się to nieprawdopodobne, jednak dziś świecki ośrodek władzy, kierowany przez Ahmadineżada, uchodzi na świecie za stosunkowo przewidywalny. O wiele niebezpieczniejsze wydają się być religijne elity, skupione wokół duchowego przywódcy Alego Chameneiego, oraz część generalicji, kierującej doborową Gwardią Strażników Rewolucji.

To właśnie stamtąd wyszedł rozkaz, aby po raz pierwszy w historii islamskiej republiki zagrać tak ostro kartą militarną. Niedawne 10-dniowe manewry irańskiej floty i lotnictwa miały wyraźny i oficjalnie ogłoszony cel: zamknięcie - na wypadek kolejnych zachodnich sankcji - strategicznej cieśniny Ormuz, łączącej wody Zatoki Perskiej z Oceanem Indyjskim. To właśnie przez cieśninę Ormuz płynie trzecia część wszystkich morskich transportów ropy naftowej.

Nie przeceniałbym jednak znaczenia tych manewrów. Są one bardziej wynikiem strachu niż siły i pewności siebie. Choć na płaszczyźnie werbalnej Teheran przyzwyczaił nas do gróźb, w dziedzinie faktów dokonanych zazwyczaj zachowywał się racjonalnie. Zapewne tak będzie i tym razem. Bo też jedynym krajem, który tak naprawdę mógłby załamać się gospodarczo, gdyby doszło do zablokowania cieśniny, jest właśnie Iran. Połowa wpływów do budżetu i 80 proc. zysków z eksportu tego kraju to ropa naftowa. I dlatego trudno wyobrazić sobie bardziej samobójczą misję.

Co prawda armia irańska jest w stanie stawić dużo większy opór niż kiedyś wojska Saddama Husajna, jednak dotyczy to wyłącznie możliwości obronnych w razie inwazji. Przy działaniach zaczepnych dysproporcja sił oraz różnica technologiczna między Irańczykami a Amerykanami jest tak wielka, że zapewne kwestią kilku dni byłoby przejęcie inicjatywy przez flotę USA, stale obecną w tym regionie świata.

Efekt takiej akcji okazałby się więc katastrofalny dla samego Iranu, który nie byłby w stanie wyeksportować morzem ani kropli swojej własnej ropy - i tym samym skorzystać z nieuchronnego i gigantycznego wzrostu cen nafty. Jeśli ktoś miałby na tym zarobić, to odwieczni konkurenci z Arabii Saudyjskiej, którzy już negocjują z sąsiadami kopanie rurociągów omijających Ormuz. Dlatego też pohukiwania gwardyjskich generałów traktowałbym raczej jako kolejny akt tej samej "sztuki teatralnej", a nie realną groźbę konfliktu.

A także jako dowód na to, że ostatnie sankcje USA i Unii Europejskiej rzeczywiście wystraszyły ajatollahów. Amerykanie zagrozili wszystkim koncernom na świecie, że zerwą z nimi kontakty, jeśli będą korzystać z usług irańskiego banku centralnego, który jest dla Teheranu podstawowym kanałem regulowania rachunków za ropę i gaz. Z kolei Unia wydaje się być o krok od rezygnacji z zakupów irańskiej ropy na rzecz zapewnienia dostaw z krajów arabskich.

Wiele wskazuje na to, że Iran jest coraz bardziej okrążony, i że czeka go bardzo głęboki kryzys, który może doprowadzić do załamania tamtejszego systemu władzy. Nadzieje Teheranu, że straty na rynkach zachodnich da się zrekompensować sprzedażą ropy do Chin, są płonne, gdyż kraj ten stosuje inteligentną politykę dywersyfikacji źródeł energii i kupuje coraz mniej irańskiej ropy.

W efekcie to, czego nie udało się zrobić w 2009 r. - kiedy miliony Irańczyków wyszły na ulice, domagając się demokracji - może zostać osiągnięte, gdy obywatele tego stosunkowo bogatego kraju zaczną chodzić głodni. Elity władzy w Teheranie są tego świadome - i przez ostatni pokaz siły chcą raczej pokazać światu "warunki wstępne" powrotu do stołu rokowań niż rzeczywiste przygotowania do zbrojnego konfliktu.

MAREK KĘSKRAWIEC (ur. 1967) jest publicystą i wykładowcą Instytutu Dziennikarstwa UJ. Autor książek "Afganistan. Po co nam ta wojna?" (wspólnie z Grzegorzem Indulskim) i "Czwarty pożar Teheranu".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jako reporter rozpoczynał pracę w dzienniku toruńskim „Nowości”, pracował następnie w „Czasie Krakowskim”, „Super Expressie”, czasopiśmie „Newsweek Polska”, telewizji TVN. W lutym 2012 r. został redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”. Odszedł z pracy w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2012