Rozprawa ze słomianym diabłem

Zdzisław Krasnodębski poucza nas, że różne są nowoczesności, a zresztą udana modernizacja polega zawsze na skutecznym połączeniu tradycji z nowoczesnością. Tyle jednak, niemal tymi samymi słowy, pisał już Aleksander Świętochowski 130 lat temu. Gdzie się chowają te bezmyślne liberalne głuptasy, które zawzięcie dążyć mają do tego, by kulturę lokalną hurtem zmienić na kosmopolityczną, nie wiem doprawdy, a autor nie ułatwił mi poszukiwań.

13.06.2004

Czyta się kilka minut

 /
/

Krasnodębski występuje na przemian w dwóch rolach. Jest autorem książek i artykułów z historii idei, etyki i filozofii społecznej, poruszających tematy teoretycznie doniosłe, a pisanych językiem trudnym, filozoficznym, czytelnym dla wąskiej grupy wtajemniczonych. I jednocześnie bywa autorem tekstów komentujących polityczny i moralny stan naszego kraju, pisanych ostro, z oskarżycielską pasją i niewątpliwą intencją wpływania na opinię publiczną. Jest więc typowym intelektualistą, to znaczy takim pisarzem, który swój zasłużony autorytet uczonego inwestuje w sferę politycznej dysputy. Między tymi dwiema rolami zachodzi różnica stylu, ale nie światopoglądu.

Naiwni i zadufani

W najnowszej jego książce obie te role, oba języki przeplatają się, górę wszelako bierze hermetyczny, dość ciężki (inkrustowany setkami cytatów i nie zawsze gramatycznie poprawny) wykład filozofa. Dlatego jej lekturę warto uzupełnić przypomnieniem sobie paru artykułów Krasnodębskiego z dziennika “Rzeczpospolita", w których swoje poglądy wypowiadał bardziej przystępnie i dobitnie. Skoro zaś mają one uzasadnienie głęboko przemyślane, nie felietonowe bynajmniej, to musimy je traktować z powagą, na jaką bezsprzecznie zasługują.

Głównym przedmiotem wywodów Krasnodębskiego jest rozprawa ze światopoglądem uznanym przezeń za współczesną polską odmianę liberalizmu politycznego. Charakterystyka tej doktryny w “Demokracji peryferii" jest bogata i wielostronna. W największym skrócie: liberalizm polski, produkt rozpadu komunizmu, uchodził za oczywistą jego antytezę, rychło więc zdobył sobie dominującą, niemal monopolistyczną pozycję w życiu publicznym III Rzeczypospolitej. Istotą jego jest rozumienie polityki jako gry jednostkowych interesów, niezależnej od jakichkolwiek zasad przyzwoitości i ocen etycznych. Dla tych miejsce jest w sferze prywatnej, natomiast próby narzucania przekonań przez instytucje państwowe są opresją. Polski liberalizm - powiada Krasnodębski - nie uznaje żadnej solidarności ani pojęcia wspólnego dobra: człowiek i obywatel powinien być zupełnie wolny w swoich wyborach, nie ograniczony żadną zastaną wiarą, tradycją ani wspólnotą narodową, która ma troszczyć się tylko o zachowanie nieskrępowanego pluralizmu norm i wartości. Liberałowie naiwnie sądzą, że tak właśnie funkcjonują państwa i społeczeństwa zachodnie, które zacofana Polska powinna brać za wzór bez ambicji wnoszenia własnych poprawek.

Tak scharakteryzowaną doktrynę autor “Demokracji peryferii" uważa, i słusznie, za niemądrą, szkodliwą i wewnętrznie sprzeczną. Etyczna neutralność państwa - dowodzi - jest niemożliwa: każdy przecież akt prawny, każdy konflikt racji ustawodawczych wyraża jakieś przeświadczenia o tym, co dobre, a co złe, co słuszne, a co niesprawiedliwe. Wyrugowanie z polityki sądów metafizycznych i moralnych może być tylko pozorne. Zadufani w sobie polscy liberałowie niby to, jak przystało postmodernistom, odmawiają uznania jakiegokolwiek trwałego porządku moralnego, ale za tą odmową kryje się ich własny dyktat i nietolerancja.

