Zwłoki z bijącym sercem

Ludzie wstanie śmierci mózgowej zachowują odporność na infekcje, działają im nerki, wątroba, goją się rany. Kobiety rodzą zdrowe dzieci. Czy człowiek zmartwym mózgiem wciąż żyje?

02.11.2010

Czyta się kilka minut

/fot. Mark Bauer / Moodboard / Corbis /
/fot. Mark Bauer / Moodboard / Corbis /

Istnieje związek między wydarzeniami, które nastąpiły w 1957 r. w Gostyniu, w 2003 r. w Pile oraz w 2004 r. w Rzymie. Maczali w nich palce Jan Paweł II i Tomasz Gollob. Jest to związek przypadkowy, choć z cechami ciągłości.

Pierwsza data to narodziny bliźniaków jednojajowych płci męskiej. Lekarz przyjmuje poród pierwszego, potem idzie na kawę. Drugiego, półżywego, wydusza dopiero po trzech kwadransach. Tak Jacek Norkowski wymyka się śmierci.

46 lat później na przeciwległym krańcu Polski Agnieszka Terlecka, rocznik 1992, na obozie jeździeckim spada z konia. Traci przytomność.

Następnego roku, na zakończenie Kongresu Lekarzy Katolickich, Jan Paweł II mówi: "Człowiek, nawet ciężko chory lub niezdolny do wykonywania bardziej złożonych czynności, jest i zawsze pozostanie człowiekiem, nigdy zaś nie stanie się »rośliną« czy »zwierzęciem«. Także i nasi bracia, którzy znajdują się w klinicznym stanie »wegetatywnym«, w pełni zachowują ludzką godność".

Dlaczego tak szybko?

Regina Terlecka, matka Agnieszki, pamięta, w którym pokoju odebrała telefon z informacją o wypadku. Stała na kolorowym dywanie. Potem ten dywan wyrzuciła, za bardzo się kojarzył.

Terleccy mieszkają w Trójmieście, pierwszy do Piły dociera Robert, ojciec Agnieszki: - Jak ją zobaczyłem, przeżegnałem się.

Widok dziecka: powykręcane w przykurczu nogi, ręce, źrenice nieruchome, wielkości pięciogroszówek. Wspomnienie Reginy: - Nie miała nawet zadrapania. Leżała taka śliczna, bez skazy, w plątaninie rurek, które podtrzymywały w niej życie. Zderzenie tego niepokalania z aparaturą było niepojęte. Usiadłam na podłodze. Pomyślałam: "Jezu, a ja goniłam dzieci, żeby sprzątały pokój".

Więc Agnieszka leży w tym swoim oddaleniu, pielęgniarki nie odstępują jej na krok (wspaniałe, bardzo przejęte - podkreślają Terleccy), a pani ordynator zadaje Reginie mnóstwo pytań: ile dziecko miało punktów przy urodzeniu, czy chorowało itd. "Dziesięć, nie chorowało, jak ryba zdrowe"- odpowiada Regina skwapliwie, bo przecież skoro pytają tak drobiazgowo, to chcą ocenić szanse na wyzdrowienie.

Robert Terlecki: - Po tym wywiadzie pani ordynator wzięła mnie na stronę. "Stan jest beznadziejny: pień mózgu zbity, obrzęk, krwiak na płacie czołowym, słowem warzywko", informuje. "Czy zgodzą się państwo na pobranie organów?".

Terleccy są wykształceni, uświadomieni, przeszczepy popierają. - Tylko dlaczego tak szybko? - nie może pojąć Regina i wszystko robi się jeszcze bardziej niepojęte.

Gdyby nie ta myśl zapewne w związek dziejących się tu wydarzeń nie wkroczyłby element przeznaczenia. Terlecki prowadzi salon motocyklowy, przyjaźni się z żużlowcami; w tym środowisku urazy głowy to chleb powszedni, wiedzą, gdzie ją składać. Tomasz Gollob radzi: "Dzwońcie do Bydgoszczy". Działa tu prof. Jan Talar, najsłynniejszy rehabilitant w Polsce (przywrócił do życia setki pacjentów, którym nie dawano szans), no i jest prof. Marek Harat, neurolog ze szpitala wojskowego. To on przyjeżdża do Piły na konsultację. Orzeka: "Stan jest krytyczny. Ale to młody organizm, niech minie szok pourazowy, dajmy mu odpocząć". Prof. Talar udziela konsultacji telefonicznej, każe obserwować źrenice i dostarczać dziecku 6 tys. kilokalorii dziennie, bo mózg do regeneracji potrzebuje zwielokrotnionej energii.

