Nieoczekiwany koniec Peerelu

PRL się kończy. To nieoczywiste zdanie ma dziś mocne uzasadnienie. Kończy się, co oznacza, że większość z nas chce oddać stary ustrój i tamte czasy we władanie uczonym, historykom - tak jak oddano już czasy wcześniejsze.

08.12.2009

Czyta się kilka minut

Socjalizm realny jest dla nas po prostu przeszłością, która wywołuje coraz słabsze emocje. Nie jest powodem do dramatycznych kontrowersji i namiętności. Mówimy o komunizmie "tak, ale" lub "nie, ale". W opisie przeszłości wygrała poetyka koloru szarego czy brudnego. Stało się dokładnie tak, jak chciał autor dzieł o polskim honorze. Po latach mniej rozumiemy, czym ludzie kierowali się w swoim życiu i swoich wyborach. Pamiętamy lub wyobrażamy sobie ten czas jako dość mało ciekawy, marnawy, który szczęśliwie minął i traci na wyrazistości w naszych pamięciach.

Niechęć do tamtych czasów deklaruje obecnie mniej więcej tyle samo osób, co przed dziewięciu laty. Mimo trwających przez kilka lat kampanii przypominania, mimo działalności IPN i jego hałaśliwych przeciwników, mimo idei postkomunizmu - nasz stosunek do minionego ustroju pozostaje względnie stabilny. Nie przybyło osób, które chcą rozliczać przeszłość i potępić stary reżim. Wzrosła może liczba tych, dla których PRL jest epoką zamkniętą.

I śmiesznie, i strasznie

Coraz więcej dorosłych Polaków urodziło się za późno, by coś pamiętać z dawnych czasów. Niewiele wie bądź może wiedzieć o tym, co było. W domach mało się rozmawia, tym bardziej mało lub nic nie mówi o niedawnej przeszłości. Amnezji świetnie służą nasze szkoły. W większości przypadków nie starcza czasu na lekcjach historii czy wychowania obywatelskiego na zajęcia poświęcone czasom najnowszym - i zajęcia kończą się na maju 1945 r.

Efekt tego bywa niesamowity, groteskowy i śmieszny. Kilka lat temu na wykładzie na trzecim roku studiów w pewnej wyższej szkole prywatnej w Warszawie zacząłem mówić o nostalgii za epoką gierkowską. Zobaczyłem w oczach studentów niepokój, pustkę, mgłę. Nie tylko słabo było im znane pojęcie nostalgii, ale kompletnie nie wiedzieli, czym jest epoka gierkowska oraz z kim i z czym należy ją kojarzyć, jak umiejscowić na osi czasu. Ani szkoła średnia, ani szkoły wyższe znajomości historii od przyszłych humanistów nie wymagały. Jeszcze gorzej było w szkole wyższej w pewnym galicyjskim mieście. Zapytałem studentów pierwszego roku, jak nazywał się pierwszy premier pokomunistycznego rządu. Po dłuższej pauzie usłyszałem: Gomułka.

Szkoła średnia i gimnazja uczą w tej dziedzinie kiepsko, nie budzą ciekawości czasów minionych, więc trudno, aby wydarzenia z PRL-u mogły w młodszym pokoleniu wywoływać jakiekolwiek spory. Reformy obecnej minister edukacji - odciążające minima programowe w szkołach - "normalizują", obawiam się, ten rodzaj niewiedzy.

Poza potępieniem, poza apologią

Pamięć historyczna Polaków robi się dość krótka, a dokładniej: zawęża do niewielu postaci, do ledwie kilku wielkich wydarzeń. Można odnieść wrażenie, że zaczyna się dla nas w 1918 r., a cały jej los zawiera się w biografiach dwóch wielkich Polaków: Józefa Piłsudskiego i Karola Wojtyły. Nasza pamięć społeczna nie obejmuje czasów socjalizmu i niewiele lub zgoła nic nie oddaje z bogactwa i różnorodności naszych wspólnotowych biografii, wydarzeń, symboli i emocji.

