DRUGI DZIENNIK PILCHA ALBO AUTOBIOGRAFIA W SENSIE ŚCISŁYM

Mój Boże, cóż to była za knajpa, ta restauracja na wiślańskim dworcu! Cóż to były za stoliki! Jakie na nich obrusy! Jakie dania! Kufle letniego piwa!

22.07.2013

Czyta się kilka minut

 / il. Andrzej Dudziński
/ il. Andrzej Dudziński

W POPRZEDNIM ODCINKU: Jest sierpień 1952 r. w Wiśle – autor właśnie ma przyjść na świat. Dziadek Czyż udaje się biegiem do Jana Wymowiańskiego, właściciela konnego zaprzęgu – by ten szykował konie i wiózł na porodówkę. Tu następuje obszerna dygresja o wyczynach wiślackiego woźnicy i opis szaleńczej jazdy z tartaku u Kubiczka do Partecznika, z autorem na furze. „Jano wiedział, że poganianie na nic, co najwyżej na zgubę, i poganiał, i poganiał, i wzmacniał poganianie. Konie wpadły na stok spowite krwawym obłokiem, w oczach zwierzęco, a więc nieodwołalnie, przeczuty koniec”.
REDAKCJA

5 lipca
I nastąpił nieodwołalny koniec, wóz podskoczył, wzbił się w przestworza, uniósł jakieś 40 cm nad powierzchnię globu. Dużo niebezpieczniej niż pod chmury. Pod, a może nawet nad chmurami pokrążyłby i zniknął. Powstałaby legenda o pokazującej się nad Partecznikiem komecie w kształcie fury desek. Opowieść rosłaby wiarygodnie. Niektórzy nie ograniczaliby się do widzenia, przysięgaliby, iż zarazem słyszeli płynącą stamtąd muzykę organową. Głośną. Głośną? Zdecydowanie bardziej głośną niż cichą. Byłoby pięknie.
Jakby śmierć była piękna, byłoby lżej? – kto chce, niechaj wierzy w takie dziecinady. Niektórzy z nas porywającą estetykę stosunkowo świeżych, prawie całych i symetrycznie rozproszonych w soczystej trawie czaszek – mieli za sobą. Fura kolebała się na granicy obrotów (kolebanie przechodzi w obrót, obrót w wirowanie). Trzeszczały i pękały łańcuchy, osie, szybry. Deski fruwały w powietrzu, zaraz dołączą nasze głowy, końskie łby, szczątki wszystkiego, co w pobliżu. Nagle wszystko ucichło, zamknąłem oczy, a gdy je otwarłem ponownie, było ściśle jak po wielkim wybuchu: zaczynało się życie. Palec boży nie dał obrotom przejść w fazę wirowania, wielkie mi zresztą obroty! pół obrotu zaledwie! Wóz na boku położony, dechy, owszem, eksplodowały, ale konie, których parujące wnętrzności powinny wisieć na jabłoniach, nie tylko były całe i zdrowe, w ogóle sprawiały wrażenie istot, które nie bardzo wiedzą, co jest, co było grane. Jeszcze przed chwilą śmierć w oczach, po minucie zero świadomości, marną mamy pamięć, marną. W sumie dzięki temu było, jak powinno: człowiek wracał na czoło stworzenia.
Konie nie zdawały sobie sprawy, ale ludzie tak. Stara droga u stóp góry naszej hańby nigdy specjalnie uczęszczana nie była – nagle spacerowicz za spacerowiczem, przypadkowi przechodnie w grupach po kilkunastu, panie z pieskami, panowie na rowerach, turyści z plecakami, krucjaty dziecięce, defilada, pochód, tłum. Falują, szemrzą, palcami nas pokazują i śmiech, śmiech, śmiech.
Janek skupiony na kraksie nie zwracał uwagi, wstępnie szacował straty, jedną, drugą dechę z miejsca na miejsce... Nagle zorientował się, że mamy publiczność, obrócił ku niej oblicze swoje i dwa charakterystyczne kroki w jej kierunku uczynił. Myślcie, co chcecie; gapie rozchodzić się zaczęli. Śmiech przeszedł na naszą stronę. Wzięło nas i nie puszczało. Najbardziej Jana. Śmiał się wszechogarniającym śmiechem twórcy radego swemu dziełu. Twórcy? Chyba Stwórcy?

