Nieznośna lekkość Europy

Mamy kłopot z postawieniem pytania o korzenie europejskiej wspólnoty, problem z niewydolnością istniejących języków, które – pochwycone w kleszcze ekonomicznej modernizacji – nie radzą sobie z wyrażeniem naszych kulturalnych potrzeb.

01.07.2013

Czyta się kilka minut

 / Rys. Zygmunt Januszewski
/ Rys. Zygmunt Januszewski

We wstępie do antologii „Kulturowe wartości Europy” Hans Joas przywołuje scenę z powieści Josepha Rotha „Niekończąca się ucieczka”. Lata 20. XX w., Berlin, grupa wpływowych ludzi. Franz Tunda, główny bohater, próbuje dociec, na czym ufundowana jest wspólnota europejska, o której rozprawia się na każdym kroku.

Pierwszy zabiera głos prezydent, który – choć nie chodzi do kościoła – wskazuje na religię. Nieobyczajna dama jako kluczowe wymienia pojęcie obyczaju. Zblazowany dyplomata tłumaczy, że spoiwem europejskości jest sztuka, albowiem to ona tworzy kanały komunikacyjne, bez których zróżnicowana etnicznie społeczność Starego Kontynentu nie mogłaby się porozumieć. Głos zabierają jeszcze: arystokrata, który zaleca lekturę swej gazety, oraz pan o nazwisku Rappaport, sugerujący – „mądrze, bo ogólnie” – że podstawą wspólnoty jest po prostu idea Europy.

Roth nie przepuszcza żadnemu z nich. Bezlitośnie piętnuje ich polityczny cynizm, który próbują przykryć okrągłymi sloganami. Tunda przemawia krótko i dosadnie: jeśli wspólnota europejska istnieje, to winna wiedzieć, co jest jej fundamentem, gdzie biją jej źródła, co wiąże ze sobą pozostające w jej ramach jednostki i jaki jest cel ich dążeń. Jeśli zaś każdy ma na tę sprawę odmienny pogląd, który nadto pozostaje bez wpływu na indywidualny sposób działania i styl życia, to znaczy, że dyskutujący gromadzą się wokół pustego miejsca: zaklinają czeluść wyschłej studni, wsłuchując się w echo własnego – i tylko własnego – głosu.

Mroczne widmo

Od powyższej rozmowy dzieli nas bez mała sto lat, ale – jak przekonuje Hans Joas – wciąż jest aktualna. Unia Europejska jest faktem, świadczą o tym traktaty, porozumienia, memoranda oraz dotacje. A jednak nadal mamy problem ze zdefiniowaniem fundamentu europejskiej wspólnoty. Wystarczy lekko podrapać, by odsłonić zardzewiałe wnętrze jej politycznego mechanizmu, który natychmiast przekształca się w rodzaj fikcyjnego tworu, mrocznego widma, majaczącego daleko na brukselskim horyzoncie.

Nie inaczej było w marcu tego roku, gdy filozof Giorgio Agamben – przedstawiciel włoskiej lewicy, jeden z najbardziej wpływowych myślicieli europejskich, zajmujący się m.in. związkami polityki i teologii – opublikował na łamach „Libération” artykuł zatytułowany „Imperium łacińskie powinno kontratakować” (gwoli ścisłości: wcześniej ukazał się on w „La Repubblica”, jednak dopiero we Francji wywołał poważną debatę). Krótki tekst prezentujący całościowy obraz aktualnej sytuacji politycznej, kulturalnej oraz ekonomicznej Europy.

Według Agambena Wspólnota Europejska cierpi na poważne schorzenie, które polega na niemal całkowitym wyrugowaniu z przestrzeni politycznej zagadnień związanych z kulturą. Ignorowane są relacje między konkretną kulturą (włoską, angielską czy polską), stylem życia przez nie wytworzonym oraz religią, która niegdyś stanowiła więzadło wspólnoty. Rozmowa na temat przyszłości Unii zaczyna się i kończy na kwestiach ekonomicznych, które – wbrew nadziejom polityków – nie wystarczą do utrzymania jej w jedności. Innymi słowy: o kulturowych wartościach Europy można rozprawiać na sympozjach, podczas festiwali, w telewizji i internecie, ale owe debaty nie mają żadnego wpływu na politykę UE, ponieważ politycy zakładają, że kultura nie jest niezbędnym narzędziem wspólnotowego działania. Wiedzą, że nie mogą całkowicie zignorować ludzi, którzy kulturą się zajmują, ale w tej kwestii mają do zaoferowania wyłącznie pozory.

