Niewolnik nie krzyczy

"Handel ludźmi" nie jest pojęciem z XIX wieku. Mamy z nim do czynienia tu i teraz. W Polsce.

08.03.2011

Czyta się kilka minut

/ rys. Marek Tomasik /
/ rys. Marek Tomasik /

Na twarzach ofiar, które podążają za Staną Buchowską, nie ma szram. Twarz Marii, kiedy rozmawiały na balkonie - z papierosem, włosy spięte do tyłu, farbowane. "Rany - pomyślała nagle Buchowska - jak ten balkon poczuje ciężar Marii, to się zawali". Mimo iż Maria nie waży nawet 50 kg.

Polski krajobraz

Do agencji towarzyskiej przychodzi zlecenie: panowie urządzają wieczorek kawalerski. Zlecenie zostaje przydzielone Marii. Panowie podjeżdżają samochodem. Wywożą gdzieś na działki (ściemniało się, potem śledczy się irytowali, że Maria miała trudności ze zlokalizowaniem miejsca), do domku rekreacyjnego. To byli panowie o dobrej reputacji, pan młody w sobotę wziął ślub kościelny. Jak w sądzie naprzeciwko nich stanęła dziewczyna o reputacji złej i opowiedziała, jak ją zbiorowo gwałcili, to sąd się stropił: ukarał panów symbolicznie. W gruncie rzeczy wszystko jedno: Stana Buchowska, szefowa "La Strady" - fundacji, która od 15 lat przeciwdziała handlowi ludźmi i niewolnictwu w Polsce - mówi, że nawet najbardziej sprawiedliwy wyrok nie jest dla ofiary satysfakcją. Nie zdejmuje ciężaru.

Albo twarze dwóch nastoletnich Turczynek z Bułgarii, sprzedanych do przydrożnej prostytucji w Polsce. Smagłe, ciągle się uśmiechały. A były bite przez sutenerów sztachetami po głowach. Dopiero po jakimś czasie wyszło na jaw, że to nie był uśmiech. Sutenerzy tymi sztachetami tak długo je tresowali, aż się nauczyły wystudiowanego grymasu zadowolenia; takiego grymasu nie da się zdjąć jak maski.

Buchowska pamięta fotografię dziewczyny z paszportu jednego z krajów bałkańskich. Uczesana w kok, staroświecki, babciny. Dziwny kontrast: dziecięca twarz ze wzgórzem na głowie. A ona zakrywała w ten sposób guz wielkości pomarańczy.

Na twarzach ofiar nie ma szram, bo oprawcy biją tak, żeby nie było widać. Twarz i ciało muszą zarabiać.

Jeszcze niedawno los prostytutek na terytorium Polski nie zajmował decydentów. "Dziwki same sobie winne" - można było usłyszeć w kuluarach konferencji o prawach człowieka. Gdy biskupi kilka lat temu zaapelowali, żeby "oczyścić z tirówek piękny polski krajobraz", Stana Buchowska skomentowała: prostytutka to nie śmieć. Od tego czasu przestała lubić zwrot "piękny polski krajobraz".

Dzisiaj, nawet jeśli jedna czy druga postać życia publicznego myśli tak jak wówczas biskupi, to na głos tego nie powie. Błogosławieństwo politycznej poprawności.

Jeszcze dwie dekady temu większość Polaków pojęcie "handel ludźmi" kojarzyło ze światem, który przeminął z chatą wuja Toma. Ale w połowie lat 90. poprzedni ustrój uderza rykoszetem w nowy, odsłaniając obszary popeerelowskiej biedy.

Bieda to główny partner werbowników. Pierwsza wielka afera stręczycielska w wolnej Polsce wybucha na Opolszczyźnie, regionie o jednym z najwyższych w kraju wskaźników bezrobocia. Trzej właściciele działającej tu Agencji Impresaryjno-Reklamowej nawiązują współpracę z holenderską spółką, która poszukuje hostess do klubów w Belgii, Hiszpanii, Holandii. Castingi odbywają się jawnie - w klubie studenckim "Skrzat". Spośród prawie setki zakwalifikowanych dziewczyn, połowa przyzna później: "nie wiedziałam, że będę zmuszana do seksu". Jedna z nich zawiadomiła prokuraturę.