Tego samego dnia Terlecki komunikuje pani ordynator: "Chyba źrenica u Agnieszki się zmniejsza". A lekarka: "To się tak tylko panu wydaje".

- Wyrywanie Agnieszki z rąk śmierci było jak karczowanie dżungli gołymi rękami - mówi Regina. - Nie wiesz, skąd bierzesz na to siłę, nie czujesz zmęczenia. Idziesz za miłością: byle jeszcze krok do przodu, jeszcze dzień.

Nie wszyscy tę siłę znajdują. Dwie doby po wypadku Agnieszki na sąsiednie łóżko trafia Krzyś, 20-letni motocyklista z podpilskiej wsi. Przyjechała do niego babuleńka w czerni, cichutka, ręce jak bochny, chustka na głowie. "Z niego to już nic nie będzie", oświadczyła jej pani ordynator. "Niech przynajmniej jego płuca, nerki przydadzą się innym". Babuleńka pochlipała, podpisała, na drugi dzień chłopaka zabrali.

Kiedy po tygodniu Terleccy zabierają Agnieszkę do Bydgoszczy, w wypisowym dokumencie w rubryce "diagnoza" widnieje "śmierć mózgu". Regina: - Zapytałam: "Jak to?". Wtedy ordynator przekreśliła "śmierć" i napisała "stłuczenie pnia", zwyczajnie, długopisem. Dotąd nie wiemy, czy była to pomyłka, czy chciała się zaasekurować na wypadek, gdyby Aga w karetce umarła i zmarnowałyby się jej narządy.

Dokument pośpiesznie przywołanej śmierci do dziś spoczywa w ich domowym archiwum.

Rewolucyjny przełom

Pośpiech to w walce na śmierć i życie rozgrywający numer jeden. W maju 2005 r. 18-letni Paweł K. jest pasażerem samochodu, z którym zderza się TIR. Chłopak ma ciężkie uszkodzenie mózgu, nie daje oznak życia. Ordynator oddziału intensywnej terapii jednego z zachodniopomorskich szpitali prosi rodzinę o zgodę na pobranie organów. - Przyszliśmy się z Pawełkiem pożegnać - opowiada matka, Krystyna K.

- Głaskałam go, tuliłam. Nagle moja córka dostrzega: "Mamo, on poruszył palcem!". Natychmiast powiadomiliśmy ordynatora. Obrugał nas: "Rodzina widzi, co chce". Nawet nie opowiedział "do widzenia", gdy zabieraliśmy Pawła do Bydgoszczy. A on dzisiaj chodzi, mówi, je.

To niemal identyczna historia jak ta, która przydarzyła się 21-letniemu Amerykaninowi Zachariaszowi Dunlopowi pod koniec 2007 r., kiedy przewrócił się na quadzie. W szpitalu diagnozują śmierć mózgu. Na chwilę przed pobraniem narządów rodzina gromadzi się na ceremonii zastępującej pogrzeb. Jedna z kuzynek, pielęgniarka, nabiera wątpliwości: "A jeśli uwierzyliśmy za szybko?" - i zaczyna odginać Zachariaszowi paznokcie; to standardowy test sprawdzający reakcję na ból. Chłopak cofa dłoń.

Cztery miesiące później w wywiadzie dla stacji NBC Zachariasz wyznaje: "Słyszałem, jak ogłosili mnie martwym. Cieszę się, że nie mogłem wstać, bo tak bym ich pogonił, że wyfrunęliby przez okno". W rodzinnym miasteczku witano go jak bohatera, mieszkańcy myśleli, że skoro wrócił ze świata umarłych, to zdarzył się cud. Ale dr Paul Byrne, amerykański neurolog zajmujący się dylematami związanymi ze śmiercią mózgową, zapewnia, że żaden cud się nie zdarzył: "Chyba taki, że nie pobrano mu organów, zanim był w stanie zareagować. On był żywy". I stawia pytanie: "Jak wielu innych dawców jest w podobnej sytuacji, to znaczy giną, gdy pobiera się im narządy?".