Rzekoma jedność UE – powiada Agamben – polega na tym, że interesy zamożnej mniejszości są narzucane ubogiej większości. Co więcej, owe interesy, prezentowane jako uniwersalne potrzeby mieszkańców Europy (a nawet całego świata, z którym Europa musi się ścigać, by utrzymać mocną pozycję), są właściwe wyłącznie dla poszczególnych państw. I tu padają najważniejsze, najbardziej zapalne słowa Agambenowego mikrokomentarza: niemiecka hegemonia w Unii skutkuje tym, że formy życia wypracowane przez inne kultury są miażdżone przez ekonomiczne buldożery. Jeśli na co dzień tego nie zauważamy, to tylko dlatego, że procesy znoszące różnice między kulturami i odpowiadającymi im stylami życia działają pod powierzchnią zjawisk, z którymi się konfrontujemy. Unia Europejska nie przetrwa – przekonuje włoski filozof – jeśli nadal będzie ignorowała kulturalne różnice, zakładając, że dziś nie odgrywają one decydującej roli w kształtowaniu relacji międzyludzkich.

Co możemy zrobić? Agamben sugeruje dwa rozwiązania. Po pierwsze, należy czym prędzej zmienić konstytucję UE – umowę zawiązaną przez państwa członkowskie, nigdy nie poddaną pod głosowanie wszystkich obywateli Wspólnoty (albo – jak we Francji – odrzuconą w referendum). Po drugie, należy pomyśleć o powołaniu do istnienia unii między państwami, które wyrastają ze wspólnego korzenia łacińskiego (Włochy, Francja, Hiszpania). Tę nową polityczną konstrukcję, która ma być odpowiedzią na przerdzewiały mechanizm UE, Agamben określa mianem... imperium łacińskiego.

Imperium kontratakuje

Wywodzący się z intelektualnej lewicy filozof wzywa do utworzenia imperium, nawołuje do przeciwstawienia się procesom, które zagrażają integralności poszczególnych kultur, przekonuje, że rezygnująca ze swego stylu życia wspólnota narodowa jest niezdolna do współdziałania z innymi, a wreszcie – że za wyniszczającą ekonomizację Starego Kontynentu odpowiadają Niemcy... Nic dziwnego, że słowa te obiegły całą Europę, dyskutowano o nich wszędzie.

Zapytany później przez niemieckiego dziennikarza, czy spodziewał się takiego oddźwięku, Agamben zaprzeczył, ale zaznaczył, że wierzy w siłę zdań wypowiadanych w odpowiednim momencie i we właściwym miejscu. Najwyraźniej filozof doszedł do wniosku, że realną dyskusję można dziś wywołać jedynie za pomocą niedyplomatycznych argumentów.

Najważniejszy z nich to atak na Niemcy jako hegemona zainteresowanego wyłącznie zagadnieniami ekonomicznymi i walutowymi. Atak wyrafinowany, bo przeprowadzony za pomocą narzędzi historyczno-kulturalnych.

„Imperium łacińskie” to koncept przejęty przez Agambena od Alexandre’a Kojève’a, francuskiego filozofa i urzędnika państwowego, który do Paryża przybył z Moskwy (wcześniej nazywał się Kożewnikow). Rola, jaką Kojève odegrał w historii XX-wiecznej myśli filozoficzno-politycznej, była potężna. Na jego prowadzone w latach 30. ubiegłego stulecia seminarium poświęcone interpretacji Heglowskiej „Fenomenologii ducha” uczęszczali niemal wszyscy intelektualiści, którzy po wojnie dzierżyli stery francuskiej kultury. Wpływowa rozprawa Francisa Fukuyamy „Koniec historii”, która stanowiła rodzaj filozoficznego uzasadnienia samospełniającej się obietnicy polityki liberalnej, nie powstałaby bez Kojève’owskiego „Wstępu do wykładów o Heglu”.

