Niech żyje fiskus

Polska dojrzewa do rozmowy o wyższych podatkach. W końcu nawet nasi politycy będą musieli to zauważyć.

04.03.2019

Czyta się kilka minut

Pod terminalem kontenerowym w Gdańsku, maj 2018 r. /
Pod terminalem kontenerowym w Gdańsku, maj 2018 r. /

Przy okazji przedstawienia nowych propozycji programowych PiS (m.in. objęcie programem 500 plus także pierwszego dziecka czy wypłacenie tzw. trzynastej emerytury) pojawiają się argumenty, że to ściągnie na Polskę szereg ekonomicznych plag. Z takim stanowiskiem na coraz bardziej równych prawach rywalizuje teza, że nasze wydatki publiczne (polityka rodzinna, zdrowie, edukacja) były przez lata za niskie i najwyższy czas je podnieść. Albo że nie da się dłużej snuć opowieści o cudzie gospodarczym III RP, a jednocześnie odprawiać z kwitkiem kolejnych grup społecznych, pytających coraz śmielej, czy one również mogą być tego sukcesu częścią.

Na naszych oczach zachodzi zmiana, którą można by nazwać odzyskaniem ekonomii dla demokratycznej polityki. Gospodarka ma szansę stać się polem konkurencji różnych pomysłów, a nie przedsoborową mszą, odprawianą po łacinie przez kapłanów-technokratów na oczach niewiele nierozumiejącego tłumu. To kierunek, w którym zmierzamy już od kilku lat, tym bardziej dziwi więc, że wciąż istnieje jeszcze jeden zakątek, do którego wiatry zmian nie dotarły. Czyli podatki.

Sztafeta do dna

Zgodnie z neoliberalnym przekonaniem dobre podatki to niskie podatki, a rolą polityka jest ich sukcesywne obniżanie. W historii III RP niewiele jest tematów, w których politycy przeróżnych opcji współpracowaliby równie ochoczo, co właśnie przy „wyścigu do dna podatkowej skali”.

Sztafetę zaczął Leszek Balcerowicz, gdy w 1997 r. wrócił na stanowisko wicepremiera w koalicji AWS-UW. Po pierwszym rządzie SLD-PSL odziedziczył dość progresywny system podatków osobistych (stawki PIT wynosiły wtedy 21-33-45 proc. i były na solidnym zachodnioeuropejskim poziomie). Zdaniem Balcerowicza podatkowa progresja hamowała jednak rozwój gospodarczy, więc postanowił ją wyrugować, proponując podatek liniowy (22 proc.). Wprowadzającą go ustawę zawetował jednak niespodziewanie prezydent Kwaśniewski.

Dziś emerytowany lider SLD lubi sugerować, że był to przebłysk jego lewicowego sumienia. W rzeczywistości było inaczej. Kwaśniewski wetował, zasłaniając się względami formalnymi. „Niższe podatki są ważnym składnikiem wizji modernizacji Polski, której i Pan zdawał się sprzyjać!” – wyrzucali mu w rozmowie z grudnia 1999 r. publicyści „Gazety Wyborczej” Piotr Pacewicz i Agnieszka Kublik. „Powtarzam, moja decyzja nie oznacza konieczności zmiany celu, którym jest uproszczenie systemu podatkowego i sprawiedliwe obniżenie podatków. Ale tylko terminu wprowadzenia nowych uregulowań” – tłumaczył się prezydent.

To, co nie udało się Balcerowiczowi, zrealizował kilka lat później inny lider polskiej lewicy, Leszek Miller. W 2003 r. wprowadził liniową stawkę PIT (19 proc.) dla prowadzących działalność gospodarczą. Otwierając w ten sposób nie tylko furtkę, ale wręcz bramę, przez którą lepiej zarabiający zaczęli uciekać z progresywnej skali PIT: wystarczy, że zrezygnują z etatu i założą działalność gospodarczą.

Dzięki Millerowi skala podatkowa stała się domeną „frajerów” lub pracowników spółek publicznych, którym nie bardzo wypada uciec na fikcyjne samozatrudnienie. Z kolei minister finansów Grzegorz Kołodko jednym ruchem uciął CIT (podatek dochodowy dla korporacji) z 27 do 19 proc. Dzieło w praktyce zakończył Jarosław Kaczyński, który za pierwszego ­PiS-u spłaszczył skalę podatkową do znanych dziś stawek 18-32 i dorzucił jeszcze faktyczną likwidację podatku spadkowego – narzędzia, które było namiastką podatku majątkowego w III RP.

