Nieskończoność plus

Kolory gdzieś znikają. Zostaje tylko czarne i przybrudzone białe. W listopadzie świat jest jak rentgenowskie zdjęcie.

20.11.2016

Czyta się kilka minut

Kiedyś w listopadzie byłem daleko na Syberii. Miejsce absolutnie nie nadawało się do życia. Krzywe bloki. Ziemia pokryta kruszejącym betonem, wyłażącymi na powierzchnię rurami, pękającym asfaltem. Człowiek nieporadnie wyrwał coś pustkowiu. I czuć było w powietrzu, że to pustkowie jeszcze będzie się potrafiło upomnieć o swoje.

Wracałem tam w innych porach roku. Zimą mróz sięgał minus 50 stopni. Aż trzeszczały grube belki stropowe. Wiosną i jesienią błota, bagna, muszki, meszki, komary. Upiorna kraina. Skąd wzięli się tu ludzie? Odpowiedź była prosta. Słyszałem ją od wszystkich: – Wiesz, jak odkryli tu gaz i ropę, szukali robotników, inżynierów, administratorów. Kusili mieszkaniami. Dobrymi pensjami.

Kusili skutecznie. Ale z kimkolwiek porozmawiasz – każdy przybył tu tylko na chwilę.

– Odkuć się!

– Zarobić na start.

– Popracować i wyrwać się.

– Wrócić, do domu, tam, gdzie normalnie. Tutaj się przecież nie da.

Szybko im zleciało. Ich dzieci mają dzieci. A oni? Jeśli jeszcze żyją, to ciągle chcą wrócić. Chociaż już nie mają dokąd. Nie ma już dawno pokoju, w którym stoi ojcowska jeszcze kanapa, wielki stół, na którym kiedyś zostawili otwartą książkę, nadtłuczoną popielniczkę i zeszyty przez siebie zapisane. Nagle rozumieją, że wyjechali zbyt daleko i na zbyt długo. A ta ojcowska kanapa, stół i pies, który uszczęśliwiony ułoży się w nogach, to tylko scena z pięknej książki. Już nigdy nie będzie dotyczyć ich osobiście.
Ich sytuacja przypomina los zesłańców, którzy odbyli karę. Są wolni, mogliby wrócić, ale dokąd? Zostają więc. Najczęściej na zawsze. Tamci byli zesłańcami państwa, ci są zesłańcami życiowej inercji.

Syberyjskie miasteczko nie jest przypadkiem egzotycznym. Egzotyczne są tylko okoliczności. Przecież dość powszechnie przekłada się ważne decyzje na jutro, a potem jeszcze raz na jutro. Życie nie składa się więc ze spraw ważnych, ale raczej z błahych, choć pilnych.

Zawsze jest coś pustego, co jednak wymaga uwagi: wymiana rury albo remont piecyka gazowego. Czy kiedyś będziemy sobie wyrzucali, że dla rury czy piecyka nie pojechaliśmy do Neapolu?

Josif Brodski „uwięziony” był wcale nie na Syberii, ale w komunalnym „półtora pokoju” w Leningradzie, gdzie mieszkał z rodzicami. Otoczony sąsiadami i toaletą, której zapachy opowiadały, co kto jadł na kolację, tak pisał:

„Zgodnie z polityką »ścieśniania« burżuazji amfilada została podzielona i na każdy pokój przypadła jedna rodzina. Między pokojami wzniesiono ściany. Początkowo z dykty, później, z upływem lat, deski, cegły i sztukateria nadały tym podziałom rangę normy architektonicznej. Jeżeli przestrzeni przysługuje atrybut nieskończoności, to przejawia się on nie w jej rozwoju, lecz w redukcji”.

Lubię to zdanie o nieskończoności, która przejawia się w redukcji przestrzeni. Napełnia mnie niepokojem, bo wymyka się rozumowi.

Zawsze tak było. Kiedy na matematyce pani profesor kazała liczyć granice jakichś funkcji ograniczonych plus albo minus nieskończonością – co było ponad moje siły – zawsze chciałem jej zadać pytania.

– Co to jest nieskończoność? Proszę mi o niej opowiedzieć! Jak to się dzieje, że wy, matematycy, od tego nie wariujecie? Przecież nie podlega ona żadnym miarom!

Podejrzewałem, że te odwrócone ósemki, te trudne wzory na obliczanie wartości funkcji – to tylko pozór, maskowanie bezradności. Wyczuwała to i patrzyła tylko groźnie, tak że musiałem opuścić oczy. Pani profesor matematykę traktowała pragmatycznie – jako sumę zadań, które należy rozwiązać, by dostać się na dobry uniwersytet. Nie zaś filozoficznie.

Ja jednak nie potrafiłem ani liczyć tych funkcji, ani podejść do sprawy pragmatycznie. Byłem przekonany, że nieskończoności należy szukać gdzieś daleko stąd, na pewno nie w czterech ścianach komunalnej klitki.

Szukałem, ale jakoś nie mogłem jej znaleźć. Aż w tym roku znalazłem się na łodzi, pośrodku Morza Egejskiego. Noc chłodna i deszczowa. Wszyscy oprócz mnie siedzieli pod pokładem. Jedynym światełkiem była zielona żarówka podświetlająca busolę. Płynęliśmy, ale w atramentowej ciemności ruch był niedostrzegalny. Czas też przestał płynąć. Rodziło się wrażenie samotności, zawieszenia między niebem a wodą. Wtedy pierwszy i jedyny raz w życiu miałem wrażenie, że dotykam nieskończoności.

Było to przyjemne uczucie.

Być może więc pojęcie nieskończoności nie powinno wywoływać strachu? A wręcz przeciwnie – dawać nadzieję.

Czas, który minął bezpowrotnie, nie ma wielkiego znaczenia. Dlaczego ma mieć, skoro i tak nigdy się nie skończy? Kolejny listopad nie przyniesie więc myśli o bezpowrotnym przemijaniu, ale o bezpiecznej powtarzalności. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2016