W swym krótkim komentarzu Agamben nawiązuje do raportu, który rosyjsko-francuski filozof przygotował w 1945 r. Kojève przekonywał włodarzy Francji (mówiąc ściśle – samego de Gaulle’a, któremu przedłożył swą analizę), że po wojnie kraj będzie musiał skonfrontować się z dwoma niebezpieczeństwami – bliższym i dalszym. To pierwsze pochodzi ze strony rozwijających się ekonomicznie Niemiec, które wciąż, mimo przegranej, dysponują potężnym potencjałem gospodarczym, w związku z czym łatwo odzyskają dominującą pozycję. Drugie – dużo poważniejsze – to groźba wciągnięcia Francji w III wojnę światową. Rząd ma zatem dwa zadania: musi zapewnić społeczeństwu bezpieczeństwo, wchodząc w odpowiednie alianse międzynarodowe; winien też dążyć do osłabienia potencjału Niemiec i zarazem wzmocnienia własnej ekonomicznej przewagi. Najlepszą drogą do tego celu będzie utworzenie – wraz z Włochami i Hiszpanią – imperium łacińskiego.

Procesy zachodzące po wojnie Kojève porównał do mechanizmów, które kształtowały Europę średniowieczną. Niegdysiejszy rozpad formacji feudalnych, które przekształciły się w państwa narodowe, odpowiada powojennej transformacji państw narodowych w imperia. Powodem zmiany – w obu przypadkach – były czynniki ekonomiczne i militarne. Polityczna potęga średniowiecznych tworów przednarodowych zaczęła się chylić ku upadkowi, gdy wprowadzono nowe środki prowadzenia wojny, których utrzymanie przerastało możliwości feudalnych władców. Księstwa i grody zostały wchłonięte przez państwa, albowiem tylko te ostatnie potrafiły zapewnić ochronę obywatelom. Podobnie w XX w. potencjał gospodarczy i demograficzny państw narodowych przestał być wystarczający, gdy konflikty zbrojne po raz kolejny zmieniły swój charakter. W 1945 r. Kojève tłumaczył francuskim politykom, że wcześniej lub później imperia wchłoną państwa narodowe. W procesie tym Francja musi odegrać rolę wodzireja.

Kojève był politycznym realistą. Stawiał na siłę militarną i ekonomiczną, ale miał też świadomość, że związki ponadnarodowe muszą być ugruntowane w kulturze. W przeciwnym razie – tłumaczył – zbiorowe twory polityczne rozpadną się pod naporem frustracji, której źródłem jest odcięcie od tradycji współtworzącej dzisiejsze formy i style życia. Właśnie dlatego postulował zawiązanie wspólnoty trzech państw, które łączy podobny stosunek do kultury łacińskiej i katolicyzmu.

Legalna, choć nieprawomocna

Nie trzeba być dyplomatą, by zrozumieć, że podobna argumentacja prezentowana w kontekście przyszłości UE musi wywoływać napięcia i retorsje. Niemieckie media nie pozostawiły na Agambenie suchej nitki, wytykając mu na zmianę wichrzycielstwo i anachronizm w podejściu do spraw politycznych, ekonomicznych i kulturalnych.

W wywiadzie udzielonym pod koniec maja „Frankfurter Allgemeine Zeitung” filozof przekonywał, że nie chodziło mu o ostre przeciwstawienie kultury łacińskiej (wspierającej się na katolicyzmie) i germańskiej (której fundamentem jest protestantyzm), albowiem oczywiste jest, że ta ostatnia przyswoiła sobie tradycję grecko-rzymską (zarówno antyczną, jak i renesansową). Podkreślał również, że tożsamość kultur europejskich widoczna jest najwyraźniej na oddzielających je od siebie granicach. Nie chodzi zatem o to, że włoski, grecki czy niemiecki styl życia jest zarezerwowany wyłącznie dla Włochów, Greków czy Niemców. Nie jest (to jasne), ale ci, którzy go przejmują i czynią własnym, mieszkając na co dzień w innych państwach, powinni dobrze poznać daną tradycję i dołożyć starań, by ją – nie tylko dla siebie – ożywić.