Kiedy Opolszczyzna przeciera oczy ze zdumienia, Fundacja Przeciwko Handlowi Kobietami z Utrechtu alarmuje, że w Holandii i Niemczech największa grupa pracujących w seksbiznesie to Polki. Podejrzewając, że zostały sprzedane, postanawia szukać współpracownic w Warszawie. Na jej ogłoszenie odpowiada m.in. Stana Buchowska, etnolog, osiedlona w Polsce Słowaczka. Tak powstaje "La Strada".

Polska jest już wtedy czymś więcej niż krajem, z którego wygania bieda. Tu się także przed biedą chroni. Do polskich domów publicznych trafia coraz więcej Ukrainek, Mołdawianek, Białorusinek, Rosjanek, zwabionych przez stręczycieli mirażem pracy w rolnictwie, przy opiece nad starszymi, w knajpach.

Ich drogę obrazuje historia Bułgarki Elisavety. Jest w czwartym miesiącu ciąży, gdy Afir K., znajomy, namawia: "Jedź do Polski, tam urodzisz dziecko, załatwię ci pracę na bazarze". Z jej zeznania: "Kiedy dotarliśmy, zabrał mi dokumenty, przekazał jakimś mężczyznom. Powiedzieli: będziesz zarabiać. Codziennie rano odwozili mnie na ulicę, przyjeżdżali wieczorem, zabierali pieniądze. Jak protestowałam, bili pasem. Kiedy urodziłam dziecko, kazali je zostawić w szpitalu". Jednego ranka do stojącej na ulicy Elisavety podjeżdża samochód. Mężczyzna za kierownicą mówi: "Mam we Władysławowie hotel, potrzebuję sprzątaczki". Elisaveta: "Pomyślałam: wyzwolenie. Ale jak posprzątałam, co trzeba, to mnie zgwałcił. Nie zapłacił, wyrzucił o szóstej rano. Szłam przed siebie i szłam. Nagle ktoś podjeżdża, wciąga mnie do samochodu, gwałci. Zachciało mu się do baru, pojechaliśmy niedaleko. Patrzę, a tam siedzi policjant. Było mi wszystko jedno. Przysiadłam się".

Kiedy Elisaveta szuka wyzwolenia, w polskim prawie nie istnieje jeszcze definicja handlu ludźmi. Świat wprowadza ją do prawa międzynarodowego w 2000 r. wraz z ONZ-owskim "Protokołem o zapobieganiu, zwalczaniu oraz karaniu za handel ludźmi". Polska - dekadę później. Definicja ONZ powiada, że handluje ludzkim życiem ten, kto werbuje, transportuje, przekazuje, przechowuje człowieka, żeby go wykorzystać (nawet jeśli ofiara, w dobrej wierze, zgodziła się na wyjazd), kto grozi lub stosuje inne formy przymusu, żeby sprawować nad nim kontrolę. Wyjaśnia: wykorzystywanie może oznaczać prostytucję i inne zachowania seksualne, przymusową pracę, zniewolenie albo usunięcie narządów. Precyzuje: "niewolnictwo jest stanem zależności, w którym człowiek jest traktowany jak przedmiot własności". Spotyka się z diagnozą Jana Pawła II postawioną w "Incarnationis Mysterium": "Ludzkość zmaga się dziś z nowymi formami niewolnictwa, bardziej podstępnymi niż znane w przeszłości".

Nowe niewolnictwo zdystansowało chatę wuja Toma.

Białe rękawiczki

Wieczorem w środku lipca 2005 r. Regina K., Polka od kilkunastu lat mieszkająca we Włoszech, jak co dzień czeka na peronie Foggi Stazione. Jedzie na dyżur do pobliskiego szpitala. Raptem ktoś chwyta ją za rękę. - Odwróciłam się - opowiada. - Stało przede mną troje ludzi: dwóch mężczyzn koło sześćdziesiątki i może 40-letnia kobieta. Spoceni, brudni, kobieta się trzęsła, a był upał. "My Polacy", mówi jeden z mężczyzn i klęka. "Niech nam pani pomoże".

Wcześniej Regina K. wielokrotnie widywała błagających o pomoc Polaków, którym udało się zbiec z okolicznych plantacji pomidorów. Skarżyli się na bezsilność: nie chcieli ich słuchać nawet karabinierzy. Dopiero kiedy czterech z nich popełniło samobójstwo, na światło dzienne wyszła prawda o jednych z największych obozów pracy przymusowej współczesnej Europy. Ich ofiary to ponad tysiąc Polaków. Afera krok po kroku ukazała uniwersalny mechanizm zniewolenia.