Tą samą drogą bardzo chciał pójść następca Kaczyńskiego, Donald Tusk (hasło 3x15 w wyborach 2007 r.). Na drodze stanął strach przed kryzysem, gdy ekonomiczni doradcy wyperswadowali mu, że ograniczanie wpływów budżetowych w czasie recesji byłoby jak pójście na wrogie czołgi w klapkach i z gołymi rękami. Ówczesny lider PO przy podatkach dochodowych więc nie majstrował, a czasem nawet podwyższał VAT i akcyzę. Zawsze jednak po cichutku i w strachu, że polityczni rywale mu to sprzeniewierzenie się liberalnym zasadom wyciągną (i wyciągali).

PiS nie spełnił nadziei

Pierwszą siłą polityczną, która próbowała zaproponować Polakom rozmowę o wyższych podatkach, była nieformalna koalicja buntowników opuszczających pokład tonącego SLD, Unii Pracy i Samoobrony. W 2004 r., wbrew mniejszościowemu rządowi Marka Belki, przeforsowali postulat uzupełnienia skali PIT o 50-procentową stawkę dla najbogatszych (Lepper chciał, by zaczynał się on już od 100 tys. zł rocznego dochodu). Propozycję podważył jednak Trybunał Konstytucyjny i nigdy nie weszła w życie. Podobnie jak zgłoszona dekadę później inicjatywa SLD, odrzucona bez trudu przez sejmową większość PO-PSL.

Pewne nadzieje na otwarcie rozmowy o podatkach dawał PiS. Do wyborów 2015 r. szedł z gotowymi projektami nowych danin – podatku bankowego i od sklepów wielkopowierzchniowych. Ostatecznie w życie wszedł tylko ten pierwszy (sklepowy ugrzązł z powodu sprzeciwu Komisji Europejskiej). W 2018 r. partia Kaczyńskiego dorzuciła jeszcze wymyśloną pod wpływem chwili (protesty opiekunów osób niepełnosprawnych) daninę solidarnościową.


Polecamy: "Woś się jeży" - autorska rubryka Rafała Wosia w specjalnym serwisie "Tygodnika Powszechnego"


Jej kształt pokazuje jednak, że na szczytach obecnej władzy jest wiele rezerwy przed nowymi, bardziej progresywnymi podatkami. „Daninę” (rząd upiera się, by broń Boże nie mówić o nowym podatku) zapłacą nie tylko najbogatsi, zarabiający powyżej miliona złotych rocznie: premier Morawiecki dosypie do niej z Funduszu Pracy, na który zrzucają się wszyscy płatnicy PIT. I to już progresywne nie jest.

Mimo tych zarzutów „danina” mogłaby się stać zalążkiem nowego podatku majątkowego (którego w Polsce właściwie nie ma). Tak się jednak najpewniej nie stanie. Im bliżej wyborów, tym chętniej Morawiecki i Kaczyński wracają na starą jednokierunkową ścieżkę: „dobre podatki to niskie podatki”.

Fiskalne piekło czy może jednak raj?

Wygląda więc na to, że w porównaniu z latami 90. nie zmieniło się wiele. Dlaczego? Pytani o to politycy mówią, że „podatki w Polsce są przecież wysokie i trzeba Polakom ulżyć”. To jednak jeden z najtrwalszych mitów naszej debaty publicznej.

Przeświadczenie, że żyjemy w podatkowym piekle, obalić łatwo. Wystarczy sięgnąć do statystyk (Eurostat publikuje je co roku). Podstawowy sposób mierzenia apetytów fiskusa to udział podatków w całym potencjale gospodarczym kraju (czyli w PKB). W roku 2017 (najnowsze dane, jakimi dysponujemy) sięgał on w Polsce 35 proc. Na tle innych krajów europejskich jest to obciążenie raczej niskie. Średnia dla całej Unii wynosi 40 proc., a dla strefy euro nawet 41,4 proc. Rekordzistami są Duńczycy (46 proc.) i Szwedzi (45 proc.). Niemcy – na których tak lubimy się ostatnio wzorować – mają podatki na poziomie 40,5 proc. PKB. Gdyby rację mieli zwolennicy podatków niskich, to wszystkie te kraje powinny się dawno załamać pod ciężarem własnego fiskalizmu. W rzeczywistości jest odwrotnie. Wszystkie one świetnie radzą sobie w warunkach zglobalizowanej konkurencyjnej gospodarki XXI w.