Rorty a sprawa polska

Chciałoby się wiedzieć, kto w naszym kraju wyznaje tak skrajną i jawnie fałszywą filozofię polityczną. Zdzisław Krasnodębski spieszy z odpowiedzią już na wstępie: “Projekt polskiego liberalizmu - pisze - wyrósł z autodestrukcji myśli politycznej dawnej opozycji". Jesteśmy więc w domu, ale jakby nie całkiem. Albowiem “trudność rekonstrukcji tego projektu polegała na tym, że nie został on przedstawiony w żadnym systematycznym dziele, a jedynie w ulotnej, okazyjnej publicystyce wielu autorów, którzy często zmieniali zdanie zależnie od okoliczności. Nie każdy też głosił wszystkie przekonania charakterystyczne dla tego rozumienia demokracji". Z konieczności więc - tłumaczy się autor - musiał on ten sposób myślenia przedstawić jako bardziej spójny i konsekwentny niż był w rzeczywistości.

To można zrozumieć, takie zabiegi stosuje się niekiedy w historii idei. Zapytajmy więc tylko, jakie to ulotne teksty posłużyły do tej rekonstrukcji. Otóż za egzemplifikację polskiego liberalizmu służy jedna książka Janusza A. Majcherka, dwa opublikowane zagranicą artykuły profesora socjologii Piotra Sztompki, garść cytatów z Andrzeja Walickiego, kilka esejów Adama Michnika z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych i mało co więcej. Dziwna to rzecz doprawdy: w książce, w której przypisy zajmują 37 stron gęstego druku, a ile stron przypada na cytaty, nie jestem w stanie policzyć, dokumentacja głównej tezy autora jest tak skromna, a powiązanie ze sobą wymienionych autorów zupełnie dziwaczne.

Jakoż Zdzisław Krasnodębski, od lat profesor uniwersytetu w Bremie, zna fenomenalnie piśmiennictwo filozoficzne, socjologiczne i politologiczne niemieckie i amerykańskie. Nie brak także świadectw jego oczytania w polskiej literaturze przedmiotu (choć tu pewne luki rzucają się w oczy), atoli podstawa wnioskowania o syndromie polskiego liberalizmu jest w rzeczy samej ulotna. Dla przykładu: trudny rozdział pt. “Ostateczne odczarowanie?" kończy się oskarżeniem “lewicowego liberalizmu" o to, iż uznawszy religię i tradycję za główne przeszkody na drodze modernizacji kraju, szczepi “brak nadziei wykraczających poza nadzieje na bogactwo, jak dotąd dla większości płonne, [oraz] brak transcendentnego odniesienia w projekcie polskiej demokracji". Srogi to zarzut, w tym tylko kłopot, że cały rozdział, oprócz zacytowanego zdania, stanowi analizę poglądów zachodnich “postmodernistów" z Richardem Rortym na czele i nie zawiera żadnych spostrzeżeń dotyczących polskich liberałów, którzy w konkluzji zjawiają się nie wiadomo skąd.

W innych partiach książki tych paskudnych politycznych liberałów (gospodarczymi Krasnodębski się nie interesuje) reprezentuje prawie samotnie Adam Michnik, okazjonalnie powiększony o “środowisko »Gazety Wyborczej«", za które świecą oczami Teresa Bogucka i Roman Graczyk. Czytelnicy sobotniego “Plusa-Minusa" w “Rzeczpospolitej" wiedzą, że Michnik uwiera Krasnodębskiego nie od dziś i jest dla niego prawdziwie “diabłem naszego czasu". Naszego, to znaczy tego po Okrągłym Stole, bo od tego to momentu - jak powszechnie wiadomo - były bohater byłej demokratycznej opozycji zaczął się moralnie staczać. Teoretyczną nowością jest wszelako mianowanie Michnika przez Krasnodębskiego przywódcą zdegenerowanego polskiego liberalizmu, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Zwłaszcza odkrycie, że autor “Z dziejów honoru w Polsce" w istocie gardzi polską tradycją narodową i pryncypialnie nie uznaje pryncypiów moralnych w polityce, ma posmak rewelacji. Taki wariant liberalizmu - dowodzi Krasnodębski - jest “w gruncie rzeczy" antydemokratyczny, a nawet “skrajnie lewicowy", i prowokuje konflikt z religijnym społeczeństwem.