Polacy, sądząc na podstawie badań społecznych, na ogół nie znają dziejów po 1944 r. i do tego nie chcą się z tamtymi czasami rozliczać. Nie widzą do tego szczególnych powodów. 76 proc.  badanych powiada, że czas rozliczeń się skończył, co uzupełnia i wzmacnia przekonanie dwóch trzecich Polaków, że niemożliwe jest obecnie sprawiedliwe osądzenie ludzi wówczas sprawujących władzę.

Pozostaje niewiele miejsca na potępianie, jak też na apologię. Jesteśmy przekonani, że większość osób sprawujących średnie i niskie funkcje publiczne za PRL-u służyło Polsce i nie było nic złego w przynależności do partii komunistycznej. Wyjątkiem pozostaje służba w organach bezpieczeństwa PRL - to gremialnie potępiamy. Dość szeroko opinia publiczna domaga się od lat ujawnienia tajnych współpracowników PRL-owskich służb. Procent zwolenników lustracji rośnie. Ale nie sądzę, aby idea lustracji mogła zyskać obecnie większą polityczną nośność. Zresztą żadna z partii politycznych do tego projektu już nie wraca.

Indywidualizm nasz codzienny

PRL kończy się również w tym sensie, że tamten ustrój nie ma swych ideowych dziedziców. Nie znajduję osób, które wierzą w ideały wpajane nam w tamtych czasach. SLD, za sprawą biografii swego elektoratu, z jawnie antyrozliczeniową i antylustracyjną retoryką, zanurzony jest w dawnych czasach, ale z pewnością nie widuje się tam obrońców ideologii komunistycznej.

Dziedzictwo tamtej epoki zapewne tkwi w naszych odruchach i schematach myślowych, ale nie w poglądach, które wyrażamy i sobie uświadamiamy. Polacy wybrali ideał demokracji - i nawet jeśli bywają niezadowoleni z jej funkcjonowania, to nie chcą zastąpić jej innym ustrojem. Może chcieliby ją uzupełnić o mocny komponent technokratyczny - wierzymy w specjalistów, w naukę - ale pokusa rządów silnej ręki obecnie nie jest zbyt silna. Po raz pierwszy od czasów transformacji tak wielu z nas (77 proc.) uważa, że rynek jest najlepszym rozwiązaniem w sferze gospodarczej.

Zresztą, nasz ideał państwa jest raczej mało spójny, by nie powiedzieć: chaotyczny. Wierzymy zarazem w rynek - oraz wybieramy zasadę równości szans i opiekuńcze państwo. Chcemy wolności słowa - ale nie jest nam obca idea ograniczenia obecności poglądów przez większość nie akceptowanych. Generalnie jednak, poza tym, otrząsnęliśmy się z wiary (jeśli kiedykolwiek ją mieliśmy) w dobre wszechobecne państwo i w uspołecznioną gospodarkę.

Uważamy, że nasze losy i sukcesy życiowe w nikłym stopniu zależą od tego, kim byliśmy (lub kim byli nasi bliscy) w czasach PRL-u. Jesteśmy, sądząc na podstawie rozlicznych badań społecznych, przekonani, że pozycja, jaką zajęliśmy czy do jakiej dążymy, w niewielkim lub zgoła żadnym stopniu zależy od pozycji w strukturach władzy, zajmowanej w starym reżimie. Czujemy się od PRL-u uniezależnieni i mamy przekonanie, że nasz los oczywiście wpisuje się jakoś w historie rodzinne, ale wiele zależy od nas samych. Etos codzienny Polaków, z silnie indywidualistycznym komponentem, jest nadzwyczaj mocno w nas obecny.