Rzut oka na dane historyczne pozwala obalić inne przeświadczenie, zgodnie z którym kraje te najpierw się dorobiły, a dopiero potem zaczęły nakładać podatki. Otóż po II wojnie światowej podatki w krajach zachodnich były dużo wyższe niż dziś (górna stawka PIT sięgała tam średnio 60 proc., a w niektórych przypadkach dochodziła nawet do 80 proc.), teraz zaś wynosi przeciętnie 40 proc. (i tak sporo wyżej od naszych 32 proc.).

Wielu ekonomistów uważa więc, że ta podatkowa solidarność społeczeństw zachodnich to przyczyna, a nie skutek ich obecnego poziomu dobrobytu. Rodzaj inwestycji w swoje własne społeczeństwa, od której pokolenie powojennych zachodnich kapitalistów się nie uchyliło. I świetnie na tym wyszło.

W Europie są oczywiście takie kraje, gdzie fiskus jest jeszcze bardziej liberalny niż w Polsce. Ale są to zazwyczaj (z wyjątkiem Irlandii) kraje od nas biedniejsze (Bułgaria, Rumunia), które w podatkowym wyścigu do dna widzą jedyną szansę konkurowania z resztą kontynentu. Albo miejsca, które przez lata specjalizowały się w roli unijnych rajów podatkowych (Cypr i Malta).

Pamiętajmy, że w podatkach nie chodzi tylko o ich udział w PKB, lecz także o to, jak ich ciężary podzielone są pomiędzy obywateli o różnym statusie. Wyobraźmy sobie zobowiązania fiskalne jako trzy duże worki. Pierwszy to podatki dochodowe (czyli wspomniane już PIT i CIT). Drugi worek to podatki pośrednie, z których najważniejszy jest VAT. Trzecia duża grupa danin fiskalnych to ubezpieczenia społeczne: płacone na wypadek choroby i na poczet przyszłej emerytury. Porównując rozmiary tych trzech worków można wiele powiedzieć o filozofii ekonomicznej i społecznej każdego kraju.


Czytaj także: Piotr Wójcik: U progów progresji


Jeśli postawimy obok siebie worki polskie, zobaczymy, że mówienie o liberalnym modelu polskich przemian nie jest żadnym nadużyciem. Nasz worek z VAT-em jest niezwykle duży, większy niż ten z PIT-em i CIT-em. Podobnie mają kraje takie jak Rumunia, Bułgaria, Węgry albo państwa bałtyckie. W Niemczech, Austrii, Danii albo Belgii jest odwrotnie: tutaj PIT i CIT jest większy od VAT.

Konsekwencje nie są błahe. Oznaczają tyle, że w Polsce polegamy bardziej na podatkach, które są płaskie. Bo VAT – zaszyty w cenie towarów i usług, które codziennie kupujemy – wynosi przecież w handlu detalicznym dokładnie tyle samo dla każdego, bez względu na jego sytuację materialną.

PIT i CIT to z kolei narzędzia, przy pomocy których państwo może nie tylko napełniać budżet, ale również dbać o wyrównywanie społecznych różnic. Taki jest właśnie sens podatkowej progresji. To znaczy mechanizmu, w myśl którego w miarę wzrostu dochodów rosną również procentowe zobowiązania fiskalne. Problem w tym, że podatkowe decyzje kolejnych rządów sprawiły, że w naszych podatkach myślenia progresywnego jest wyjątkowo niewiele.

Można nawet powiedzieć, że to właśnie ten brak progresji jest prawdziwym wyjaśnieniem mitu o rzekomo wysokich polskich podatkach. Podatnika nie interesują przecież statystyki makroekonomiczne. Patrzy na własne zobowiązania – w przypadku pracowników na tzw. klin podatkowy. Czyli na różnicę między zarobkami brutto (przed potrąceniem podatku i składek na ubezpieczenie społeczne) a tym, co dostają netto (czyli „na rękę”). Klin najbardziej daje się we znaki tym, którzy zarabiają najmniej. To oczywiste, że inaczej na różnicę między płacą brutto a netto spojrzy pracownik dostający 49 tys. zł brutto miesięcznie (a że są tacy ludzie w Polsce, przekonuje nas niedawne ujawnienie zarobków w NBP): te 34 tysiące, które zostają w kieszeni, prawdopodobnie uwolnią go od goryczy spowodowanej świadomością, że de facto zostawił fiskusowi 30 proc. zarobków. Dużo gorzej zniesie to jednak pracownik, który wyciąga sumę o jedno zero mniejszą. Z jego pensji wynoszącej 4,9 tys. zł na konto wpłynie mu tylko 3,4 tys. zł. Dla niego zabrane 30 proc. waży dużo więcej.