Skrajnie lewicowi liberałowie z “Gazety Wyborczej" musieli oczywiście zaprzeć się tradycji “Solidarności", gdyż jej etos samorządności był przeszkodą w rozwoju drogiego ich sercom agresywnego indywidualizmu. Zerwali z nią także w sferze symbolicznej. Szkoda doprawdy, że Krasnodębski nie przypomniał, jak to “Gazeta" odebrała Wałęsie znaczek “Solidarności" i napisała mu “czuj się odwołany!" Tak czy inaczej, ten polski liberalizm doprowadził do powstania takiej demokracji, “w której zapanowało równouprawnienie ludzi oszustwa i prawdy, dawnych opozycjonistów i zwolenników totalitarnego reżimu, ludzi przyzwoitych i ludzi pozbawionych wszelkich zasad, religijnych i skrajnych cyników". No i teraz już wszystko jest jasne. “Istnieją poważne argumenty - oznajmia autor - że obecny kryzys demokracji to wynik pewnego myślenia o polityce, wynikającego z neutralistycznej wersji liberalizmu". To właśnie skrajnie neutralistyczne, lewicowo-liberalno-postmodernistyczne myślenie popsuło nasze obyczaje, a kto by jeszcze nie dowierzał, ten z artykułu Krasnodębskiego o “Systemie Rywina" (“Rzeczpospolita", 22 I 2003) dowie się, że Michnik jest kimś w rodzaju Ojca Chrzestnego polskiego “towarzystwa".

Można spytać, jaki pozytywny system poglądów Krasnodębski przeciwstawia tej zwyrodniałej mentalności. Jakoż dowiadujemy się, że jest to zakorzeniony w dawnej tradycji Rzeczypospolitej republikański wzorzec demokracji, który w przeciwieństwie do liberalizmu uznaje istnienie dobra wspólnego i nie sprowadza celów zbiorowych narodu do kompromisu interesów prywatnych. Nie jest wprawdzie jasne, czy chodzi tu o różnicę retoryki czy praktyki politycznej: warto wszak zauważyć, że retoryka wszystkich stronnictw jest zawsze pełna wspólnego dobra, tylko z praktyką bywa gorzej. Niemniej republikanizm może, jak sądzę, stać się poważną propozycją ideową, w tym celu jednak musiałby wyjść poza parkan ogólników i rozwinąć swoje postulaty ustrojowe. Tego na razie nie znajdujemy. Ale bo też prawie wszystkie wywody Krasnodębskiego w tej książce pozostają w szrankach gry w konceptualne klocki, nader rzadko zniżając się do poziomu realnego życiowego doświadczenia i jego sprawdzianów.

Porozmawiajmy o konkretach

Są mimo wszystko dwa tematy, o których chciałoby się porozmawiać z autorem w sposób poważny. Jeden to owa tytułowa demokracja peryferii. Drugi to problem polskich rozrachunków z historią, a dokładniej - z komunizmem.

O złożonym stosunku kultur peryferyjnych do cywilizacyjnych wzorców to i owo napisano (jeśli mnie pamięć nie zawodzi, to chyba ja też coś o tym pisałem). Ważne, że dyskusja przez ostatnie stulecie dojrzała: dziś ze świecą szukać bezpardonowych obrońców siermiężnej swojszczyzny, równie jak bezkrytycznych chwalców zachodniej nowoczesności. Dwa czy trzy na pozór wzgardliwe dla rodzimości zdania z Marka Siemka czy Sztompki - sens cytatów trzeba by jeszcze sprawdzić w kontekście - nie są reprezentatywne dla aktualnego polskiego dyskursu. Krasnodębski poucza nas, że różne są nowoczesności, a zresztą “udana modernizacja polega zawsze na skutecznym połączeniu tradycji z nowoczesnością". Tyle jednak, niemal tymi samymi słowy, pisał już Świętochowski 130 lat temu. Gdzie się chowają te bezmyślne liberalne głuptasy, które zawzięcie dążyć mają do tego, by kulturę lokalną hurtem zmienić na “kosmopolityczną", nie wiem doprawdy, a autor nie ułatwił mi poszukiwań. Jakkolwiek jednak zdaje się on wierzyć w potęgę idei, to przecież o tak masywnych dziś kulturalnych importach, zwłaszcza z Ameryki, w stokroć większym stopniu decydują właściciele stacji telewizyjnych i wytwórni płyt, a poprzez nich upodobania masowej publiczności, niż dyskusje intelektualistów. Smutne to, lecz chyba prawdziwe.