Zbolałe pieszczoszki PRL-u

PRL odchodzi w przeszłość, bo niewiele wydarzeń w przeszłości - poza wyborem Jana Pawła II - wywołuje w nas silne emocje i domaga się jawnego wyrażenia. Oczywiście, możemy się spierać o stan wojenny (większość, o dziwo, usprawiedliwia generałów), pewne kontrowersje wywołuje los pułkownika Kuklińskiego, na ogół utożsamiamy się z opozycją i z dokonaniami Solidarności w 1980 r. Zresztą, niewiele to już kosztuje - i niczego od nas nie wymaga.

Zauważyłem, że dla młodszego pokolenia czasy PRL-u bywają zmitologizowane i są po prostu ciekawe - jak dla mojego pokolenia okres międzywojenny. Fascynują swoją prostotą meble lat 70., bawią małe fiaty. Młodzi są miłośnikami Pałacu Kultury, MDM-u i architektury w Nowej Hucie. Chętnie słuchają muzyki z tamtych czasów. Kochają się w zespole Dezerter. Pierwsze festiwale w Jarocinie są wielkim mitem. W efekcie gdzieś ulatniają się żywe doświadczenie i realia tamtej epoki.

Ostatnio rozmawiałem z pewnym pieszczoszkiem PRL-u, który był wtedy całkiem wziętym scenarzystą, stale wyjeżdżał na tzw. Zachód, jeździł już wtedy alfa romeo - a teraz to on udrapował się na pomnik i opowiada mi, zbolałym głosem, o swoich cierpieniach i prześladowaniach w czasach gierkowskich. Z kolei inny pan, wówczas członek egzekutywy wojewódzkiej, zamienia swoje życie w serię anegdotek i zabawnych incydentów.

Ci ludzie coś zmyślają, opowiadają rzeczy niestworzone, licząc właśnie na wątłą pamięć i brak wiedzy słuchaczy. Umyka w każdym razie nie zapisane i nie zarejestrowane doświadczenie codzienne i polityczne. Ginie nie tylko dlatego, że nie jest zapisane, ale dlatego, że żyjemy w wielu przypadkach tak, jakby nasze biografie polityczne, kulturalne nie miały ciągłości lub tonęły w nieoznaczonych mrokach dawnego ustroju, jakby niewiele znaczyły i nie miały związku z tym, co jest dziś.

Próba przywrócenia proporcji

Zaledwie kilka lat temu, w latach 2002-05 - w reakcji na rządy Millera, prezydenturę Kwaśniewskiego, aferę Rywina i dziesiątki podobnych korupcyjnych działań w całym kraju - podjęta została mocna próba przywrócenia właściwych proporcji w pamiętaniu o PRL.

Przed rokiem 2005 postulat lustracji był przez anty-SLD-owskie partie w pełni akceptowany. Wydawało się, że projekt polityki historycznej jest uzasadniony i ma szanse powodzenia. Mieliśmy przekonanie, że wiele słabości ustroju po 1989 r. i zamrożonej czy zamkniętej już transformacji daje się wyjaśnić przez to, że system władzy i rozkład interesów reprodukuje PRL-owskie­ związki i uprzywilejowuje pewne grupy ludzi, którzy posiadali strategiczną pozycję w momencie przewrotu. Wydawało się nam, że nie będzie zmian w sposobie rządzenia państwem bez swoistej rewizji i rozliczenia z tym, co nazywano nomenklaturą partyjną i postkomunistami.

Podkreślam: w odczuciu wielu publicystów siła ciążenia dawnych "sieci" wydawała się przemożna i czyniła nasz kapitalizm i naszą demokrację zakładnikami niejasnych systemów zobowiązań i więzi zadzierzgniętych przed rokiem 1989. Cały ten dyskurs miał swoje bardzo silne symboliczne reprezentacje - i dziesiątki autorów domagały się przywrócenia jakiegoś rodzaju rzetelności i wierności faktom.