To pytanie, którego jeszcze 40 lat temu nikt nie zadawał, bo nie istniała definicja śmierci mózgowej. Świat uznawał, że nie ma śmierci bez jej głównych symptomów: ustania akcji serca i oddechu.

Taka definicja obowiązuje jeszcze wówczas, gdy południowoafrykański kardiochirurg Christiaan Barnard w 1967 r. dokonuje pierwszego przeszczepu serca. Odtąd świat ma problem: już wie, że można przedłużać ludzkie życie, transplantując narząd jednego człowieka do organizmu drugiego, ale jeszcze nie wie, jak sprostać zapotrzebowaniu na to wyzwanie. Świat ma dylemat: skoro wymyślono respiratory umożliwiające oddychanie ludziom, którzy nie są w stanie robić tego samodzielnie, to czy uzasadnione jest twierdzenie, że oni wciąż żyją? I czy należy przedłużać ten stan w nieskończoność? W 1968 r. na Uniwersytecie Harvarda rozważa to komisja ekspertów z dziedziny neurochirurgii, anestezjologii i bioetyki, w końcu rekomendując nową, rewolucyjną definicję śmierci. Jej rozstrzygającym kryterium ma być odtąd śmierć całego mózgu.

Wkrótce, najpierw w USA, a potem w innych krajach, zostaje przyjęte prawo, zgodnie z którym lekarze mogą orzekać śmierć według kryterium tradycyjnego bądź nowego: ustania czynności mózgu. Ale mają to uczynić, "zanim jakikolwiek ważny dla życia narząd będzie usunięty w celu transplantacji".

Innymi słowy: w momencie pobierania organów człowiek musi być uznany za martwego, choć ma zachowane krążenie. Do piśmiennictwa medycznego wchodzi określenie "zwłoki z bijącym sercem". Ta radykalna zmiana w spojrzeniu na śmierć prowokuje do pączkowania hipotez na temat świadomości osób, które po przebytej śpiączce zaczynają otwierać oczy, odzyskują cykl czuwania i snu, lecz nie ma z nimi kontaktu. W 1972 r. brytyjscy neurolodzy Bryan Jennett i Fred Plum nazywają ten stan przewlekłym stanem wegetatywnym, wyrokując, że jest nieodwracalny, a pozostający w nim chorzy nie odczuwają cierpienia.

Tymczasem w połowie lat 90. zespół neurologów pod kierunkiem Keitha Andrewsa ze szpitala Atkinson w Londynie przeprowadza badania w kilkunastu klinikach. Ich wynik wprawia świat w konsternację: okazuje się, że prawie w 40 procentach przypadków postawiono niewłaściwą diagnozę, co więcej: wychodzi na jaw, że wielu chorych miało znaczny poziom świadomości. 10 lat później pojawia się pojęcie świadomości minimalnej, która umożliwia reagowanie na stymulowaną terapię. Mimo to w wielu krajach prawo pozwala na zaprzestanie odżywiania, jak to uczyniono w przypadku zmarłej w 2005 r., a wcześniej przez 15 lat pogrążonej w śpiączce Amerykanki Terry Schiavo.

Nie brak głosów, że i tacy chorzy mogliby być dawcami organów. Jednak powszechna zgoda na pobieranie narządów do przeszczepu dotyczy ludzi ze stwierdzoną śmiercią mózgową. Świat oswoił się ze "zwłokami z bijącym sercem".

Tajemnica jednej nocy

Gdyby Jacek Norkowski, dominikanin, nie otarł się o śmierć 53 lata temu w Gostyniu, być może nie zostałby lekarzem. Gdyby nie frapowałaby go jej istota, być może nie skończyłby teologii i filozofii. Kiedy w 1991 r., jako świeżo upieczony magister filozofii, przyjeżdża do Bostonu na staż w katolickim Centrum Bioetycznym im. Jana Pawła II, o ludziach w stanie wegetatywnym ma takie pojęcie jak większość: to tylko żyjące ciało. Ale ku jego zdumieniu, tu, za oceanem, toczy się na ten temat emocjonująca debata. W kółko roztrząsa się dylemat: wolno czy nie wolno odłączać takich osób od życiodajnych urządzeń? W prasie lawina publikacji, w księgarniach - książek. Na dekadę przed tym jak Papież ogłasza, że człowiek nigdy nie jest rośliną ani zwierzęciem, tu raz po raz dochodzi do etycznej konfrontacji tych, co tak uważają, z tymi, którzy sądzą inaczej.