Spór o rozliczanie prominentów PRL-u trwa już, chwalić Pana Boga, piętnaście lat i trudno w nim o nowe argumenty. W narastającym od lat procesie adamofobii jest to temat kluczowy, wokół którego ogniskują się wielkie emocje oskarżycieli, mimo że szersza publiczność zdradza nikłe zgoła i chłodne zainteresowanie sprawą. Krasnodębski stara się, przyznajmy, wznieść ten spór na wyższy niż zazwyczaj poziom, ponad personalne zgorszenia: stara się dopatrzyć w nim zderzenia postaw, a nawet filozofii politycznych. “Niechęć do rozrachunku z przeszłością - pisze - nie dotyczyła tylko kwestii prawnych, lecz w ogóle pamięci o komunizmie". Komunizm - powtarza za Ryszardem Legutką - zniknął w ogóle z horyzontu poznawczego polskich intelektualistów: nikt się już nim nie zajmuje. Co się zaś tyczy naszych lewicowych liberałów, to są oni, zdaniem autora, programowo przeciwni kultywowaniu jakiejkolwiek wspólnoty pamięci, gdyż życzą sobie polityki “bez żadnych odniesień do wartości" i wszelką tożsamość zbiorową mają za opresyjną.

Jest to trop mylny, uogólnienia fałszywe. Nie wiem, co Zdzisław Krasnodębski uczynił dla wzbogacenia polskiej wiedzy o czasach komunizmu, ale co uczyniła “Gazeta Wyborcza", wiem po pęczniejących teczkach moich wycinków. Moi koledzy historycy - także ci, którzy komunizmu pamiętać nie mogą - zdążyli wydać wiele książek i studiów o różnych tej formacji aspektach i nieprawościach. Są wciąż w tym zasobie wiedzy poważne luki, ale nic to nie ma wspólnego z rzekomymi zakazami niecnych liberałów. Nikt nikomu nie zabraniał dekomunizować historii najnowszej. Nikt nie zabraniał lustrować dobrze udokumentowanych działań dyspozycyjnych prokuratorów, sędziów, pismaków dziennikarskich i innych całkiem jawnych współpracowników służby bezpieczeństwa bądź stosownych wydziałów komitetów partyjnych. Niemało już w tym kierunku zrobiono, a powstanie Instytutu Pamięci Narodowej przyczyniło się do wzmożenia tempa badań i publikacji. Jeżeli ich wyniki nie budzą po latach wielkiego zainteresowania publiczności i nie dość szybko przenikają do programów szkolnych, to jest to problem zupełnie innego rzędu.

Ciągnące się bez końca śledztwa i procesy sądowe o torturowanie więźniów politycznych w czasach stalinowskich, albo o to, kto wydał rozkaz strzelania w grudniu 1970 czy 1981 roku, pokazują, jak trudno jest, przy przestrzeganiu kodeksowych reguł procedury karnej, ustalić bezspornie fakty i zindywidualizować winę po upływie dziesiątków lat. Nie tego jednak dotyczyły zastrzeżenia, jakie wysuwał Michnik przeciw politycznej infamii i ekskluzji ostatniej elipy kierowniczej PZPR, tej, która bez oporu oddała arbitralną władzę. Argumenty jego są na tyle znane, że nie trzeba ich tutaj powtarzać. Wolno się z nimi nie zgadzać, wolno nie gustować w jego retoryce i mieć mu za złe te czy inne rażące ostentacje towarzyskie, ale nie wypada udawać, że się nie zrozumiało jego zasadnych obaw przed wkroczeniem Polski na drogę wymierzania rewolucyjnej sprawiedliwości.

Opory przeciw prawniczym procedurom eliminowania byłych funkcjonariuszy partyjnych i tajnych współpracowników SB z życia publicznego brały się przede wszystkim z niewiary, że indywidualną gorliwość i odpowiedzialność można wymierzyć za pomocą takich formalnych kategorii, jak zajmowane przed laty stanowisko w aparacie albo policyjna adnotacja w tajnych aktach. Może była to przesadna ostrożność, może należało mieć więcej zaufania do kompetencji sądów lustracyjnych (choć brak było mocnych do tego podstaw), ale to jednak są jakieś racje, a nie oportunistyczna tendencja do zacierania różnic między cnotą a występkiem.