Spór o polską duszę

Dziś, po latach, najbardziej uderzająca dla nurtu antypeerelowskiego pozostaje krótka i zwarta książka pt. "Esej o duszy polskiej", autorstwa Ryszarda Legutki, opublikowana już po upadku rządu Jarosława Kaczyńskiego. Wyraża ona pogląd często występujący na prawicy, że PRL był wyrwą w naszej historii, był okresem rządów negatywności, niszczenia naszych podstawowych zasobów kulturowych i społecznych. Po 1989 r. zrodzone w epoce komunizmu złe nawyki się wzmocniły, rządy przejęli - jak pisze filozof - "zbiry i szumowiny" znane z PRL-u, a ich władzę legitymizują postkomunistyczne elity intelektualne. Zrodziły się na zamówienie polityczne władz i nie posiadały ani nie posiadają wybitnych intelektualnych czy kulturowych osiągnięć. W eseju czytamy, że polska kultura i polskie elity są autorytarne i nienawykłe do zasadniczych sporów, "bo jej pojawienie się w PRL-u nie dokonało się poprzez konflikt z inną grupą, lecz poprzez decyzję polityczną nowej władzy".

Pisze Legutko: "Polska jest krajem brzydkim; komunistyczna brzydota nie została w nim przełamana, lecz jest swoiście kontynuowana". Filozof dostrzega iunctim między marksizmem i liberalizmem; są to dwie twarze tej samej monety. "Zdumiewać zatem musi, iż antyelitaryzm komunizmu i antyelitaryzm liberalnej demokracji, różne w swoich formach i mające inną historię, spotykają się w walce ze wspólnym wrogiem. Nieuczony politruk czy komunistyczny krytyk walczący z wrogą klasowo twórczością ma swój odpowiednik w liberalno-demokratycznych apologetach równości ekspresji, wyzwolicielach z fałszywej świadomości".

Można odnieść wrażenie, że obiecywany i zapowiadany przełom ustrojowy w istocie jeszcze się nie dokonał i że potrzeba nam heroicznych i radykalnych działań na wielu polach, tak aby zatrzymać pochód złych nawyków, złych interesów i złych ludzi. Potrzebne jest - sądzić można - narodowe przebudzenie, niemal rewolucyjny wstrząs. Można było też odnieść wrażenie, czytając autorów myślących podobnie jak Legutko, że modernizacja i postkomunizm w istocie wzajem się potrzebują i wspierają.

Ta koncepcja okazała się, delikatnie mówiąc, zbyt uproszczona, a do tego jawnie nie trafia do dominujących nastrojów społecznych. Nie widzę w badaniach opinii publicznej jakiegokolwiek oddźwięku dla idei IV Rzeczypospolitej czy miejsca i powodu do potępiania III RP. Radykalny język prawicy (patrz publicystyka Bronisława Wildsteina czy Rafała Ziemkiewicza) ma chyba wątłe oddziaływanie, choć jego wyraziciele mają silne poczucie wartości i swej misji dziejowej.

Los nasz przypadkowy?

Odpowiedź na ten język zawiera się w eseistyce Adama Michnika, który ukazuje się czytelnikom w roli statecznego brytyjskiego konserwatysty, zafascynowanego myślą Edmunda Burke’a czy Davida Hume’a. Michnik odrzuca myślenie polskiej prawicy, uważając je za typowo rewolucyjne, a jak wiemy, rewolucje zamieniają się w swe przeciwieństwa i zjadają swe dzieci. Twierdzi, że radykalizm rewolucyjny (w tym rewolucja moralna PiS-u) w każdej postaci okazuje się niebezpieczny. Co można chyba przełożyć na co najmniej dwie aktualne tezy polityczno-historiograficzne.

Jeśli wielokształtne dziedzictwo komunizmu tkwi w nas, w zbiorowości, to nie sposób go odrzucić kampaniami przekleństw, nienawiści - zdaje się twierdzić Michnik. Zaniknie natomiast powoli, z upływem czasu, więc pozwólmy na to, by drogą prób i błędów, unikając skrajności, wyłonił się nowy ład, jakieś nowe konfiguracje postaw, idei, interesów. Wyłoni się zapewne porządek daleki od doskonałości, ale nie sposób go przewidzieć, zaplanować i zbyt wiele od siebie oczekiwać.