W apogeum tej dyskusji Norkowski doświadcza przełomu. Czyta do trzeciej w nocy, gasi światło, nie może zasnąć. - Na­gle poczułem obecność tych wszystkich leżących w całkowitym wewnętrznym odosobnieniu - wspomina. - To była obecność niemal dotykalna, skondensowana. Ci ludzie jakby mówili: "my żyjemy". Tego ranka wstałem i powiedziałem sobie: ja im wierzę.

Od tej chwili zaczyna się wgłębiać w zagadnienie stanu wegetatywnego i śmierci mózgowej. Chce się dowiedzieć, czy może w ogóle istnieć "trup z bijącym sercem".

Prof. Jan Krzysztof Podgórski z Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie, krajowy konsultant wojskowej służby zdrowia w dziedzinie neurochirurgii, który na co dzień staje oko w oko ze śmiercią, często wyrokując o niej także na OIOM-ie lub na oddziałach neurologicznych czy chirurgicznych, tak odpowiada na to pytanie: - W zgodzie z literą prawa, a także z własnym sumieniem twierdzę, że człowiek de facto kończy życie wtedy, kiedy umiera jego mózg.

- Śmierci mózgu można dowieść empirycznie i to się czyni na całym świecie zgodnie z przyjętymi standardami, które modyfikuje się wraz z nowymi odkryciami nauki - podziela ten pogląd prof. Dariusz Patrzałek z Akademii Medycznej we Wrocławiu, członek Rady Transplantacyjnej przy ministrze zdrowia i konsultant ds. transplantologii w woj. dolnośląskim i opolskim.

Lekarze podkreślają: rozpoznanie śmierci mózgu nie może budzić najmniejszych wątpliwości; służy temu wieloetapowa procedura. Najpierw trzeba sprawdzić, czy człowiek jest w prawdziwej śpiączce i rozpoznać jej przyczyny, upewnić się, czy oddycha przy pomocy maszyny, stwierdzić, że wyczerpały się możliwości terapeutyczne, a więc, że jest to uszkodzenie nieodwracalne. Później bada się odruchy pnia mózgu, takie jak reakcje źrenic na światło czy reakcje nerwów czaszki na bodziec bólowy. Następnie na parę minut odłącza się respirator, żeby zobaczyć, czy pacjent zacznie oddychać samodzielnie. W razie trudności z postawieniem jednoznacznej diagnozy zaleca się takie badania jak EEG czy angiografię (która monitoruje przepływ krwi przez mózg), a także inne ujęte w przepisach badania instrumentalne. Diagnozę potwierdza trzyosobowa komisja, w tym co najmniej jeden neurochirurg (neurolog) i jeden anestezjolog. To właśnie ten moment wyznacza czas zgonu, a nie odłączenie od respiratora. Od tej chwili pacjent staje się zwłokami. Nie wolno go leczyć.

Ale czy da się stwierdzić, że "trup z bijącym sercem" nie zachowuje żadnej świadomości?

Słynny neurofizjolog John Eccles, laureat Nagrody Nobla, był przekonany, że się nie da: "Najważniejsza realność mojego doświadczalnego »ja« - głosił - nie może być zidentyfikowana z mózgiem, neuronami i impulsami nerwowymi. Uważam, że w mojej egzystencji leży fundamentalna tajemnica przewyższająca każde biologiczne wytłumaczenie". Jednak w opinii prof. Podgórskiego, jeśli nie żyje pień mózgu, to także tzw. twór siatkowaty, w głównej mierze tam się mieszczący, a odpowiadający za naszą jaźń.

O. Norkowski, który wciąż pamięta doświadczenie bostońskiej nocy, sugeruje, że nie sposób zmierzyć się z zagadnieniem świadomości bez wkroczenia na grunt filozofii. - Bo to jest pytanie, czy - jak chciał Kartezjusz - umysł żyje osobno, a ciało osobno, czy - jak uznawali Arystoteles i Tomasz z Akwinu - dusza i ciało są jednością.

Dominikanin uważa, że większość z nas to podświadomi kartezjaniści; przypadło nam do gustu manichejskie przekonanie o wyższości duszy nad ciałem i ich wzajemnym konflikcie.