6 lipca
Charakterystycznym krokiem poruszał się od morderczej azjatyckiej zimy 1942 r. Wtedy, jak twierdził: „Na samej już, człowiecze, Syberii” on i trzech innych wehrmachtowców patrolowało dolinę śniegu „człowiecze, na dwa metry”. Na środku zimowej nierzeczywistości powinien być pałac królowej lodowców, była chata Baby Jagi. Też nieźle. Czterech germańskich najeźdźców postanowiło zajrzeć do środka. Szli przez kryształowe pole i byli radośni, wróg w każdej chwili mógł ich wystrzelać jak kaczki, ale coś się, kruca, działo. (Jak się ma 20 lat, jest się pewnym, że śmierć, nawet jak istnieje, niczego nie zmienia). Swoi za samowolne opuszczenie stanowiska rozwalą ich bez sądu, ale przynajmniej do tej dziwnej ruskiej kuczy wstąpią, może coś tam jest.
Coś tam było. Coś pierwszych trzech na strzępy rozerwało. Janek szedł jako czwarty i jego zaminowana chatka Puchatka jedynie ciężko raniła, prawą nogę dożywotnio mu usztywniła. Podobno „z tej, człowiecze, Syberii dzień i noc saniami do Łodzi. Germaniec, człowiecze, dbał o swoje wojsko”.
Charakterystyczny krok Jana z Wymowy to był krok człowieka jednonogiego. Druga noga w funkcji szczudła. Cały portret tchnie kresem realizmu. Jano był potężnej postury – to zawsze ludziom ułomnym przydaje demonicznej wszechmocy.
Olbrzym groźny. Olbrzym pozbawiony jakichś części w bojach – groźniejszy. Sprawdza się to na różnych poziomach. Np. sławna fraza „Chodzi lisek koło drogi, nie ma ręki ani nogi” zawsze mnie konsternowała poznawczo. Z jednej strony liskowi należał się podziw – „chodził” mimo upiornych poszkodowań; z drugiej strony jego okaleczenia mogły swą korsarskością budzić lęk; ułomność obracała się w przewagę. Brakiem ręki łba nie utniesz, przerazić możesz. Poza wszystkim: każdy lisek groźny.
W tego rodzaju spostrzeżeniach jest zawsze jakiś rodzaj demagogicznej łatwizny, tym ciężej oprzeć się chęci ich ogłaszania. Otóż niepodobna nie odnotować, iż z górą 60 lat temu moją matkę odwozi do izby porodowej dwu żołnierzy Wehrmachtu (Jano i mój ojciec) oraz jeden uczestnik Kampanii Wrześniowej (Dziadek Jerzy Czyż). Układ sił ewidentny. Swoją jednak drogą, co by z tego miało wynikać? – nie mam zielonego pojęcia. Przecież nie osobliwa skłonność matuli do niemieckiej telewizji. Guten tag, Herr Jauch!

8 lipca
Powierzywszy położnicę stremowanemu do nieprzytomności młodziutkiemu doktorowi Pawłowi Wacławikowi, mężczyźni udają się tam, gdzie w analogicznych sytuacjach udają się wszyscy mężczyźni świata: do gospody mianowicie. Do najbliższej gospody. Jest, przypominam, rok 1952 i nikt jeszcze nie bluźni, iż święty, a dotkliwy czas oczekiwania można spędzić na tysiąc sposobów. Nie. Na jeden sposób. Jest, przypominam, rok 1952 i nikt nie ma złudzeń, iż dzięki zdrowej żywności, bieganiu i jeżdżeniu na rowerze uzyska żywot wieczny. Ludzie wiedzą, że umrą. Mają niezbitą pewność końca. I to jest dobre. Jest rok 1952 – Józef Stalin żyje jeszcze. Ja już żyję, ale jeszcze nie ma mnie na świecie. W identycznej sytuacji są lub chwilę temu byli: Eusebio, Janusz Olejniczak, Marian Stala, Boguś Linda, Orhan Pamuk, Marek Belka, Wojtek Fibak, Bronisław Komorowski – lista otwarta.
Najbliższa gospoda (najbliższa nowiutkiej, bez mała rok temu oddanej do użytku izby porodowej) to jest „Bazar”. Gospoda – stacja graniczna. Gospoda – kres rzeczywistości. Następna w Głębcach – jeszcze w Wiśle, ale już poza Centrum.
Wszyscy mówią: centrum, centrum, a w sumie gdzie to Centrum ? Na poczcie? W „Zborowym”? Przy „Muszli”? Koło „Startu”? Nikomu na przykład nie przyjdzie do głowy, że Centrum Wisły to jest przestrzeń pomiędzy kościołami ewangelickim a katolickim, a to by było coś! Ładnie i wyjątkowo. Raczej jest typowo. Centrum to są ziemie pomiędzy stacją Wisła Obłaziec a stacją Wisła Głębce. Zawężając, a też wyostrzając: Centrum to są wszystkie miejsca pomiędzy gospodą na dworcu a „Bazarem”. Dokładniej się nie da. Podróże miejscowych globtroterów zaczynały się, jak trzeba, na dworcu, tyle że potem szlak zamiast ku nizinom i ku Polsce szedł ku górom i czeskiej granicy. Zamiast tysiąca stacji dwa tylko przystanki po drodze: „Piast” i „Bazar”, inna rzecz, były to nieraz nieskończone maligny. Dworzec. „Piast” i „Bazar”.