Michnik zgadza się więc na przypadkowość naszego losu. Godzi się na to, co można nazwać naszą słabością, ograniczeniami, wręcz moralnym wrodzonym kalectwem. Duch sceptycyzmu łączy się w jego eseistyce z umiarkowanym pesymizmem dziejowym, znanym mi z wypowiedzi wielu katolickich myślicieli. Michnik wierzy, że z krzywego drzewa ludzkości nie sposób wyciosać prostej deski. Na utopie, jego zdaniem, miejsca nie ma.

Znajduję  w jego pisarstwie przekonanie, że wszelkie potępianie czy surowe sądy prowadzą tylko do ożywienia ducha surowości i wręcz okrucieństwa, powołującego się na zasady sprawiedliwości i moralnej czystości, a jak niebezpieczna bywa taka postawa, wiemy z historii rewolucji francuskiej i z losów bolszewizmu. Terror fizyczny czy moralny jest nieuchronnym zwieńczeniem postawy radykalnej, twierdzi Michnik. W sumie wskazuje on na podział na umiarkowanych, pesymistów i ultrasów różnej maści, nie różnicując, czy ultrasi mają prawicowe, czy lewicowe korzenie.

Delegitymizacja myślenia o przeszłości

Pamiętam jeszcze z późnych lat 70. spotkanie z politologiem Adamem Bromkem w mieszkaniu małżeństwa Walendowskich na rogu Rakowieckiej i Puławskiej. Było tyle osób, że chyba zarysował się strop. Bromke zarzucał wtedy polskiej opozycji romantyzm, utopizm, brak poczucia rzeczywistości. Dyskusja była nader burzliwa i trudno było zgodzić się na to, by nasze myślenie, praktykę zamknąć w schemacie "ultrasi kontra realiści". Wygranych w dyskusji nie było, bo w dyskusjach nie ma wygranych. Pozostało poczucie, że z pewnością z takim realizmem dogadać się nie sposób.

Po latach okazało się, że Michnikowi bliższy jest teraz ówczesny pogląd Adama Bromkego i że chce argumentami swego niegdysiejszego oponenta zamknąć ekspansję prawicy. Zresztą jego wypowiedzi o ultrasach pamiętam jeszcze z 1992 r. Poglądu swego w tej kwestii przez ostatnie dwie dekady nie zmienił.

Z ideami Adama Michnika jest jeden istotny nierozwiązany problem: czy moralna i polityczna delegitymizacja języka prawicy jako języka radykalizmu jest tożsama z przekonaniem, że wszelka mocna ocena PRL-u, postkomunizmu i wszelkie myślenie o lustracji jest również radykalizmem i w związku z tym musi być z góry potępione i wykluczone?

Jeśli tak jest (a mam wrażenie, że ten zabieg intelektualny Michnik czyni), to w ten sposób delegitymizuje on wszelkie poważne myślenie o przeszłości komunistycznej i o totalitaryzmie, uważając je za podejrzane, bo prowadzące do skrajności. Przyjmuje, że każde wezwanie do bezwarunkowego ujawnienia współpracowników bezpieki jest tożsame z potępieniem, potępienie oznacza brak rozumienia przeszłości, brak wiedzy o przeszłości prowadzi do sądów niesprawiedliwych i nierzetelnych, z czego wynika, że nie należy nic teraz ujawniać, bo dojdziemy wnet do jakobinizmu.

Konflikt dwóch konserwatyzmów

Zapewne postawa Legutki i Michnika nie wyczerpuje możliwych propozycji myślenia o PRL-u czy o postkomunizmie. Z pewnością tacy historycy jak (na moje oko) Andrzej Friszke czy Paweł Machcewicz nie życzą sobie, by kazano im wybierać między takimi dwoma propozycjami. Jednak problem istnieje i ten problem ma kilka wymiarów.