"Zwłoki z bijącym sercem" wydawały się więc na straconej pozycji. Aż do roku 1992.

Czy daliście znieczulenie?

Wtedy to 19-letnia Maria Ploch z Niemiec ulega ciężkiemu wypadkowi drogowemu. Lekarze orzekają śmierć mózgu, orientują się jednak, że dziewczyna jest w ciąży, i nie odłączają aparatury. Płód przez dłuższy czas rozwija się normalnie. Do samoistnego poronienia dochodzi, gdy matka zapada na zapalenie płuc.

Rok później 28-letnia Trisha Marshall z USA, która jest w 17-tygodniowej ciąży, zostaje ranna w przypadkowej strzelaninie. W drugiej dobie zostaje u niej rozpoznana śmierć mózgowa. W sto czwartej za pomocą cesarskiego cięcia przychodzi na świat jej zdrowa córka.

Niedługo po rozgłosie wywołanym przez "zwłoki z bijącym sercem rodzące dzieci" temperaturę debaty podnoszą brytyjscy anestezjolodzy. Zauważają, że jeśli nie stosują znieczulenia podczas pobierania narządów, dawcy reagują na nacięcie powłok brzusznych wzrostem pulsu i ciśnienia krwi, ruchami rąk i nóg, a nawet próbami siadania. Wkrótce amerykańscy neurolodzy (jest wśród nich wspomniany już dr Paul Byrne) publikują wyniki swoich badań: prawie jedna trzecia członków zespołów transplantacyjnych z różnych klinik jest zdania, że dawca żyje w momencie, gdy pobierane są organy.

Na wieść o tym Deborah Dimitrow z Kanady, matka, u której syna stwierdzono zniszczenie pnia mózgu, telefonuje do szpitala: "Czy daliście mu znieczulenie?". "Powiedziano mi, że nie, bo wtedy nie byłby uznany za martwego i byłaby to eutanazja, w Kanadzie zakazana" - relacjonuje Deborah na zagranicznym forum dyskusyjnym poświęconym śmierci mózgowej i zaznacza: "Jedyny powód, dla którego nie domagam się odszkodowania na drodze prawnej, to współczucie dla rodzin bliskich wymagających przeszczepu organu".

Prof. Dariusz Patrzałek zapewnia, że dawca nie czuje bólu: - Dość często obserwujemy odruchy u ludzi w stanie śmierci mózgu, bo kiedy mózg obumiera, zwykle nie ustaje czynność rdzenia kręgowego w dużej mierze zarządzającego takimi skurczami. A ponieważ człowiek ma zachowane krążenie, odruchy pojawiają się automatycznie w odpowiedzi na rozmaite bodźce. Podobnie jak u kurczaka, który potrafi przebiec bez głowy parę metrów.

Profesor dodaje, że aby przebieg operacji pobrania narządów był prawidłowy, a także dla większego komfortu psychicznego personelu stosuje się preparaty zwiotczające.

Zdarza się, że żywotność "zwłok" wywołuje współczucie lekarza. Robert Terlecki, do którego codziennie zgłasza się kilka osób z prośbą o pomoc w sprawie śpiących bliskich, opowiada o chłopaku zaczadzonym tlenkiem węgla, któremu zdiagnozowano śmierć mózgu: - Przyjechaliśmy po niego z zaprzyjaźnioną posłanką, którą o to poprosiłem, i prof. Talarem. Dotykamy chłopaka: ciepły jak cholera, a w rękach mieliśmy jego akt zgonu sprzed dwóch dni. Jeden z lekarzy szepce nam na boku: "Nie miałem sumienia tak go zostawić bez terapii, choć na martwego nie wolno mi wydać ani złotówki". Wkrótce chłopak umarł. Wciąż myślę, że gdybyśmy przybyli dzień wcześniej, może byłaby szansa na ratunek.

W 2001 r. kalifornijski neurolog Alan Shewmon, kiedyś zwolennik koncepcji śmierci mózgowej, rzuca wyzwanie światu medycznemu publikacją pod znamiennym tytułem "Recovery from brain death". Zamieszcza w niej dowody na żywotność "zwłok z bijącym sercem". Jak możecie zaprzeczyć - pyta - że nie mamy do czynienia z człowiekiem, skoro dzieci w stanie śmierci mózgowej rosną i przechodzą wczesne etapy dojrzewania płciowego, skoro ciało wykonuje takie czynności jak krążenie, eliminowanie szkodliwych produktów metabolizmu, utrzymywanie równowagi energetycznej wymagającej współpracy między wątrobą, układem wewnątrzwydzielniczym, mięśniami i tkanką tłuszczową, skoro działają nerki, goją się rany i jest zachowana odporność na infekcje? Prawda - przyznaje - oddycha za pomocą respiratora, ale wymiana tlenu w tkankach odbywa się bez udziału maszyn.