Etap wstępny: zarzucanie sieci. Ogłoszenie w prasie: "warunki pracy i zakwaterowania bardzo dobre".

Etap środkowy: przegląd sieci. Spotkania werbowników z chętnymi, obietnice: zarobki 5-10 euro na godzinę.

Etap finalny: złowieni na własny koszt docierają do wskazanego miejsca. Zostają zakwaterowani w ruderach bez wody i prądu albo w namiotach. Śpią na podłodze. Pracują po 15 godzin, większość zarobków idzie na haracz ("wasze utrzymanie za dużo kosztuje"). Ich wyżywienie to zwykle chleb i woda. Niepokornych szczuje się psami, maltretuje, gwałci. Zniewolonych pilnują uzbrojeni strażnicy. We Włoszech sami nazwali się kapo; są wśród nich Polacy.

Według ekspertów Komisji Europejskiej co roku tylko w obrębie UE ofiarą handlu ludźmi pada kilkaset tysięcy osób. Dla gangów to - po handlu bronią i narkotykami - trzecie największe źródło dochodów. Madryckie Biuro Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków i Przestępczości zyski z handlu ludźmi ocenia na 2,5 mld euro rocznie. Inne źródła szacują je na 7 mld i więcej. Zdaniem Departamentu Stanu USA żadna inna działalność przestępcza na świecie nie rozwija się tak żwawo.

- Prawie nie wymaga nakładów. Podstawowe narzędzie to oszustwo - wyjaśnia Łukasz Wieczorek, doktorant z istniejącego od sześciu lat Ośrodka Badań Handlu Ludźmi Uniwersytetu Warszawskiego, badający m.in. proceder pracy przymusowej.

Oszustwo się doskonali, wkłada białe rękawiczki. Wieczorek: - Od dwóch lat do Polski przyjeżdżają robotnicy z państw azjatyckich. Mają wizy pobytowe, pozwolenia na pracę, wszystko legalnie. Legalne jest również to, że w ich zatrudnieniu pośredniczy agencja pracy tymczasowej. Na jej konto wpływają zarobki wynajętych robotników i to ona, po potrąceniu prowizji, ma wypłacać im pensje. Jeśli dochodzi do wykrycia oszustwa, to zazwyczaj przypadkiem.

Tak jak w Gdańsku. Do tutejszej stoczni trafia 19-osobowa grupa mężczyzn z Bangladeszu. Mają pozwolenie na pracę przy filetowaniu ryb. Na miejscu pośrednik z agencji informuje: "pójdziecie do szlifowania kadłubów statków". Robotnicy marudzą, ale się zgadzają: innej pracy nie będzie. W domu, który wynajęła im agencja, nie ma krat ani psów. Nie ma kapo. Bo stąd i tak się nie ucieknie. - Nikt nie znał polskiego, a tylko dwóch słabo angielski - tłumaczy Wieczorek. - Nikt nie miał pieniędzy, bo agent nie wypłacał pensji. Tylko niektórzy dostali ciepłe ubrania, bo nie powiedziano im, że w Polsce jest zimno. Nikt nie podszedł do policjanta, bo agent ostrzegł, że policja tu brutalna, do obcych strzela. Uwierzyli, bo taka jest w Bangladeszu.

Niewolnik stara się być niewidoczny, nie krzyczy.

Tymczasem firma, która korzysta z pracy przybyszy, kręci nosem na nieścisłości w papierach: miały być filety, są kadłuby. Żąda, by agencja załatwiła zmianę pozwolenia. Agencja nie reaguje, firma rozwiązuje umowę. W Stoczni pojawia się rutynowa kontrola Straży Granicznej i Inspekcji Pracy. - Żadnemu z urzędników nie zapaliła się w głowie lampka: "Coś tu nie gra, to mogą być ofiary" - zauważa Łukasz Wieczorek. - A tam dramat dział się nadal.

"W wynajętym domu ziąb - zeznawali później zniewoleni. - Jak przestaliśmy pracować, człowiek z agencji prawie nie dostarczał jedzenia".