Jeśli dla Kojève’a węzłem mogącym zapewnić jedność wspólnocie łacińskiej była religia, to dla Agambena takim zwornikiem są obecnie kultura i historia, które w Europie postrzega się inaczej niż w Ameryce czy na Dalekim Wschodzie. Stanowią one nie tylko część dziedzictwa i tradycji, ale także istotny element naszej antropologicznej kondycji. Bez tego elementu – torpedowanego przez mechanizmy ekonomiczne – poszczególne formy życia zmieniają się w obiekty muzealne. Nie znaczy to wcale, że owe truchła – jako niechciane – przepędza się ze sfery społecznej, że wymiata się je na margines, do którego już nikt nie ma dostępu. Przeciwnie – w zmumifikowanej postaci wciąż oddziałują na jednostki i zbiorowości, ale że wydają się nieadekwatne czy wręcz karykaturalne, potęgują poczucie wykorzenienia i nieprzynależności – stan, który już niebawem będzie określał kondycję każdego mieszkańca Starego Kontynentu.

Wspólnota Europejska powinna powrócić do debaty na temat swego kulturalnego i historycznego zaplecza. To, co politykom wydaje się sprawą drugorzędną, niebawem odegra bowiem decydującą rolę. Była już mowa o tym, że konstytucja UE w swym obecnym kształcie, choć legalna, nie ma prawomocnego charakteru. Za jej pomocą nie uda się wypełnić wyrwy powstałej w wyniku muzeumifikacji właściwych danym kulturom form życia. Przeszłość – daje do zrozumienia Agamben – jest nam dostępna tylko za pośrednictwem interpretacji, która ustanawia teraźniejszość i daje wyobrażenie o przyszłości. Porzuciwszy pracę interpretacji – spulchniającą tradycję i uzasadniającą jej obecność w naszym życiu – skazujemy się na egzystencjalny bezwład.

Poproszony przeze mnie o komentarz do wypowiedzi Agambena, minister Radosław Sikorski sugeruje, że deficyt legitymizacji demokratycznej nie jest aż tak poważny, jak wydaje się eurosceptykom. Szef MSZ wysuwa kilka krytycznych uwag pod adresem włoskiego filozofa. Po pierwsze, zarzuca mu przyjęcie zbyt wąskiej – europejskiej – perspektywy, co każe szukać źródeł problemu wyłącznie na własnym terenie, podczas gdy w ocenie sytuacji należałoby uwzględnić „dylematy globalizacji, specyfikę ponowoczesnego kapitalizmu czy znaczenie kultury masowej”.

Gdzie faktycznie Agamben zawęża perspektywę? Wydaje mi się, że nie tyle w punkcie wyjścia, ile raczej w punkcie dojścia. Chodzi mu o to, że globalne mechanizmy są dziś zbyt chwacko przyjmowane przez Berlin, który – nadając ton debatom europejskim – absolutyzuje czynniki ekonomiczne.

Ale hegemoniczna pozycja Berlina – to drugi zarzut Sikorskiego względem Agambena – może być efektem percepcyjnego błędu. Wszak jeszcze dziesięć lat temu mówiło się, że Niemcy są dowodem na fiasko zjednoczeniowego eksperymentu. Według ministra kluczową rolę powinna odegrać Bruksela, która „jest źródłem siły dla mniejszych państw – kontrapunktem dla duumwiratu/triumwiratu największych”. Nie można przy tym zapominać o istniejących zagrożeniach. Sikorski podkreśla, że Nowa Bruksela czasami niepotrzebnie koncentruje się na sobie, niedostatecznie komunikując się ze społeczeństwami krajów tworzących Unię.

„To nie Berlin odpowiada za kulturalną erozję Europy – przekonuje minister – lecz ponadnarodowe procesy tabloidyzacji kultury”. Agamben odparłby na to, że o tyle, o ile Berlin absorbuje i stymuluje ogólnoeuropejskie procesy tabloidyzacji kultury, jest odpowiedzialny za kryzys Wspólnoty Europejskiej.

Duchy Europy

Agamben skierował polemiczne ostrze przeciwko Berlinowi, mając nadzieję, że tylko sprofilowana krytyka zaowocuje dyskusją. Nie można ignorować zarzutów, które zostały przeciw niemu wysunięte, zwłaszcza tych, które dotyczą koncepcji utworzenia imperium łacińskiego (żaden z polemistów Agambena nie zwrócił uwagi na fakt, że jako jedno z narzędzi utrzymania unii państw łacińskich Kojève wymienia afrykańskie kolonie!). Ale kpiny niemieckich dziennikarzy i polityków również wydają się niecelne, albowiem sformułowane przez włoskiego filozofa wezwanie do dyskusji na temat nowego programu kulturalnego i tożsamościowego dla Europy jest dziś bardziej aktualne niż kiedykolwiek.