9 lipca
Rekonstrukcję doznań zaczynamy przeto od dworca. Marsz pamięci. Pieśń Tryumfu. W imię najwyższego. Mój Boże, cóż to była za knajpa, ta restauracja na wiślańskim dworcu! Cóż to były za stoliki! Jakie na nich obrusy! Jakie dania! Kufle letniego (przemysł i obyczaj chłodniczy docierał nawet tu żółwim krokiem) piwa! Godziny głównie z Jerzykiem Cieślarem – choć i z Władkiem Krzokiem niejedna – spędzone. A stary Chmielowski? A inni wiślańscy delirycy? Ile razy „Dworcowa” ratowała im życie? Dawała ulgę? A świadectwa klasyków? Nałkowska odnotowująca1 długi intensywny wieczór na wiślańskim dworcu – raczej nie miała na myśli kiblowania na peronie.
Cóż to było za wnętrze! Zwłaszcza część werandowa! Z widokiem (w mojej głowie zawsze zimowym) na perony, pociągi i rodzinną chałupę babki Marii z Chmielów Czyżowej. Jak tylko się urodzę, zacznie umierać mój pradziad, ojciec babki, stary Chmiel, zwany Starzykiem od Kędziory2. Facet ciężki tak jak jego córka – ona wedle mej pamięci zgodnie ze swą dewizą (wieczór legnąć, rano nie wstać) umierała zawsze. On ostatnie 5 lat. Wcześniej? Wcześniej nie wiadomo, ale najpewniej też. Wąskie specjalizacje rzadko się zmieniają. Gdy wybiła starzykowa godzina, runęły śniegi, nastała zima od syberyjskiej gorsza. Babka spędzała „U Kędziory” praktycznie całe dnie, jej nieprzytomny ojciec konał za ścianą, ale ja byłem sto razy bardziej martwy. Z nudów ma się rozumieć. Całymi dniami (moje „całe dnie” przeciwko waszym) stałem przy zamarzającym oknie, za którym zanurzony w granatowym powietrzu, oświetlony tysiącem żółtych świateł rozpościerał się wiślański dworzec kolejowy. Huczały lokomotywy, kontrolerzy stanu rzeczy jak opętani tłukli w szyny prętami pomiarowymi. Konduktorzy się zmieniali, kolejarze latarniami znaki dawali. Na pierwszy peron wjechał katowicki, z drugiego odjedzie warszawski. W przedziałach każdy szczegół widoczny, jakby reflektor działał, w ogóle świateł bezmiar, po przeciwnej stronie w dworcowej restauracji nawet weranda rzęsiście iluminowana...
Myślicie, że ze słabo maskowanym sentymentalizmem opłakuję dawną wiślańską knajpę dworcową? Otóż opłakuję cały wiślański dworzec, który – tak jest – przestał istnieć bezpowrotnie, pozostały widmowe kasy, widmowa poczekalnia, widmowe budynki. Kiedyś zarośnięta azjatycką trawą, z zapadłymi torami, doszczętnie zrujnowana stacyjka kolejowa to był przyrodniczy fenomen, może nawet cel jakiej młodzieńczej wyprawy – dziś kraj spowija sieć ruin tego rodzaju.

1 Renata Czyż, „Wakacyjny Instytut Sztuki w Wiśle”, „Rocznik Wiślański”, tom III, 2011.

2 Niewyjaśnialne.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2013