Walka z cieniem

“Liberalizm - oznajmia Krasnodębski - nie ignoruje wprawdzie zupełnie historii i tradycji, ale nie może rozumieć ich jako kontekst [gramatyka oryginału - J.J.] kształtujący naszą tożsamość i wyznaczający ramy naszej racjonalności". Liberałów uwiera na przykład fakt, że walka o niepodległość była polskim celem zbiorowym w XIX wieku: “Dlatego nowi liberałowie reagują z pewnego rodzaju irytacją na polską historię i widzą w odwoływaniu się do niej zagrożenie dla liberalnej kultury politycznej w Polsce". Jacy, kiedy, gdzie? Zastanawia doprawdy, jak łatwo pisze się takie opływowe zdania, których pełno w omawianej książce. Można się też z niej dowiedzieć, że owi liberałowie, tak unikający dyskusji o dawnej i niedawnej przeszłości, czynią wyjątek dla wstydliwych kart ojczystej historii. W tych szczególnie gustują: może dlatego - domyśla się subtelnie autor - że “niektórym uczestnikom debaty łatwiej jest utożsamić się z ofiarami z Jedwabnego niż z ofiarami represji stalinowskich".

Jest taka dobra dyrektywa metodologiczna, że zwalczając jakiś pogląd filozoficzny, naukowy czy polityczny, warto przedstawić go w postaci możliwie najpoważniejszej, aby nie ułatwiać sobie zanadto zadania. Stosują się do tej reguły tacy krytycy polskich odmian liberalizmu, jak Jerzy Szacki czy Marcin Król. Zdzisław Krasnodębski natomiast przyjął - zapewne bezwiednie - regułę przeciwną: zaprezentować zwalczaną ideologię w najmniej korzystny dla niej sposób. Widać to dobrze na przykładzie Majcherka, skądinąd sąsiada Krasnodębskiego z łamów liberalnej “Rzeczpospolitej", który rzekomo “poirytowany apologetyczną interpretacją historii Polski, sporządza uproszczoną, wręcz karykaturalną, wersję polskiej historii".

Tymczasem sporządzona przez Zdzisława Krasnodębskiego uproszczona, wręcz karykaturalna wersja “lewicowego liberalizmu" jest śmiesznym diabłem ze słomy, który daje się bez sprzeciwu ciąć i siekać z ramienia.

Nie jest to jednak tylko akademickie ćwiczenie w szermierce. Krasnodębski przecież, jak się rzekło, jest mocno i nie bez racji przekonany, że idee mają znaczenie i mogą kształtować rzeczywistość. A ponieważ wierzy również w to, że jego karykatura poglądów Michnika, Majcherka i diabli wiedzą kogo tam jeszcze, panuje niepodzielnie w ojczyźnie, to wynik tej logicznej operacji jest olśniewająco prosty: ów bezmyślny “polski liberalizm", negujący narodową tożsamość i wspólnotę wartości, bezkrytycznie zapatrzony w Zachód, stawiający na równi prawdę i oszustwo, podkopał moralność życia publicznego i skorumpował III Rzeczpospolitą wydawszy ją na łup postkomunistów. Tak oto imponująca filozoficzna erudycja i potężny aparat analityczny zrodziły kompletnie zmistyfikowaną diagnozę rzeczywistości, diagnozę, przez którą przebija nie od dziś znana obsesja znakomitego skądinąd intelektualisty.

JERZY JEDLICKI (ur. 1930) jest profesorem historii, pracuje w Instytucie Historii Polskiej Akademii Nauk. Pełni funkcję przewodniczącego Rady Programowej Stowarzyszenia “Otwarta Rzeczpospolita". W latach 70. związany z opozycją demokratyczną, m.in. jako wykładowca Towarzystwa Kursów Naukowych. Opublikował m.in.: “Klejnot i bariery społeczne" (1968), “Źle urodzeni, czyli o doświadczeniu historycznym" (1993) “Świat zwyrodniały" (2000) i “Jakiej cywilizacji Polacy potrzebują" (I wyd. 1998).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2004