Zbiec próbują dwaj robotnicy, ci, co znają angielski. Docierają na gdański dworzec, opowiadają swoją historię jakimś studentom. Studenci organizują zrzutkę na bilety. Choć starsi ludzie zwykle nie znają języków obcych, to w pociągu do Warszawy trafia się pani podróżująca z wnukiem. Ona mówi płynnie po angielsku, a on ma znajomego w stowarzyszeniu wspierającym cudzoziemców. Stowarzyszenie podnosi raban. Oszustwo potyka się o zbieg pomyślnych okoliczności.

Gdyby nie szloch Raisy W., zapewne nie doszłoby do rozbicia świetnie zorganizowanej szajki mołdawsko-ukraińskiej, zarabiającej na zmuszaniu ludzi do żebrania. Werbunek odbywa się wśród swoich, metodą "na sąsiada". Kilka osób puka do drzwi domów, w których mieszkają młode kobiety z dziećmi: "Sąsiadko, w Polsce zarobisz". Oferują pracę jako pomoc domowa lub bazarowy sprzedawca. Zwerbowane dowozi się do Rzeszowa. Tu dowiadują się: będą żebrać z dziećmi na ulicach polskich miast. Dzieci się rozdziela: kobieta, która ma ich dwoje, jedno musi oddać bezdzietnej, bo na dziecko wyżebrze się więcej. Utarg jest im odbierany. Nie mogą użebrać mniej niż 200 zł.

Eksperci podkreślają: ten rodzaj oszustwa posługuje się wyłącznie przemocą psychiczną. Żadnego bicia, żadnej krwi. Wystarczą słowa: "Jak coś ukryjesz, pożałujesz. Myślisz, że uciekniesz? Uciekaj, na Ukrainie cię dopadniemy".

Raisa jest ładna, ma ładne dzieci, dwu- i czteroletnie. Potrafi dziennie uzbierać i 800 zł. Jednego dnia "opiekun" rozkazuje: "Pojedziesz do Płocka. A żeby ci głupie myśli nie chodziły po głowie, zostawisz nam młodsze dziecko". W Płocku Raisa śpi z córką w motelu. Właścicielka się dziwi: wychodzą o świcie, wracają po zmierzchu, matka nigdy nie podniesie oczu, mówi szeptem, a przez ścianę słychać, że płacze. Raz właścicielka zagaduje małą: "Czemu twoja mama się smuci?". Dziecko rezolutne, polski złapało szybko: "A bo tacy panowie zabrali mi braciszka i musimy żebrać". Właścicielka motelu Raisę z dzieckiem ukrywa u siebie. Kiedy zgłaszają się "opiekunowie", wzrusza ramionami: "Nie ma jej, widać uciekła". Powiadamia policję, sprawę przejmuje CBŚ.

Łukasz Wieczorek zapuszcza się czasem ze studentami w teren. Pyta mieszkańców małych miejscowości: może słyszeli, że w okolicy źle się traktuje pracowników albo im się nie płaci? Czy nie rzuciła im się w oczy czyjaś krzywda? Ale ludzie nie chcą rozmawiać, nie ufają obcym.

W ofercie wszystkie kolory oczu

Bywa, że handluje się człowiekiem, zanim ten się urodzi. Latem ubiegłego roku wielkopolska policja zatrzymuje łowcę brzuchów. Cennik werbunku: od 30 do 80 tys. dla kobiety, która deklaruje, że zajdzie w ciążę lub w niej jest. Terytorium werbunku: internet. Łowca usłyszy zarzut sprzedaży za prowizję 12 noworodków.

Internet w handlu ludźmi to gigantyczna hurtownia ofert. Jakiś czas temu belgijska prasa ujawniła historię kobiety, która za 10 tys. euro zgodziła się przekazać dziecko bezpłodnemu małżeństwu, ale potem doszła do wniosku, że można zarobić więcej, i wystawiła swój brzuch na internetową licytację. Płód kupiła holenderska para za 15 tys. euro.

Największym wzięciem cieszą się dzieci do 5. roku życia. "Agenci adopcyjni przyjmują od klientów zamówienia na konkretny typ dziecka o określonym wieku, płci, kolorze oczu i włosów" - pisze Agnieszka Morawska z Fundacji Dzieci Niczyje w raporcie o procederze handlu ludźmi.

Agent inkasuje zaliczkę i organizuje sieć współpracowników w domach dziecka, szpitalach, placówkach dla samotnych matek. Nierzadko zatrudnia prawnika, który przygotowuje fałszywe dokumenty, żeby ominąć standardową procedurę adopcyjną.