Świat przeciera oczy ze zdumienia jeszcze bardziej, gdy niemiecki neurolog Hassler wpada na pomysł, jak sprawdzić, czy mózg pacjenta z uszkodzonym pniem jest nieodwracalnie martwy. Naukowiec za pomocą specjalnych elektrod stymuluje tę część mózgu, która jest odpowiedzialna za budzenie i... chory odzyskuje świadomość. Rozpoznaje rodzinę, na jej widok płacze. O. Jacek Norkowski: - Ten człowiek później umarł, ale jeśli choć w jednym przypadku doszło do wybudzenia pacjenta w stanie śmierci pnia mózgu stwierdzonej zgodnie z przyjętymi w Polsce kryteriami, czy nie znaczy to, że te kryteria są niesłuszne?

Życie kontra życie

Life Guardian Foundation to organizacja wspierająca rodziny, które utraciły dzieci z powodu diagnozowania u nich śmierci mózgowej. Założyła ją Bernice Jones, która na zeszłorocznej konferencji w Rzymie opowiedziała, jak przed laty jej syn Brendan został przypadkowo postrzelony w głowę. Tuż po przywiezieniu go do szpitala lekarze proszą rodziców o opuszczenie sali, w której leży, bo muszą wykonać test. Jones: "Później dowiedzieliśmy się, że odłączono go na dwie minuty od respiratora. Poczekano, aż puls opadnie, jednak nie tak długo, by serce przestało bić. Wtedy podłączono respirator na nowo. W czasie tych dwóch minut ogłoszono śmierć mózgu. Poinformowano nas, że syn nie żyje, i odesłano do pani, która przedstawiła się jako pośrednik w procedurze pozyskiwania organów. Mówiła o altruizmie Brendana i jego pragnieniu, by pomagać innym, i podsunęła do podpisu zgodę na pobranie narządów. Byłam w szoku. Kiedy karetka przywiozła syna do szpitala, byliśmy przekonani, że ratuje się jego życie, później zrozumieliśmy, że podejmowane były tylko takie zabiegi, które miały zabezpieczyć jego organy".

Wielu naukowców twierdzi, że test bezdechu nie tyle diagnozuje, co wywołuje śmierć mózgową. Znany brazylijski neurolog Cicero Coimbra porównuje go do badania stopnia uszkodzenia serca u kogoś, kto właśnie przechodzi zawał, każąc mu biec na 100 metrów z maksymalną szybkością. "To dobijanie" - uważa.

Pośpiech, ten główny rozgrywający w walce na śmierć i życie, ma mocny atut: im dłużej organy pozostają we wnętrzu człowieka z orzeczoną śmiercią mózgu, tym większe ryzyko, że nie będą się nadawać do przeszczepu; czyjeś życie umknie. - Ale czy wolno nam przyjąć, że życie jednej osoby jest ważniejsze niż życie innej? - pyta o. Norkowski. I odpowiada: - Nie, bo utylitaryzm w tej dziedzinie sankcjonuje zjawisko polowania na zwłoki.

Dominikanin zna publikacje lekarzy z różnych krajów, którzy twierdzą, że chorym często podaje się środki zwiększające ukrwienie narządów, a podnoszące ciśnienie krwi, co może dodatkowo uszkodzić mózg. Ludzi, od których zamierza się pobrać organy, przestaje się traktować jak pacjentów jeszcze przed stwierdzeniem śmierci mózgu. Zakonnik ubolewa, że w Polsce się o tym milczy.

Nie milczy się na świecie. Robin Marantz Henig z "New York Times Magazine", autorka wielu książek z zakresu bioetyki i laureatka prestiżowej nagrody Science in Society, pisze wprost: "Długie kolejki oczekujących na przeszczep skłaniają lekarzy do naginania zasad stwierdzania zgonu. To grząski grunt handlu wymiennego - zamiany jednego życia na drugie". Tylko w USA na liście oczekujących na przeszczep jest 100 tys. ludzi. Czekając, rocznie umiera 7 tys.