Dwie sprawy wydają mi się najważniejsze. Po pierwsze, kłopot z samym postawieniem pytania o korzenie europejskiej wspólnoty, problem z niewydolnością istniejących języków, które – pochwycone w kleszcze ekonomicznej modernizacji – nie radzą sobie z wyrażeniem naszych kulturalnych potrzeb. Jak mówić o stylach i formach życia, dla których istotnym punktem odniesienia jest historia, by z jednej strony uniknąć afiliacji narodowo-konserwatywnej, z drugiej – nie przejść na stronę kulturalnego wszystkoizmu? Po jednej stronie barykady jedna kultura, jedna tradycja, jeden naród i jedno państwo, po drugiej zaś winiety odsyłające w martwą przeszłość, zabezpieczoną w dofinansowanych muzeach, którymi stają się powoli europejskie miasta.

Druga sprawa to miejsce Polski na ideowej i kulturalnej mapie Europy. Agamben wskrzesza ideę imperium łacińskiego, która – nawet jeśli wydaje się niemożliwa do zrealizowania (minister spraw wewnętrznych Bartłomiej Sienkiewicz uważa, że byłoby to prawdopodobne wyłącznie po kolejnej wojnie) – stanowi poręczny (prowokacyjny) środek stymulujący dyskusję.

Co może zaproponować Polska w nowej walce z nieznośną lekkością Europy? W którą stronę winna się zwrócić? Politycznie – w stronę Brukseli, to oczywiste. Może przy tym przekonywać, że kulturowo zawsze do Zachodu należała, nawet jeśli – jak mówił ongiś Milan Kundera – geograficznie leży w środku, a politycznie przez nazbyt długi czas sytuowała się blisko Wschodu. Ale to zaledwie pozory przynależności, uzasadniane celami strategicznymi i pragmatycznymi.

Więc gdzie biją źródła Europy, której Polska zawdzięcza swą kulturę i formę życia, Europy, którą winniśmy dziś propagować? W 2005 r. – niedługo po rozszerzeniu UE o nowe państwa – we Francji ukazała się książka Alexandry Laignel-Lavastine „Duchy Europy”. Autorka sugeruje, że nowa nadzieja dla europejskiej wspólnoty płynie ze strony krajów środkowoeuropejskich (Polski, Czech i Węgier). „Odrodzenie może nastąpić jedynie pod warunkiem ponownego przyswojenia środkowoeuropejskiej części naszego dziedzictwa intelektualnego” (tłum. J.M. Kłoczowski). Roth, Kafka, Musil, Husserl, Arendt, Patočka, Koestler, Weber, Gombrowicz, Kertész, Kołakowski, Miłosz, Havel, Kundera, Holland, Bauman – oto niekompletna konstelacja intelektualistów, których dzieła składają się na nasze ideowe zaplecze.

Ale Europa Środkowa to nie tylko idee, lecz przede wszystkim doświadczenie, które Kundera nazwał niegdyś pracą w „laboratorium zmierzchu”. Zniewolenie, z którym walczyli ludzie zamieszkujący tę część kontynentu, było – jak mówił Havel – skrótem całego współczesnego świata. Jedni mają imperium łacińskie, drudzy germańskie (względnie anglosasko-germańskie), przerzucając się nawzajem karkołomnymi i emocjonalnymi argumentami.

Być może nasze zadanie polega na trzymaniu lustra, w którym wciąż odbija się dzisiejsza cywilizacja? Bez tego zwrotnego obrazu nie ma mowy o nowym europejskim otwarciu. Jak mówi Tunda do zgromadzonych w Berlinie polityków i intelektualistów: jeśli chcecie uleczyć wspólnotę europejską, powinniście ją najpierw stworzyć.  

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1978 r. Aktywista literacki, filozof literatury, eseista, redaktor, wydawca, krytyk i tłumacz. Dyrektor programowy Festiwalu Conrada. Redaktor działu kultury „Tygodnika Powszechnego”. Dyrektor programów literackich Fundacji Tygodnika Powszechnego.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2013