Pierwszy wynika z siły i ostrości sformułowań obu wybitnych i wpływowych w swoich środowiskach autorów. Obaj mają skłonności nie tylko do ostrych sformułowań, ale i do surowego, manichejskiego tonu. W ich binarnie uporządkowanych światach nie ma miejsca na osobność czy wieloznaczność. To sprawia, że osobom o innych temperamentach niż Michnik i Legutko trudno się w ich ideach odnaleźć. Są może wyłożone nazbyt prosto. Za dużo tam hurmów zbrojnych.

Po drugie, każdy z obu autorów ma za sobą wiele słusznych argumentów. Radykalizm polityczny jest rzeczywiście niebezpieczny. Ale równie niebezpieczne jest zawieszenie sądów. Nie sposób uwierzyć w to, że Polska po 1989 r. została, jak to się dziś mawia, całkowicie skolonizowana przez mentalność i interesy popeerelowskie. Ale trudno nie dostrzec wpływowej pozycji grup interesów wywodzących się z tamtego reżimu.

Między Michnikiem a Legutką trwa od lat ostry i zrytualizowany już konflikt, który - na mój gust - ma wiele wspólnego z ich skłonnościami do ideologicznego myślenia. Obaj autorzy cenią sobie spójność aktualnie prezentowanych poglądów, a spójność osiągają dzięki wzajemnej niechęci do siebie. I tak walczą ze sobą w istocie dwa konserwatyzmy: konserwatyzm zasad absolutnych przeciw argumentom konserwatyzmu sceptycznego.

Ideologia "dzisiejszości"

Poza tym poważnym i wydaje się realnym sporem ideowym, sporem o sposoby pamięci, o radykalizm i komunizm, znajduje się większość Polaków. Poza nim sytuują się dzienniki czy tygodniki, w których nikt już nie pisuje o historii PRL-u. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego większości Polaków spór Michnika i Legutki, dwóch liderów opinii, wydaje się obcy, jakby obok?

To nie jest tylko kwestia upływu czasu, biologii, wymiany pokoleń. Przede wszystkim dzieje się tak, gdyż czas po roku 1989 był tak intensywny, tak szybki, że wielością, a na pewno hałaśliwością wydarzeń przesłonił czasy poprzednie. Zmieniła się jakość i technika życia. Zmienili się bohaterowie medialni i media, polityka i politycy. Niewiele rzeczy - poza blokowiskami, architekturą miast i wsi - pozostało na swoim miejscu. Wędrując po Warszawie, czuję się, jakbym był nie w swoim mieście. Niewiele sklepów pozostało na dawnym miejscu. Inaczej biegną linie tramwajowe. Moja wiedza o świecie z tamtych czasów, dawne lektury i fascynacje mają nikły związek z dzisiejszymi nastrojami - i tak być pewnie musi.

Ale nie tylko bardzo wiele się zmieniło. To, co powstaje i istnieje - sądzimy - ma coraz mniejszy związek z PRL-em. Nie daje się lub trudno to jest wywieść z przeszłości.

Dominuje ideologia "dzisiejszości".

PAWEŁ ŚPIEWAK (ur. 1951) jest socjologiem, historykiem idei i publicystą politycznym. W PRL-u od lat 70. był zaangażowany w działalność opozycyjną. Autor szeregu książek, m.in. "Ideologii i obywateli" (1991), "W stronę wspólnego dobra" (1998), "Midraszy: księgi nad księgami" (2004), "Pamięci po komunizmie" (2005). Stały współpracownik "Tygodnika".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1951-2023) Socjolog, historyk idei, publicysta, były poseł. Dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego. W 2013 r. otrzymał Nagrodę im. ks. Józefa Tischnera w kategorii „Pisarstwo religijne lub filozoficzne” za całokształt twórczości. Autor wielu książek, m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2009