Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
12 sierpnia 1944 r., tuż po godzinie szóstej rano, żołnierze niemieckiej 16. Dywizji Pancernej Waffen-SS otoczyli niewielką wioskę Sant’Anna di Stazzema w Toskanii. Oficjalnie – w poszukiwaniu partyzantów, którzy pojawili się ostatnio w okolicy. Niemcy partyzantów nie znaleźli. Zamiast nich na główny plac wioski, przed kościołem, spędzili kilkuset mieszkańców i otworzyli do nich ogień; potem spalili zabudowania. W ciągu kilku godzin Sant’Anna di Stazzema przestała istnieć. Zginęło co najmniej 560 Włochów, w tym ponad setka dzieci (najmłodsze miało trzy tygodnie).
Dopiero 10 lat temu – 58 lat po zbrodni – niemiecka prokuratura w Stuttgarcie wszczęła śledztwo przeciw siedemnastu żyjącym jeszcze członkom oddziału, który spacyfikował toskańską wieś. Śledztwo ciągnęło się długo, aż w końcu teraz, 1 października 2012 r., ogłoszono, iż zostaje umorzone. Powód: nie udało się zebrać wystarczających dowodów, które pozwoliłyby udowodnić podejrzanym, że zabijali.
Dziś żyje ich jeszcze ośmiu – w tym niejaki Gerhard Sommer, dowódca jednej z czterech kompanii SS uczestniczących w masakrze. Podejrzani w większości mają ok. 90 lat. Część z nich została już zresztą osądzona, ale nie przez sąd niemiecki, lecz włoski: w 2005 r. skazał on dziewięciu byłych esesmanów na dożywocie. Zaocznie, gdyż Niemcy postanowiły nie wydawać ich Włochom.
Prokuratura w Stuttgarcie tłumaczy teraz, iż nie miała innego wyjścia, jak umorzyć śledztwo: wiadomo wprawdzie, że podejrzani byli na miejscu zbrodni, ale nie udało się dowieść, iż osobiście zabijali, ani też, że była to „z góry zaplanowana i zarządzona rozkazem akcja odwetowa przeciw ludności cywilnej”. Tymczasem w 2005 r. sąd włoski doszedł tu do innego wniosku: uznał, że masakra była częścią planowej „wojny przeciw cywilom”. Podobnego zdania jest włoski historyk Carlo Gentile. „16. Dywizja Waffen-SS to jedna z nielicznych jednostek, które wykazały się [we Włoszech] taką bezwzględnością i konsekwencją wobec cywilów” – mówił dziś historyk w rozmowie z lewicowym dziennikiem „Neues Deutschland”, przypominając, że spora część jej kadry dowódczej uczestniczyła m.in. w tłumieniu Powstania w Getcie Warszawskim, zaś we Włoszech dywizja ta odpowiadała za liczne zbrodnie, np. mord na 770 cywilach w Marzabotto koło Bolonii.
Minister sprawiedliwości landu Badenia-Wirtembergia, socjaldemokrata Rainer Stickelberger, wyraził ubolewanie, że „mimo wielkiego wysiłku śledczych” sprawa zostaje umorzona. „Jestem świadom, że zwłaszcza dla bliskich ofiar tej zbrodni musi to być wielkie obciążenie” – mówił Stickelberger. Niemniej, zaznaczył, śledczy są „związani prawem”.
Brzmiałoby to wiarygodnie – gdyby nie jedna okoliczność: w 2011 r. sąd w Monachium skazał na 5 lat więzienia 91-letniego Iwana Demjanjuka, strażnika z Sobiboru. Wyrok był dla niemieckiego wymiaru sprawiedliwości precedensem: choć Demjanjukowi nie udowodniono, że osobiście zabił choćby jedną osobę, to do skazania go za współudział w morderstwie „w wielu tysiącach przypadków” wystarczyło udowodnienie, że był on strażnikiem w tym obozie zagłady, gdzie – w wyniku planowych działań – zginęło co najmniej ćwierć miliona Żydów. Sąd ocenił, że w takiej sytuacji nie trzeba dowodu, iż Demjanjuk zabił kogoś osobiście. Wyrok komentowano wówczas tak, że gdyby proces Demjanjuka odbywał się powiedzmy w Niemczech Zachodnich w latach 60., raczej nie zostałby on skazany – wówczas bowiem zapewne wymagano by dowodu, że Demjanjuk zabijał osobiście, własnymi rękoma.
Teraz prokuratura w Stuttgarcie tłumaczy, że przynależność ośmiu podejrzanych esesmanów do jednostki Waffen-SS, która wymordowała mieszkańców Sant’Anna di Stazzema, to za mało, aby postawić ich w stan oskarżenia, gdyż konieczne jest dowiedzenie im indywidualnej winy.
Pozostaje więc dziwne wrażenie niespójności: dlaczego precedens, który miał zastosowanie w przypadku 91-letniego Iwana Demjanjuka, szeregowego strażnika z Sobiboru, nie może mieć dziś zastosowania jeśli już nawet nie w przypadku szeregowych esesmanów, to przynajmniej wobec 91-letniego Gerharda Sommera, oficera i dowódcy kompanii? I dlaczego prokuratura wystąpiła w gruncie rzeczy w roli sądu, nie skierowując – nawet pomimo swych wątpliwości – sprawy do osądzenia?