Według Fundacji Dziecko-Adopcja-Rodzina podziemie adopcyjne w Polsce przeżywa boom. Rok temu Fundacja uruchomiła portal Kupdziecko.pl, by uświadomić opinii publicznej, jak łatwo dokonać transakcji. Ostrzegała: nierzadko w umowach podpisywanych przez strony zamieszcza się punkt mówiący o możliwości zwrotu dziecka,

jeśli nie przypadnie do gustu nabywcom. Eksperci z ośrodków adopcyjno-opiekuńczych zwracają uwagę, że los kupionych dzieci jest nieprzewidywalny: nie wiadomo, czy nie posłużą jako dawcy narządów, czy nie będą maltretowane lub wykorzystywane seksualnie.

Choć Polska podpisała "Protokół Fakultatywny do Konwencji o Prawach Dziecka", gdzie stwierdza się czarno na białym, że aby mówić o handlu dziećmi, wystarczy transakcja sprzedaży, to nielegalna adopcja w polskim prawie nie jest tak traktowana. Chyba że na gorącym uczynku wpadnie pośrednik. Ale ten wpada sporadycznie. Jest tajemnicą poliszynela, że wiele transakcji zawiązuje się pod płaszczykiem tzw. adopcji ze wskazaniem (matka dziecka i jego przyszła rodzina znajdują się sami, z pominięciem ośrodka adopcyjnego), na którą zgodę wydaje sąd. Na Zachodzie, gdzie ten rodzaj adopcji jest bardzo popularny, kojarzenie rodzin musi się odbywać w licencjonowanych agencjach adopcyjnych. W Kanadzie matka może znaleźć rodzinę na własną rękę, lecz pracownik socjalny sprawdza, czy spełnia ona warunki do wychowywania dziecka. Mimo apeli, by wprowadzić taki obowiązek także u nas, nic się nie zmienia.

Na początku lat 90. świat dowiaduje się o masowym sprzedawaniu dzieci do pracy w seksbiznesie w Azji Południowowschodniej. Nie mija kilkanaście lat, a raporty międzynarodowe donoszą: region Europy Wschodniej i Południowowschodniej to jeden z najprężniej rozwijających się rynków handlu ludźmi na globie, a przez Polskę wiedzie jeden z głównych szlaków szmuglowania ofiar. Najlepsza metoda werbunku: na "dobrego wujka" lub "dobrą ciocię". Ciocia zapewnia rodziców: "Opłacę jego kształcenie, załatwię sezonową pracę". Wujek przekonuje: "Będzie miało jak pączek w maśle".

Na granicy wujkowie podają się za członków rodzin (zwykle ofiary handlu podróżują bez dokumentów lub na fałszywych paszportach, ale też przekraczają granicę legalnie). Badania Fundacji Dzieci Niczyje dowodzą, że prawie połowa funkcjonariuszy policji i straży granicznej nie ma wystarczającej wiedzy, by rozpoznawać dzieci-ofiary handlu. Aż 12 proc. twierdzi, że nie ma wiedzy żadnej.

Nie wiadomo też, co się dzieje z dziećmi, które znikają z ośrodków dla cudzoziemców (wujkowie wykorzystują procedurę imigracyjną, żeby tymczasowo zakwaterować ofiary) i z pogotowia opiekuńczego. Agnieszka Moraws-

ka odnotowuje w raporcie zjawisko masowych zniknięć dzieci z takich placówek we wszystkich krajach europejskich. Jest niemal pewne, że nikomu się nie poskarżą. Handlarze manipulują ich emocjami, odurzają narkotykami, straszą więzieniem ("przecież wiesz, że to, co robisz, jest złe") i opuszczeniem ("przecież wiesz, że tylko ja kupuję ci ubrania i karmię"). Często między katem a ofiarą powstaje zapętlona więź współuzależnienia.

Nawet dzieci, które się jej oprą, boją się, że dorośli z porządnego świata nie dadzą wiary ich relacjom. Tylko w 2010 r. policja stwierdziła w Polsce ponad 5 tys. przypadków wykorzystania seksualnego dzieci poniżej 15. roku życia. W badaniach udostępnionych kilka dni temu przez FDN 4 proc. polskich nastolatków w wieku 15-18 lat przyznaje, że w minionym roku było zgwałconych lub zmuszonych do kontaktów seksualnych. Aż jedna trzecia jest przekonana, że gdyby do takiej sytuacji doszło, zostaliby pozostawieni samym sobie.