Za szpitalnymi murami walka na śmierć i życie się rozpędza. Robin Henig przytacza dane, z których wynika, że w Stanach przynajmniej 15 proc. dawców narządów to ludzie niespełniający kryteriów neurologicznych do uznania za martwych: pień ich mózgu wciąż wykazuje aktywność, choć uszkodzona jest kora. Pada pytanie, czy również takich osób nie należałoby legalnie zakwalifikować jako dawców.

- To trąci eutanazją, a ja nie jestem jej zwolennikiem - mówi prof. Podgórski. - Aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że przewlekłe leczenie chorych po ciężkich urazach mózgowych (którzy nie spełniają kryteriów śmierci mózgowej) to także nabrzmiały problem socjalny i ekonomiczny. Ale przez długie lata mojej pracy nie zdarzyło się, żebym nie ratował pacjenta do końca. Z drugiej strony jestem przeciwnikiem marnowania sił i środków, a tym samym blokowania szpitalnego łóżka, na podtrzymywanie, np. pod presją rodziny, przy życiu ludzi, których mózg umarł. W przypadku rzeczywistej, a więc właściwie zdiagnozowanej śmierci mózgu jest to nieodwracalne. Jako orędownik dalszego rozwoju transplantologii widzę w tej nieodwracalności jakiś sens: gdy daje szansę na życie bliźniemu.

Dawca neurologicznie wartościowy

Zwolennicy koncepcji śmierci mózgowej argumentują: to nieludzkie nie dać tej szansy w sytuacji, gdy człowiek, u którego ją rozpoznano, i tak w ciągu paru dni umrze. Przeciwnicy ripostują: wcale nie tak szybko. Według wspomnianego już Alana Shewmona (który oparł się na doniesieniach z 12 tys. artykułów medycznych z lat 1966-97) w większości opisywanych przypadków do zatrzymania krążenia doszło pomiędzy 2. a 4. tygodniem po śmierci mózgu, w następnej kolejności przed upływem 30 dni, w czterech przypadkach po roku, a w jednym - po 14 latach. Czy nie postawiono tym ludziom diagnozy na wyrost, już się nie dowiemy.

Dr Waldemar Iwańczuk z oddziału anestezjologii i intensywnej terapii szpitala wojewódzkiego w Kaliszu, badacz problemu, uważa, że najbardziej wiarygodne są badania japońskie. Poddano tam szczegółowej analizie 718 przypadków śmierci mózgu u dorosłych i 116 u dzieci poniżej pięciu lat. U wszystkich doszło do zatrzymania krążenia pomimo stosowania intensywnej terapii, u 90 proc. dorosłych do 4. doby po diagnozie, u 80 proc. dzieci - do 21. dnia. Najdłuższy odnotowany tam okres przeżycia to 165 dni.

Kiedy jedyny raz w historii badań nad śmiercią mózgu na życzenie amerykańskiego Departamentu Zdrowia przeprowadzono sekcję zwłok osób tak zdiagnozowanych, okazało się, że u 40 proc. uszkodzenia mózgu były znaczne, a u połowy niewielkie, zaś u 10 proc. wygląd mózgu był prawidłowy.

Wszystko to sprawia, że w wielu krajach uznano pojęcie śmierci mózgu za mylące. W Wielkiej Brytanii np. mówi się dziś o "śmierci w kontekście przeszczepu", w Ameryce o "całkowitej dysfunkcji mózgu" i "dawcach neurologicznie wartościowych". W stanach New Jersey i Nowy Jork, podobnie jak w Japonii, nie wolno postawić diagnozy śmierci mózgowej komuś, kto w stanie pełnej świadomości nie był przekonany, że jest to śmierć człowieka.

Lekarz i bioetyk Robert Truog z Uniwersytetu Harvarda, entuzjasta transplantologii, głosi, że "koncepcja śmierci mózgowej nie da się uzgodnić z żadnym spójnym biologicznym czy też filozoficznym rozumieniem śmierci", dlatego może odstraszać od popierania przeszczepów. Jest przekonany, że pula dawców się zwiększy, jeśli ludzie świadomie i dobrowolnie wyrażą zgodę, by operacji pobrania narządów dokonano w znieczuleniu na ich żyjącym jeszcze ciele, gdyż dla wielu nie do zniesienia jest myśl, że w razie nieszczęścia mogliby dopełnić dni w stanie wegetatywnym.

