Koniec snu technokraty

Europa działałaby lepiej bez tych wszystkich Europejczyków - to zdanie z rysunkowego żartu jednej z gazet doskonale ilustruje stan ducha w krajach Unii.

03.07.2005

Czyta się kilka minut

Premier Blair i prezydent Chirac: dwie wizje Europy /
Premier Blair i prezydent Chirac: dwie wizje Europy /

Zamknięte w szklanych wieżowcach elity wyznaczają przyszłość Europy jak zarządy firm. Oczekiwania opinii publicznej są brane pod uwagę, ale o tym, jaki produkt ma je zaspokoić, decyduje dyrekcja. Odpowiedzią na pragnienie “więcej Europy" miała być eurokonstytucja. O ile jednak wolny rynek pozwala na promocję dowolnej ilości produktów dla zaspokojenia różnych gustów, włodarze Unii musieli zdecydować się na jeden, a następnie utożsamić go z przyszłością kontynentu.

Czy jednak musieli? Czy w imię ambicji warto ryzykować przyszłość europejskiego projektu przez wiązanie go z jednym możliwym wyborem? Lekcje ostatnich miesięcy dowodzą, że nie warto. Nadchodzące miesiące pokażą zaś, czy nauka nie poszła w las.

Wolniej, ale lepiej

Europę trzeba wymyślić od nowa. Świadomość, że taki moment nadejdzie, narodziła się na długo przed referendami we Francji i Holandii. Mimo to uwaga elit koncentruje się dziś wokół nie tyle odnowy fundamentu Wspólnoty, co znalezienia szybkiej odpowiedzi na klęskę eurokonstytucji i negocjacji nad budżetem na lata 2007-2013.

Polska, dla przykładu, żyje tym, kiedy Blair dogada się z Chirakiem, czy reforma polityki rolnej nie uderzy w polskich rolników, i tym, że zorientowany na technologie budżet Wspólnot stanie się łupem fińskiej Nokii, a nie małych firm we Wrocławiu. Kwestie te oddają nie tylko zamęt myślowy, ale podkreślają rodzące się nad Wisłą rozdwojenie: pragnieniu nowoczesnej Unii towarzyszy przekonanie, że nie leży ona w interesie polskiej gospodarki. Rozdarcie widać też w podejściu do budżetu: między budżetem dużym dla całej Unii (co zadecyduje o możliwości jej działania, ale z większą polską składką) a budżetem małym, ale za to z dużymi pieniędzmi dla Polski.

Zachód Europy męczy zaś kac spowodowany fiaskiem traktatu konstytucyjnego. Ponieważ Unia nie może działać w oparciu o traktat z Nicei z 2000 r., mnożą się pomysły szybkich rozwiązań. Frits Bolkenstein, były komisarz i autor dyrektywy o usługach (umożliwiającej polskiemu hydraulikowi naprawianie francuskich toalet po dumpingowych cenach), z radością przedstawia w siedmiu punktach plan naprawczy: nie nazywać konstytucji konstytucją; wykreślić Kartę Praw Podstawowych, bo istnieje Europejska Konwencja Praw Człowieka; zaprzestać instytucjonalizacji Rady Europejskiej, czyli zapomnieć o Prezydencie UE; przestać udawać, że państwa w Radzie są równe, bo nie są, ale zachować po jednym komisarzu dla każdego członka; zapomnieć o wspólnym ministrze spraw zagranicznych; zamrozić budżet na poziomie niecałego 1 procenta, ale zabrać fundusze strukturalne bogatym państwom; zreformować politykę rolną, ale zmusić Londyn do pożegnania się z rabatem. I na koniec: nie zaczynać negocjacji z Turcją.

Postulaty te wydają się wyznaczać obecny kierunek myślenia starych członków Unii. Zwłaszcza ostatni jest już czymś oczywistym. Po raz kolejny w historii Turcja staje się zagrożeniem dla Europy, choć konflikt prowokuje ta druga.

Bez względu na ocenę tych koncepcji, porozumienie powinno dokonać się już w ramach nowego myślenia o sensie integracji, a nie być warunkiem rozpoczęcia dyskusji. Szybki kompromis finansowy oparty na ustępstwach kilku państw i równie szybkie załatanie dziury po eurokonstytucji grozi pozostawieniem wszystkiego po staremu w atmosferze ogólnego samozadowolenia. Cierpliwość staje się więc miarą prawdziwej reformy.

Nowy język i role

Wymyślanie nowej Unii powinno zacząć się od krytycznego spojrzenia na język, którym zwykło się opisywać europejską debatę. Jest ona zbudowana wokół przeciwstawnych koncepcji, takich jak: czy Europa ma być międzyrządowa, czy federalna? Socjalna czy liberalna? Europejska czy atlantycka? Pytania te nigdy nie doczekały się odpowiedzi, co nie przeszkodziło w kilkudziesięcioletnim rozwoju Wspólnot. Powtarzają się jednak zawsze, gdy kraje nie są w stanie uzgodnić wspólnego działania.