Podkomisarz Jarosław Kończyk z Wydziału ds. Przestępczości Kryminalnej Biura Kryminalnego Komendy Głównej Policji zaznacza, że wykorzystanie seksualne dzieci odbywa się przede wszystkim w kręgach rodzinno-towarzyskich. Jak się przyznać obcym, gdy sprawcą jest wujek czy dziadek?

Ciężary

Telefon "La Strady" rejestruje nowe trendy. Kiedyś nie dzwoniło tylu policjantów czy funkcjonariuszy straży granicznej. Teraz konsultują się, radzą: podejrzewają, że mają do czynienia z ofiarą.

Dzwonią też anonimowo klienci agencji towarzyskich. - Właściwie to dzwoni ich sumienie - mówi Stana Buchowska. Np. student psychologii jednego z krajów europejskich, który przyjechał do Polski na wakacje i odwiedził agencję. Wchodzi z dziewczyną do pokoju, a ona w płacz. Zapłacił za kolejną godzinę - rozmawiali, opowiedziała, jak została sprzedana. Potem przesłał faksem dokładny plan tej agencji, zaznaczył pokój dziewczyny. Tak zaczęło się rozpracowywanie dużej sprawy.

Dzwonią ofiary-mężczyźni. Kiedyś w "La Stradzie" sporadycznie odnotowywano przypadki sprzedaży mężczyzn do seksbiznesu. Od 5-6 lat można mówić o zjawisku. Coraz więcej wśród nich ofiar pracy przymusowej. Mężczyźni to dziś 15-20 proc. wszystkich ofiar.

- Ale oni prawie zawsze mogą wrócić do domów - podkreśla Stana Buchowska. - Jest im trudno, bo zawiedli jako głowa rodziny, której mieli zapewnić byt, niekiedy lokalna społeczność z nich pokpi, lecz nie odrzuci. A kobiety, które trafiły do seksbiznesu, się wyklucza. Matki biadolą: "Co ludzie powiedzą?". "Woli pani, żeby córka wróciła w czarnym worku?", pytają wtedy pracownice "La Strady" i to, zdarza się, działa.

Nad powrotem najbardziej ciąży poczucie winy ("taka głupia byłam, naiwna"). Jak w przypadku żony górnika sprzedanej do domu publicznego w Niemczech. Wróciła, wychowywała z mężem dziecko, życie toczyło się jak przedtem. Aż jej przeszłość ujawnił lokalny brukowiec, który zamieścił podstępem pozyskane zdjęcie. Całe miasteczko z tą gazetą chodziło. Mąż się załamał, odszedł. 10-letnia córka chciała popełnić samobójstwo.

Na policji nowe trendy rejestrują statystyki. Klasyczne obozy pracy jeszcze funkcjonują. W lutym o polskich niewolnicach pisał szwedzki dziennik "Expressen". Przyjechały do podsztokholmskiej gminy Solna, żeby sprzątać i niańczyć dzieci. Gdy się okazało, że z obiecywanych zarobków nici, niezadowolonym pracodawczyni goliła głowy.

Ale tempo przemian walczącym z handlem ludźmi spędza sen z powiek.

W styczniu tego roku zarzut handlu ludźmi postawiono pięciorgu Polakom z Lubuskiego. Werbowali do pracy niepełnosprawnych, bezrobotnych, chorych i przewozili w głąb Niemiec. Tu komunikowali, że pracy nie ma, zabierali dokumenty, głodzili. Głodna ofiara działa jak zdalnie sterowany robot. Więc kazali im wyłudzać w bankach kredyty dla członków gangu, którzy zarobili tak 15 tys. euro. W innym miejscu Niemiec ofiary musiały zakładać konta, na ich karty kredytowe i debety sprawcy kupowali sprzęt RTV.

Łukasz Wieczorek uzupełnia: zniewoleni najpierw muszą się starać o świadczenia socjalne, a potem oddawać je oprawcom. Muszą dla oprawców kraść w supermarketach.

Nowe odmiany procederu zagarniają też przestrzenie żądz, których celem jest dziecko. Z Tamizy wyłowiono zwłoki makabrycznie okaleczonego siedmiolatka. Śledztwo wykazało, że mogło być sprzedane do wykorzystania w obrzędach satanistów i wyznawców voodoo. Nad Wisłą w zespole zwalczania pedofilii i pornografii dziecięcej KGP monitoruje się internet. Podkomisarz Kończyk dostrzega, że coraz poważniejszym (choć jeszcze nie masowym) problemem staje się dziecięca prostytucja. Bywa, że dzieci sprzedają się za komórkę. Jeszcze kilka lat temu do kontaktu pedofila z dzieckiem dochodziło na dworcach, dziś tę rolę przejęły galerie handlowe.

