Nożycoręcy

Ćwierć wieku minęło, zanim zorientowaliśmy się, że wokoło jakoś brzydko, i zabraliśmy się za te wszystkie pastelozy pod sklepieniem smogów. Najwyższa pora zająć się też dźwiękami w przestrzeni publicznej.

07.06.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Dmitriy Kostyuchenko / GETTY IMAGE
/ Fot. Dmitriy Kostyuchenko / GETTY IMAGE

Najgorzej jest w piątek po południu. Trwa to w zasadzie do nocy, czasem do po dziesiątej. Zaczynają już wtedy, żebyzdążyć do soboty wieczór. Nie ma od tego ryku we wsi ucieczki, nawet w polach. Wszystko cichnie dopiero gdzieś w lesie. Można przycupnąć na pniu i powoli odróżniać dźwięki.

Pół biedy ci z kosiarkami ze zbiornikami na trawę albo z tymi pyci-traktorkami za parę koła, które ostatnio, jak widzę, najchętniej powożą kobiety. Najgorsze, bo głośne jak nieszczęście, są te ręczne. Na oko widać, że to mało efektywne, ale jak kret ojcowiznę podziurawi, ta na kółkach nie podoła.

W sobotę zaczynają już od siódmej, a czasem i od szóstej rano. Są wszędzie, prawie na każdym podwórku. Wyglądają w tych okularach ochronnych jak saperzy. Nawet czasem coś wybuchnie, jeśli trawa przerosła ambicje właściciela i skryła jakąś nagrzaną, plastikową butelczynę. Poruszają się też wolno i uważnie, lekko pochyleni, opaleni i błyszczący. Niektórzy w pomarańczowych ciuchach, jak w Guantanamo. Czujni do tego i niezwykle pedantyczni – rozglądają się skupieni po pozornie już gołym trawniku, gdy kosiarka popierduje, czy nie została jakaś kępka, jakieś sprytne źdźbło, na którego widok dają po garach tak, że łeb urywa. Trzeba mieć pary, żeby tak czesać teren cały boży dzień. Waży to niemało i bylica lubi się wciąć w nożyce. Coś ich najwidoczniej boli, uwiera, gdy widzą, jak ofiara zmartwychwstaje.

Niektórzy z nich mają, niestety, sady. Tutaj zasada jest prosta – kończysz kosić całość i zaczynasz od nowa. Często poruszają się wzdłuż miedz równolegle i w identycznym tempie. Gdzieś po piątej godzinie w transie musi się przecież w organizmie włączać jakaś automatyka, jakiś rytm dostosowawczy. Chciałbym wtedy być paralotniarzem i popatrzeć na nich z góry, jak rozproszony na parę kilometrów pluton wiejskich albo małomiasteczkowych nożycorękich posuwa się metodycznie pod ściany domów.

Jest w tym jakiś nabyty albo wrodzony strach przed zielenią, który rośnie w narodzie gdzieś od wstąpienia do Unii. Widać to w oczach, gdy na moment zabłyskują jak słońce w lusterku, kiedy jakiś życzliwy doniesie, że na działce trawa po kolana, czyli po łydki.

Pamiętam czasy bez kosiarek. Kosa miała jednak wiele przewag nad współczesnymi maszynami – była lżejsza, tańsza, szybsza, bardziej skuteczna i nie truła powietrza. Nie wymieniało się też noży na żyłkę. Trzeba było tylko pozwolić trawie urosnąć ciut więcej niż dziesięć centymetrów. Wydawała przyjemny szelest, szczególnie wśród zbóż, wieczorem kojąc do snu, a rano umilając kimkę po pierwszym przebudzeniu, czyli najprzyjemniejszy sen.

Ale jak tu nie kosić? Siedzieć w domu bezczynnie w taką pogodę jakoś głupio. Robota w polu jest dziś dla frajerów, wtelewizji same powtórki, czytać też jakoś nie idzie, pasję łatwiej jednak mieć, niż znaleźć. Koszenie nie wymaga do tego uciążliwej komunikacji z bliźnimi.

Warto by jednak, wzorem wielu krajów Zachodu (choćby Niemcy, Czechy, Holandia, Australia), sprawę nieco ucywilizować. W rzeczonych państwach obowiązują strefy czasowe, w których nie wolno kosić. W wielu gminach samorządy mogą tam fakultatywnie wyznaczać ściślej dni i godziny, gdy można to robić. Lecz jak na razie polska prowincja – czy to z przekonań religijnych, czy przywiązania do tradycji – stroni od tego w niedziele, ale mieszkańcy nowych osiedli już donoszą, że szarżują tam nawet w dzień święty.

Ćwierć wieku minęło, zanim zorientowaliśmy się, że jakoś wokoło brzydko i zabraliśmy się za te wszystkie pastelozy i szyldozy pod sklepieniem smogów. Nie czekając na 2050 r., zajmijmy się za jednym zamachem dźwiękami w przestrzeni publicznej. Ustalmy dni i godziny, kiedy można kosić, by pozwolić sobie na odnalezienie w ciszy własnych myśli. Przeżyjemy solidarnie parę godzin wzmożonego jazgotu i po bólu. Bo na razie dzięki największej pasji Polaków po trekkingach w galeriach i grillowaniu można polubić zimę, która z jakichś powodów omija nas ostatnio szerokim łukiem. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2015