Tak było podczas sporu o Irak, tak jest po fiasku francuskiego i holenderskiego referendum i negocjacji nad budżetem. Podobnie jak wiosną 2003 r., tak teraz celem pytających nie jest szukanie odpowiedzi, ale winnych. Bo choć Europa jest tworem francusko-niemieckim, to dla obu rządów jej problemy okazują się mieć inne pochodzenie. Zagadką pozostaje, jak coś, czego nie ma - czyli traktat konstytucyjny - może oznaczać cios dla Europy politycznej, podczas gdy nieprzestrzeganie czegoś, co jest - reguł wspólnego rynku - ciosem tym już nie jest.

W tym sensie siła polityki brytyjskiej polegała zawsze na niepodejmowaniu zobowiązań, z których nie można się wywiązać. Postawy eurosceptyczne nad Tamizą nie groziły nikomu, z wyjątkiem samych zainteresowanych - inaczej niż nad Szprewą i Sekwaną. Blair nie rozpisał referendum o wejściu euro na Wyspach, ale to za kadencji Schrödera Niemcy wyłamały się z paktu mającego zapewnić stabilność wspólnej waluty. To samo dotyczy wspólnych instytucji: Londyn nie płacze po fiasku eurokonstytucji, ale to Berlin, dążąc do stałego miejsca w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, osłabia wspólną politykę zagraniczną. Brytania nie jest też zwolennikiem Europy socjalnej, ale mimo to jej wizja reformy budżetu spotkała się z poparciem premiera jakże socjalnej Szwecji.

Istoty różnicy między brytyjską a francusko-niemiecką wizją Europy nie da się sprowadzić do prostych przeciwstawień. O ile Francja i Niemcy faktycznie oddalają się od idei wspólnoty i podmywają jej fundamenty, to Wielka Brytania jest od lat na kursie europejskim. Paradoksalnie jednak obie strony kwestionowały ten fakt, ponieważ uznanie go byłoby zaprzeczeniem własnych ról i narodowej tożsamości.

Gdy zatem Paryż i Berlin ratują się ucieczką w warstwę symboliczną, Londyn jak ognia boi się europejskiej symboliki. Hugo Young, autor znakomitej książki o nastawieniu Wielkiej Brytanii do Europy pod wiele mówiącym tytułem “Błogosławiony spisek. Brytania i Europa od Churchilla do Blaira" pokazuje, jak Anglia wbrew woli stała się immanentną częścią Europy (warto, by sięgnęli po nią ci, którzy uważają, że paraliż Unii leży w interesie Londynu).

Nie wynika z tego, że po Europie francusko-niemieckiej nadchodzi czas na Europę brytyjską. Kompromis musi polegać na znalezieniu nowej formuły. Po obu stronach wydaje się dojrzewać przekonanie, że dystans między retoryką a działaniem jest już nie do zasypania.

Nowa Europa musi nadać swym członkom nowe role. Wybór między np. Europą socjalną a liberalną jest wyborem pozornym. Nic nie stoi na przeszkodzie, by Francja czy Niemcy obroniły swój model socjalny, pod warunkiem, że będzie on kładł nacisk na ochronę rodziny, gwarantował równe szanse edukacyjne i opiekę medyczną, a nie, jak teraz, zapewniał utrzymanie osobom, dla których jakakolwiek praca, konkurencja i wzięcie odpowiedzialności za swe zawodowe decyzje są przejawem bezdusznego kapitalizmu. Tu kryje się szansa na nowy początek.

Deficyt demokracji

Nowy pomysł na Unię musi też dotyczyć relacji między jej gremiami a społeczeństwami. Jest różnica między efektywnością Unii a sprawnością jej instytucji. Ta pierwsza dotyczy zdolności do reagowania na potrzeby polityk wewnętrznych; druga wiąże się z procesem podejmowania decyzji. Tymczasem - jak zauważa znany niemiecki historyk Heinrich A. Winkler, opisując deficyt demokracji w Unii - zamiast swobodnej dyskusji nad działaniami rządów w polityce europejskiej mamy bezdyskusyjną kontrolę rządów nad obywatelami.

Tymczasem ci ostatni chcą wyraźnie odzyskać wpływ na to, co dzieje się w Brukseli. Chcą nie tylko zrozumieć motywy decyzji - od zakazu palenia w pubach po rozszerzenie - ale móc powiedzieć “nie". Z tego wynika, że jakakolwiek zmiana funkcjonowania Wspólnoty musi opierać się na założeniu, iż zgoda społeczeństw nie jest czymś automatycznym. I że reforma powinna rozpocząć się na poziomie polityk narodowych.

Zrzucanie odpowiedzialności na Brukselę, przedstawienie nowych projektów jako bezdyskusyjnych, bo wynikających z “logiki" integracji, i skrywanie ich niedostatków musi mieć granice. Inaczej wyzwala się potencjał społecznej niechęci, co osłabia lub niszczy to, co ze wszech miar sensowne w idei integracji. Przykładem umowa z Schengen: mimo zniesienia granic wewnętrznych, współpraca policji natrafia na opór państw, co ma przełożenie na poziom bezpieczeństwa. Jeśli nic się nie zmieni, jest kwestią czasu, gdy otwarte granice staną się przedmiotem kontestacji, z którą już dziś spotyka się euro. Pierwsze takie głosy pojawiły się po zamachu w Madrycie 11 marca 2004 r.