O podatkach po nowemu

Polacy, wbrew stereotypowi, nie są narodem szczególnie antypodatkowym. Według badania CBOS (rok 2016) 92 proc. z nas uważa, że „należy płacić podatki, gdyż z nich finansowane są ważne cele i potrzeby społeczne”. Sondaż relatywizuje nawet sam mit o „podatkowym piekle”. Wprawdzie większość zgadza się, że daniny są zbyt wysokie, ale nie dlatego, że podatek to zło. Uważamy raczej, że „są wysokie w stosunku do tego, co państwo zapewnia obywatelom”. Wreszcie gwóźdź programu: niezmiennie od lat Polacy częściej opowiadają się za progresywnym niż liniowym opodatkowaniem dochodów (66 wobec 24 proc.).

Mimo tak intrygujących wyników żadna – jak dotąd – siła polityczna nie podjęła próby zaproszenia Polaków do rozmowy o konieczności podwyższenia podatków i uczynienia ich bardziej sprawiedliwymi. Jednocześnie coraz wyraźniej widać, że taka rozmowa jest nieuchronna. Redystrybucja, która weszła przebojem do polskiej polityki po 2015 r., wymaga stabilnych źródeł finansowania. A dla kraju takiego jak Polska podatki to jedyna dostępna dźwignia.

Przy okazji warto pamiętać, że podatki nie tylko napełniają budżet. Dzięki polityce podatkowej możemy np. próbować przynajmniej zatrzymać wzrost majątkowych nierówności i zmniejszyć nieco popyt na czysto spekulacyjne instrumenty finansowe. Progresywne podatki mogą mieć także symboliczny wymiar: dać sfrustrowanym masom obywateli sygnał, że ich władze widzą problem utraty społecznej spójności (trochę próbuje robić to PiS).

Co więcej: nie trzeba tu wymyślać prochu. Trwająca na Zachodzie po 2008 r. debata o przyszłości kapitalizmu wygenerowała cały zestaw możliwych pomysłów i inspiracji. Więcej progresji w polskim podatku PIT to krok pierwszy i najbardziej oczywisty. Trzeba go także powiązać z domknięciem wspomnianych już dziur, w stylu 19-procentowego podatku liniowego dla przedsiębiorców. O tym, że progresja jest możliwa, dowodzi trwający w Polsce eksperyment z CIT-em. Od pewnego czasu nie jest on liniowy, lecz zależy od rozmiaru przedsiębiorstwa (mniejsi płacą mniej).

Ale to dopiero początek. Innym dobrym sposobem zmniejszenia dysproporcji między zwycięzcami a przegranymi współczesnego kapitalizmu są podatki majątkowe. W głośnym „Kapitale w XXI wieku” Thomas Piketty proponuje kilka modeli. Można sobie np. wyobrazić podatek 0 proc. dla majątku netto poniżej miliona euro, a potem 1 proc. dla majątku na poziomie 1–5 milionów. I 2 proc. powyżej 5 milionów.

W Polsce z podatkiem majątkowym jest wyjątkowo słabo. W efekcie zyski czerpane z nieruchomości albo aktywów finansowych fiskus opodatkowuje dużo łagodniej niż dochody z pracy, co sprzyja szybkiej akumulacji kapitału przez tych, którzy już ten kapitał mają. Daliśmy na to przyzwolenie, eliminując również podatek spadkowy pomiędzy najbliższymi krewnymi.

Argumentacja na rzecz wolnych spadków jest oczywiście doskonale znana. Wywodzi się z przekonania, że jak ktoś sobie wypracował, to dlaczego miałby się tym dzielić z kimś innym niż własna rodzina. Takiej argumentacji można jednak próbować przeciwstawić myślenie o dobru wspólnym jako kategorii szerszej. Albo posiłkować się badaniami. W jednym z najnowszych (Kindermann, Mayr, Sachs, 2018) dostajemy ekonomiczny model, z którego wynika, że niewysokie podatki spadkowe (wbrew stereotypowi) wcale nie zniechęcałyby ludzi do pracy. Przeciwnie. Świadomość, że oczekiwany spadek będzie opodatkowany, działałaby motywująco, a sukcesorzy nie odpuszczaliby sobie pracy (tak robią dziś, oczekując nieopodatkowanego spadku).

Pomysłów na nowe podejście jest wiele. Dlatego rozmowa powinna się rozpocząć. Pytanie, kto pierwszy dostrzeże tkwiący tu polityczny potencjał? ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2019