Tymczasem prof. Jan Talar postuluje, by zaostrzyć ustawę o przeszczepach, tak by w skład komisji orzekającej o śmierci mózgowej wchodził przynajmniej jeden lekarz spoza szpitala, np. lekarz rodzinny. Za tym, by wydłużyć czas, zanim będzie wolno pobrać narządy, jest też Janina Mirończuk, szefowa Fundacji Światło z Torunia, która prowadzi największy w Polsce oddział dla pacjentów w śpiączce.

Prof. Podgórski nie jest zwolennikiem tego pomysłu, za to zaostrzyłby kryteria wydawania uprawnień do kontaktów z rodziną potencjalnego dawcy czy uprawnień do wyrokowania o stanie jego mózgu: - Pomyłki w diagnozowaniu biorą się z niedouczenia personelu wyższego i średniego - uważa. - Jeśli lekarz w pierwszych godzinach po urazie czaszkowo-mózgowym sugeruje rodzinie podpisanie zgody na pobranie organów, to może dać dowód niekompetencji i powinien ponieść konsekwencje. W takich ciężkich przypadkach, żeby zapobiec powiększeniu obrzęku i innym następstwom urazu, często stosujemy śpiączkę barbituranową. Mózg balansuje wówczas na granicy życia. Z faktyczną oceną jego funkcji trzeba poczekać, aż przestaną działać leki, co może trwać nawet kilka dni.

Również prof. Patrzałek nie widzi potrzeby zaostrzenia ustawy o przeszczepach, bo nasze przepisy i tak są wyśrubowane. W niektórych państwach, np. we Francji, do stwierdzenia śmierci mózgu wystarczy jeden lekarz, góra dwóch. - Może utworzymy 50-osobowe komisje i będziemy głosować jak w parlamencie? - irytuje się transplantolog. Traktowanie lekarzy jak potworów, których zamiarem jest czynienie zła, nazywa paranoją: - Przecież oni tych narządów nie zjadają ani nie sprzedają, one wędrują do obywateli tego samego kraju!

A to kraj w transplantacyjnym ogonie Europy, który w ostatnich latach przeszedł regres: przeszczepialiśmy 1000 nerek rocznie, teraz 800. Dlatego prof. Patrzałek dla tych, którzy chcieliby utrudnić pracę transplantologom, ma propozycję: niech staną twarzą w twarz z ludźmi czekającymi na przeszczep. Niech zobaczą w tych twarzach rozpacz, ból, lęk.

Lody truskawkowe

- A kto by mi spojrzał w twarz, gdybym straciła Agnieszkę? - zastanawia się Regina Terlecka. Aga po pięciu tygodniach rehabilitacji w klinice Talara spytała: "Mamo, co ja tu robię?". Tomasz Gollob tak się ucieszył, że kupił jej lody truskawkowe. Potem tylko takie chciała jeść. Przez 2 lata wszystko sobie przypominała: jak się chodzi, czyta, je. W tym roku zdaje maturę. Terleccy są świadomi, że w walce na śmierć i życie tym razem ono przypadło jej. Nadal bez wahania zostaliby dawcami. - Chodzi tylko o to - mówią - żeby ratować człowieka do końca.

W przypadkowym związku między opisywanymi tu wydarzeniami kropkę nad i postawiła ciągłość. O. Jacek poświęcił się badaniom nad stanem wegetatywnym i śmiercią mózgową. Napisał na ten temat pracę doktorską, którą obronił u prof. Talara. Robert Terlecki założył fundację wspierającą neurorehabilitację. Tomasz Gollob zdobył mistrzostwo świata.

Korzystałam m.in. z: Jacek M. Norkowski, "Śpiączka pourazowa, stan wegetatywny oraz śmierć mózgowa w świetle wybranego piśmiennictwa. Ewolucja poglądów medycznych i jej etyczne implikacje"; Robin Marantz Henig, "Kiedy życie należy do żyjących?", "Świat Nauki" nr 10/2010; Waldemar Iwańczuk, "Somatyczna integracja po śmierci mózgu - prawda czy mit?", "Anestezjologia i Ratownictwo", nr 3/2009.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2010