Na tym tle postulat europejskiej debaty społeczeństw czy przeprowadzenia ogólnoeuropejskiego referendum, w którym mieszkańcy Unii mogliby wypowiedzieć się na temat przyszłości Wspólnot (nie mówiąc o propozycji Komisji, by przybliżyć Unię obywatelom przez darmowy serwis informacyjny) można by uznać za przejaw politycznego infantylizmu, gdyby nie groźne konsekwencje tych pomysłów.

Trudno sobie wyobrazić, co mogłoby stać się przedmiotem takiej debaty i referendum, aby ich wynik mógł posłużyć za klarowny mandat do dalszych działań w skali całej Europy (i na dodatek był taki sam w większości państw). W ten sposób skazalibyśmy się albo na powtórkę Konwentu - proceduralnej demokracji, w której głos ludu był tylko tłem rozgrywki państw, tłumaczących wolę obywateli na język polityki z wiadomymi skutkami - albo na paraliż Wspólnot.

Polski górnik, niemiecki budowlaniec i francuski rolnik nie poczują się dowartościowani, mogąc wypowiedzieć się na temat “Europy federalnej" lub “Europy międzyrządowej". Chętnie wypowiedzieliby się natomiast w sprawie zamknięcia granic celnych dla tańszych produktów. Ale o to oczywiście nikt ich nie pyta. I słusznie.

Obecna sytuacja nie zwalnia bowiem elit z obowiązku wyznaczania kierunku rozwoju Wspólnot. Ale nakazuje czynić to w większym kontakcie ze społeczeństwami. Jednorazowe referendum nie jest rozwiązaniem, a stałe odwoływanie się do tego instrumentu równałoby się faktycznej dekompozycji Wspólnot.

Co wspólne, co narodowe

Coraz częściej pojawia się zatem pogląd, że deficyt demokracji można rozwiązać jedynie za pomocą włączenia parlamentów narodowych do procesu podejmowania decyzji w Unii. Rodzi to komplikacje związane z efektywnością działania i sporami kompetencyjnymi. Być może jednak jest to jedyny sposób na zapewnienie legitymizacji Wspólnot, przynajmniej w kluczowych sprawach. W każdym razie sytuacja, w której parlamenty ratyfikują rozszerzenie, ale już nie rozpoczęcie negocjacji, jest złym rozwiązaniem, bo pozwala na kwestionowanie decyzji własnych rządów. Takich obszarów jest więcej.

Być może ograniczenia wymaga też aktywność ustawodawcza Brukseli, która często sprowadza parlamenty narodowe do roli maszynek, przekładających kolejne akty prawne na rodzimy grunt bez prawa ich zmiany lub odrzucenia. Tymczasem forsowanie odgórnych regulacji w kwestiach podatkowych czy rynku pracy ma skutek odwrotny od zamierzonego: wzmaga w społeczeństwach postawę opozycyjną wobec Europy (oczywiście, inna jest rola ustawodawstwa europejskiego w nowych państwach członkowskich, gdzie wciąż pełni ono rolę modernizacyjną, a inna w starych, gdzie uważa się ją powszechnie za przejaw zbyt daleko idącej ingerencji).

Pytanie o granice między tym, co narodowe, a tym, co wspólne, nie jest nowe. Dziś wymaga jednak nowego podejścia, bo “logika" integracji wywołuje impuls dezintegracji.

Europa stoi przed dwiema możliwościami. Jak pisze konstytucjonalista J.H.H. Weiler (“Nowa Europa", 1/2005), może ona podążać ścieżką ponadnarodowej wspólnoty, która afirmuje wartości liberalnych państw-narodów przez ochronę granic przed ich naruszeniem. Lub realizować wizję scentralizowanej Europy typu jakobińskiego, “przesuwając czy umiejscawiając dotychczas wrogie sobie kraje członkowskie w obrębie jednej politycznej unii, mającej rząd federalny".

I dodaje: “Byłoby co najmniej ironiczne, gdyby ustrój powołany do życia jako sposób na przeciwdziałanie wykroczeniom ze strony idei państwowości, na drodze przekształceń zatoczył koło i skończył jako (super)państwo. Równie ironiczne byłoby, gdyby etos, który odrzucił możliwość naruszania granic państwa-narodu, zrodził ustrój o takim samym potencjale przekraczalności tych granic. Problem z »wizją jedności« jest taki, że jeśli dojdzie do jej realizacji, doprowadzi to tym samym do jej zanegowania".

OLAF OSICA jest doktorantem w Europejskim Instytucie Uniwersyteckim we Florencji i współpracownikiem Centrum Europejskiego Natolin w Warszawie. Stale współpracuje z “TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2005