Ale jeszcze kilka lat temu w procesie pedofilów z Dworca Centralnego sąd traktował ich łagodnie, przenosząc odpowiedzialność na świadczące usługi dzieci. Dziś zrobić tego nie może, bo prawo precyzuje: handluje dzieckiem także ten, kto je wykorzystuje za jego zgodą.

Tam, gdzie celem jest dziecko, proceder demonstruje szczyty pomysłowości. Z Zachodu przywędrował np. child-grooming, czyli internetowe i telefoniczne uwodzenie. Podkomisarz Kończyk wyjaśnia: dziecko zostaje zaatakowane od razu ("Opisz mi swoje ciało, prześlij zdjęcie, dotknij się w to miejsce") albo metodycznie ("Lubisz grać w piłkę? W gry komputerowe? A jak tam było w szkole?"), żeby się nie spłoszyło i nie powiadomiło dorosłych. W jednym i drugim przypadku chodzi o spotkanie w rzeczywistości niewirtualnej.

Kiedy rok temu TNS OBOP zbadał społeczną świadomość zagrożeń związanych z handlem ludźmi, ujawniły się zdumiewające paradoksy. Choć zdecydowana większość (65 proc.) Polaków zdaje sobie sprawę, że takie zjawisko istnieje, kojarzy je głównie z wywożeniem kobiet do domów publicznych i zmuszaniem do seksu. Znacznie mniej rozumie, że handel ludźmi to także zmuszanie do popełniania przestępstw, żebrania i pracy w urągających warunkach. Choć zdaniem 44 proc. z nas ofiarami procederu są równie często cudzoziemcy w Polsce, jak i Polacy w kraju i za granicą, to co czwarty rodak zdecydowałby się na wyjazd do pracy na czarno. Choć 36 proc. Polaków uważa, że skala handlu ludźmi jest coraz większa, to jedna trzecia podjęłaby pracę w kraju, którego języka nie zna, a 20 proc. pojechałoby tam bez znajomości żadnego języka obcego. Aż co czwarty Polak przyznaje, że odpowiedziałby na ogłoszenie oferujące pracę bez żadnych wymagań, a tylko co setny zabrałby ze sobą numery telefonów konsulatu i innych instytucji niosących pomoc ofiarom procederu.

Łukasza Wieczorka te paradoksy nie dziwią: - W USA o handlu ludźmi na okrągło huczą media. W przemówieniach do narodu poświęca mu miejsce prezydent. W Polsce nie słyszałem, by zainteresowanie tym tematem okazał choćby minister.

- Świadomość społeczna o zjawisku jest płytka, a przedzieranie się z tą wiedzą to orka na ugorze - zgadza się Stana Buchowska, która razem z pracownicami "La Strady" nieraz przemierzała Polskę prowincjonalną, żeby uświadamiać w szkołach, domach kultury, na festynach. Orkę utrudniają mechanizmy psychologiczne. Wyparcie: "Taka potworność może przytrafić się tylko innym, mnie nie". Albo desperacja: "Już gorzej być nie może, wszystko będzie lepsze niż moje dno".

Bo każdy człowiek, który daje się zwerbować, nosi w sobie jakiś ból utraty: pracy, miłości, perspektywy.

***

W starej kamienicy śródmieścia Warszawy (adres jest utajniony, żeby nie dotarli tu krzywdziciele), gdzie mieści się "La Strada", czeka specjalny pokój dla tych, którzy już wiedzą, że może być gorzej. W pokoiku jest sofa, szafa z ręcznikami, apapem, czystą bielizną. Obok prysznic. Ofiara: mężczyzna, kobieta, dziecko - może się tu schronić o każdej porze.

Przez 15 lat przez ten adres przewinęło się ich jakieś trzy tysiące.

Korzystałam m.in. z raportu A. Morawskiej "Proceder handlu dziećmi - perspektywa doświadczeń europejskich" oraz raportu FDN pt. "Problem handlu dziećmi w Polsce - opinie i doświadczenia profesjonalistów".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2011